Читать книгу Rozmowa z Górą - Rafał Fronia - Страница 7
Nie umarłem siedem razy
ОглавлениеWciąż żyję. I jest tak, że już siedmiokrotnie wyrwałem się śmierci. Czy nie jest to dziwne? Czy nie jest dziwne, że statystycznie to nie trzyma się kupy?
Kiedy dzwoni do mnie Krzysztof Wielicki, często wita się takimi słowy: „Mam dla ciebie złą wiadomość, Fronia. Ja, kurna, dalej żyję!”. Myślę, że ja mam to samo, co Krzychu. Cokolwiek się dzieje, życie jest najważniejsze.
Siedmiokrotnie wzywany na rozmowę do świętego Piotra, odbijałem się jednak od drzwi nieba i spadałem na ziemię. A może były to odrzwia Hadesu i nie był to Piotr, ale messer Bułhakowski, a ja nie spadałem, tylko gramoliłem się stamtąd pod górę, na ziemię, w mozole zdobywającego szczyt himalaisty?
Żyję.
Dziękuję tej sile, która to sprawiła. Aniele mój, co skrzydłami swymi dajesz mi cień, powiew wiatru ożywczy i ochronę przede mną samym. Nie wiem, czemu Twój wybór padł na mnie i co lub kto sprawił, że zostałeś obarczony strzeżeniem akurat mnie. Dziękuję. Za każdy dzień, szczyt i drogę, za oddech i kroplę potu, za pocałunek i pieszczotę słonecznego promienia. Za szum fal i zapach igliwia, za sny i za smak kolendry, której przecież nie cierpię.
Bądź przy mnie. Zapłacę każdy rachunek.
Pierwszy raz nie umarłem w Himalajach. Szliśmy wtedy doliną bez końca z ośmiotysięcznymi ścianami po obu jej stronach. Piach unoszony wiatrem, który wyrywał się w kierunku Mustangu, gdy tylko zakręty zarośniętej dżunglą doliny otwierały swoje drzwi słonecznym porankiem, na dole sypał w oczy. Szliśmy otuleni, a nuda marszu, bez rozmów, w huczącej ciszy doskwierała. A jak coś doskwiera i burzy myśli, to one zaczynają kombinować. Fronia! Rzuć kamieniem do rzeki! A może pociągnij jaka za ogon. Pogoń z wrzaskiem dzieciaki gapiące się na białych przechodniów. Wejdź do sadu i ukradnij ze dwa jabłka tym z trudem rodzącym je drzewom. ADHD. I coś mi wpadło w oko. Orzeszki! Na drzewie rosną orzeszki ziemne.
– Stułbia, a wiesz, czemu orzeszki ziemne nazywają się ziemne? – Jaro, kompan mej wędrówki i najlepszy przyjaciel, zwykle pyta z przekąsem, z ironią.
– Nie. A może to odmiana dzika i urosły? – Niezrażony, zacząłem łuskać i się tymi ziemnymi-drzewnymi orzeszkami opychać.
Zapuszczaliśmy się coraz niżej dziką ścieżką z szumiącą w dole Kali Gandaki. Chrupałem sobie te orzeszki, jednocześnie przestało piździć, więc gadaliśmy sobie, wygłupiając się. A ja chrupałem.
Pierwszy skurcz przyszedł po godzinie. Pierwszy paw niewiele później. Trzy godziny później, leżąc na pryczy w jakiejś chatynce, wypowiedziałem ostatnie zdanie:
– Jaro, lekarza.
A Jaro, siedząc nade mną jak dziecko z sierocą chorobą i kiwając się w przód i w tył z dłońmi złożonymi jak do modlitwy, odpalił:
– A skąd ja ci tu, kurwa, wezmę lekarza?
Zemdlałem. A spanikowany Jaro jednak poszedł szukać lekarza. Do najbliższego miasta dwa dni marszu lub dzień jazdy autem. Jaro więc poszedł, a ja targany skurczami i torsjami umierałem w ciemnej norze tybetańskiej chałupinki zawieszonej na zboczach gór.
Gdy się ocknąłem, wisiały nade mną dwie kobiece buzie. A więc anioły były dwa. Jedna buzia należała do Kasi Mazurkiewicz, przewodniczki, która z grupą schodziła spod Dhaulagiri, a druga do jej podopiecznej, pani doktor z Gdańska. Jej imię uleciało mi z pamięci. Anioł, w którego wcielił się mój Stróż, uratował mnie, przywracając przytomność i podstawowe funkcje życiowe.
Tak. Jaro wyszedł z chałupy, stanął na ścieżce, uniósł do góry ramiona w geście bezradności i wymówił prośbę:
– Lekarza! Kurwa, lekarza, bo ten pacan zaraz umrze.
I stał się cud. Lekarz nadszedł. Z torbą pełną sulfamidów, zastrzyków, probiotyków, cośtamtyków i wyciągnął mnie z niebytu.
Pierwsze słowa, które usłyszałem, nie wyrażały jednak radości czy ulgi. Usłyszałem tyradę:
– Stułbia, debilu, mówiłem ci: „Nie żryj wszystkiego, co ci wpadnie w łapy. Zachowuj się, niczego nie dotykaj”.
Zasnąłem. A śniło mi się, że gdyby Jaro wyszedł na tę ścieżkę minutę później. Gdyby, gdyby. Następnego dnia siedliśmy w gorącym źródle Tatopani z naszymi aniołami i opowiadaliśmy sobie nasze przeżycia. Jednak wraz z ciepłem rozchodzącym się po ciele coraz mniej słyszałem, coraz mniej widziałem. Gdy ocknąłem się, leżąc na brzegu wytargany z sadzawki przez dwie kruche kobiety i znów spanikowanego Jara, zdałem sobie sprawę, że chyba jednak nie mam wszystkich klepek. Znów leki, sulfamidy i cośtammidy. Potem moje wybawczynie musiały już iść, a my zostaliśmy. Nie byłem w stanie zrobić kroku. Żałowałem tylko, że w pakiecie nie ogłuchłem. Jaro niczym Fidel Castro wygłaszał siedmiogodzinny opierdol o moim nieodpowiedzialnym zachowaniu, głupocie i nieznajomości botaniki. Po czterech kolejnych dniach dotarliśmy do Katmandu.
Licho wie, co ja wtedy zeżarłem. Było smaczne i chrupiące, a ja strasznie lubię, jak jedzenie stawia opór i chrupie.
Artur Hajzer w ścianie Kinshofera
Nanga Parbat. Obóz drugi, tak zwane Orle Gniazdo... Tu chłopcy znaleźli Elizabeth Revol i tu o mało nie pokonał nas obrzęk mózgu
Drugi raz nie umarłem na szczycie wulkanu Tungurahua w Ekwadorze. Tu, Drodzy Czytelnicy, aby się nie powtarzać, muszę Was odesłać do Anatomii Góry, gdzie opisałem to chwila po chwili: jak świat próbował mnie unicestwić żrącą erupcją wyrzyganą ze swych trzewi i rozpaloną lawą, która spadła wszędzie, tylko nie na mój durny łeb, zamierzając zabić mnie i mych kompanów.
Kolejnym razem, trzecim, nie umarliśmy we dwóch, z Arturem Hajzerem. Na Orlim Gnieździe, jak dwa zabłąkane pisklaki.
Nanga Parbat. Wspinaliśmy się do CII 16 godzin, skończyło się picie, upał walił się na głowę jak wodospad ognia. A my we trzech poręczowaliśmy kuluar i ścianę Kinshofera. Gdy w końcu pokonaliśmy skalny, stumetrowy uskok i gdy na śnieżnej grzędzie stanął koreański prototyp namiotu, wpełzliśmy i zaczęliśmy gotować. Pokonaliśmy wtedy 1000 metrów w pionie. W 16 godzin. Zimą 2018 roku Denis Urubko i Adam Bielecki pokonali to w siedem godzin, nocą, jak dwa anioły niosące życie umierającej Elizabeth Revol.
Kaziu, trzeci z naszej grupki, padł. Otulił się w śpiwór i wtulony do ściany namiotu, zapadł w sen z ustami przy ścianie. To uratowało jego i nas przy okazji. Zasnął tak głęboko, że wręcz zniknął, zapadł się w sobie. A my z Arturem ogarnialiśmy dzień. Maszynka, śpiwory. Obsypałem namiot śniegiem, wiatr się wzmagał. Baliśmy się, że nas porwie z tej grzędy.
Zbici w poplątane nogi, śpiwory i szpej, zaczęliśmy żyć. Śnieg, palnik, gotowanie, ale palnik gaśnie. Artur się wydziera, że to wiatr, że źle uszczelniłem namiot, ja odpalam zapalniczkę: raz, drugi, piąty, setny. Opuszki kciuka zdarte do krwi, a zapalniczka tylko krzesze iskrę bez ognia. Płomień w maszynce wciąż gaśnie. Artur siedzi otulony czarnym śpiworem i brzęczy jakąś mantrę, przysypiając. Ja naprzeciw, a Kaziu jak zwinięty, nieprzytomny wałek zrolowanego dywanu w kącie.
Trę o ten kamień zapalniczki, dwusetny, tysięczny raz, a palnik wciąż milczy. Nie ma wody, nie ma picia. Nie ma rozumu. Oblepiony śniegiem namiot jest jak termos, a krew od odwodnienia gęsta jak u Lance’a Armstronga po transfuzji. Gaz sączy się z gasnącej, lecz niezakręconej maszynki, ścieli się po namiocie, wymieszany z wydychaną trucizną dwutlenku węgla, który coraz większym stężeniem wraca do naszych płuc jako cichy zabójca. Zaczęło się umieranie. Tylko że my o tym nic nie wiedzieliśmy. Powolna agonia ciał, nad którą nie panowały ogłupione rozpoczynającym się obrzękiem mózgów głowy.
Płacz Artura mieszał się z moim warczeniem i gulgotaniem, a kciuk wciąż pocierał bezpłodną zapalniczkę.
– Musicie schodzić! – Głos doktora Szymczaka w radiu. Skądś dochodził, kogoś dotyczył i do czegoś wzywał. Grzmiał, prosił, zaklinał. W kółko, dziesiątki trzasków i ten sam nic dla nas nieznaczący rozkaz: „Żyjcie! Schodźcie, bo inaczej umrzecie!”. Grzmiał, że umieramy, tylko o tym nie wiemy. Prosił, przekonywał. A ja zacząłem wierzgać, próbowałem wykopać Artura z namiotu przez zasunięte drzwi, wyłem jak wilk, a Artur wtórował mi szlochem, bełkotem i mruczeniem. Nasza jaźń umarła, mózgi przestały wysyłać sygnały do ciał, które podrygiwały w bezładnym rytmie śmierci, jakby to już były konwulsje. Bo chyba były.
I wtedy zrolowany pod ścianą dywan drgnął. Kaziu, śpiący snem milowego kamienia, ocknął się i zaczął nas ratować. Deksametazon. Zastrzyki i igły wbijane w nasze omdlewające, coraz wolniej wierzgające ciała obleczone czerwonymi kombinezonami, przez które jak w jakimś surrealistycznym filmie wstrzykiwał nam życie. Krople deksy miały zmniejszyć ucisk obrzęku i na kilka chwil wrócić zdolność myślenia. Po zastrzyku ocknąłem się jak po wynurzeniu z brejowatej głębiny. Zaczerpnąłem tchu i zobaczyłem wnętrze namiotu. Kazia, który walczył z szamocącym się Arturem, usiłując go dziabnąć igłą, i samego Artura, zapłakanego, sapiącego jak zapaśnik sumo i broniącego się przed zastrzykiem. A z radia wciąż grzmiał Szymczak.
– Idą po was. Mają tlen. Musicie zjechać ze ściany. W dół! Słyszycie?
Słyszałem. Minąłem wracającego do życia Artura i próbowałem wypełznąć z namiotu. W noc. W mrok, gdzie w dole czekało życie. Spojrzałem na Kazia, który nie miał anielskich skrzydeł, ale miał strzykawki. Kazał mi iść i to samo kazał Arturowi. Dziękuję, Kaziu, za to, że się obudziłeś, za to, że dźgnąłeś najpierw siebie, a potem nas tą igłą, gdzie popadnie, przez kombinezon, igłą, której chwyciliśmy się z Arturem jak tonący brzytwy.
Wylazłem na czworakach z namiotu, skąd wciąż dochodził głos Artura:
– Już dobrze, Robert, już dobrze. Czuję się dobrze, Robert! Słyszysz mnie? Jest okej, idę do szczytu. Będę atakował. Samotnie!
Kurwa. Kaziu, jeszcze jedna igła albo lepiej dwie. Klęcząc, wpiąłem się w linę. Chyba w dobry przyrząd i w dobrą stronę. Chyba, bo żyję. I zacząłem frunąć w dół, ku widocznym daleko w dole, w kuluarze, światełkom ratunkowej akcji. Ku życiu.
Artur nie poszedł tej nocy do szczytu. Spacyfikowany przez Kazia i przekonany głosem Roberta płynącym z radia, zjechał w dół. Ale wrócił. Do szczytu poszedł po dwóch tygodniach i zdobył Nanga Parbat, błądząc w kuluarach kopuły szczytowej. Trzy lata później spadł w czeluść Kuluaru Japońskiego, który i po mnie wyciągał swe lodowe palce. Ale o tym za chwilę.
Zatoka Gwinejska. Lokalni popłynęli łowić krewetki, a ja siedziałem pod baobabem na plaży...
Na kameruńskim wybrzeżu. To tu spadła na mnie z drzewa zielona mamba
Czwarty raz nie zabiła mnie zielona mamba na kameruńskiej plaży, choć coś mi mówi, że chciała bardzo. Siedziałem pod baobabem, ciesząc się ciepłem i spokojem. Ocean szumiał, a za mną szumiała lecącymi wprost do morza wodospadami rzeka Lobe. Z fal wyłaniała się piroga powracająca z połowem świeżych krewetek. Zaraz miały one zacząć skwierczeć na rozżarzonych węglach ogniska, które lokalni rozpalali już na środku plaży z entuzjazmem podlanym piwem, które postawiliśmy im po przegranym z nimi meczu w piłkę. Gdy hałas dotarł pod moje ciche drzewo, wystraszona nim mamba, śpiąca w koronie drzewa, spadła na piasek. W plątaninie korzeni i moich bosych stóp szukała oparcia, wijąc się wściekle. Mamba nie pełznie jak normalna żmija czy inny pyton. Ona szuka oparcia dla swego cienkiego jak długi zielony wąż ogrodowy ciała, aby odbić się od tego i skoczyć do przodu. Mamba upadła tuż przede mną, między moje nogi i oszalałym łbem rzucała jak w przedśmiertnych konwulsjach tuż przed moim skamieniałym nosem, a metrowy korpus szukał oparcia, by pozwolić, żeby łeb ruszył atakiem w dal.
Pierwszy raz w życiu widziałem, jak czarnoskórzy chłopcy z pozycji siedzącej przeszli do lotu. Nie, nie wstali. Oni po prostu wystrzelili w górę i odlecieli. Spierdalali jak oszalali w panicznym strachu przed dwoma jadowymi zębami, które obnażone wystawały z ziejącej czernią paszczy gada. A ja skamieniałem. Mikrosekundę później mamba znalazła oparcie. Owinęła się zieloną sprężyną ogona wokół mojej nogi, cofnęła łeb i zebrawszy energię, zaatakowała… pustkę. Rzuciła się do ucieczki. W plątaninę pobliskich korzeni. Siedziałem wciąż skamieniały jak żona Lota. Wrzask ucichł. Wrócili czarnoskórzy chłopcy i kazali mi obejrzeć nogę. Gdyby było tam jakiekolwiek skaleczenie, ryska zostawiona przez jeden ze sztyletów mamby, miałbym 10 minut życia. Ostatnie 10 minut. Nieodwracalne. Na to nie ma surowicy. A najbliższy szpital sam nie wiem gdzie. Duala? Jaunde? Abstrakcja. Zbadałem drżącym wzrokiem nogę. Anioł swym skrzydłem rąbnął łeb mamby, która uciekła. Czarni mówili do mnie do samego wieczora: Very lucky man, very. Ugrillowane w żarze ogniska krewetki i schłodzone w oceanie piwo smakowały jak nigdy. A swędzenie kostki, wokół której owinął się afrykański morderca, czuję do dziś, jakby przed chwilą ślizgały się tam, po mej skórze, delikatne, zielone, wręcz turkusowe i przepięknie ułożone w szlaczki łuski pancerzyka śmierci.
Piąty raz nie umarłem w masywie Gaszerbrumu I, w Kuluarze Japońskim, lecąc głową w dół na spotkanie z Behemotem.
Spadło dużo śniegu. Cała Góra była nasza. Tego dnia i tego sezonu na GI wspinaliśmy się tylko my. Z namiotu na przełęczy Gaszerbrum La, rozdzielającej GI i GII, szliśmy w górę tylko we dwóch. Ja i Jarecki, Gawrysiak znaczy. Plan był prosty: jak najwięcej zaporęczować, dociągnąć liny jak najwyżej, tak aby następnego dnia spróbować dojść do CIII i otworzyć sobie atak na szczyt.
Szedłem pierwszy. Liny, haki i szable ciążyły mi w plecaku okrutnie, a śnieg do połowy uda osypywał się w dół. Zanim nie zrobiło się stromo, szedłem w nim jak brodzący po pas w wodzie Józef Toliboski, zbierający lilie dla oszołomionej Barbary w Nocach i dniach. Jarecki nie miał swojego dnia. Wlókł się za mną, nie dając zmiany, a szedł przecież na lekko. Wspinałem się więc sam, próbując wyciągnąć spod śniegu jak najwięcej lin z poprzednich lat, aby oszczędzać to, co miałem w plecaku, żeby starczyło jak najwyżej. Szarpałem spod śniegu i lodu i czasem się udawało, czasem szedłem na żywca, bo liny nie puszczały, ale nie było jakoś trudno, czasem dokładałem coś z plecaka, zgrabiałymi palcami dowiązywałem do siebie te nici Ariadny, aby zapewniły nam bezpieczny powrót. Początek jest łatwy. Szeroki śnieżny kuluar z osypującym się puchem z każdą chwilą robi się jednak bardziej stromy. Wielka szczelina brzeżna, za którą wszystko zaczyna się wystramiać i zwężać. Potem trzeba odbić w lewo, w labirynt skalnych kuluarków, aby zejść z toru temu, co Góra może na nas zrzucić. Tu trudniej, raki zgrzytają o połogie płyty jak szpony, rysując szary, zerodowany granit jasnymi ranami zadrapań. Śnieg się zsuwa małymi lawinkami, a pot spływa na czoło spod kasku i czapki lodowatymi, zamarzającymi minilodospadami, zwisającymi rzędem sopli tworzących firanki z brwi. Gdy wylazłem na żebro pokryte rumoszem, znów było łatwiej. Ale to był dziwny rok. Na 6000 metrów w nocy padał deszcz. Tak, poważnie, w CI padał deszcz. Ciepło podważało kamienie, odklejało je od zbocza, zlizywało lód ze skał i ze szczelin i posypało skały świeżym, luźnym lukrem w ogóle niedającym oparcia i asekuracji. Cały kuluar wyglądał, jakby wisiał na jakiejś niewidocznej, napiętej do granic nici, która zaraz się zerwie, a cały ten bajzel poleci w dół. Razem z nami.
Kuluar japoński. Poręczujemy drogę do obozu trzeciego. Na zdjęciu Jarek Gawrysiak
Zanim poleciałem w przepaść. W dole namioty obozu drugiego pod przełęczą Gaszerbrum La
Szedłem ze spuszczonym łbem, delikatnie stawiając raki i czekanem zahaczając małe skalne krawądki. Już widziałem wąski, lodowy korytarz, którym wychodzi się na wypłaszczenie. Godzina, może dwie. Nie więcej i bylibyśmy w CIII. Oglądałem się w dół, ale za każdym razem widziałem tylko kask Jareckiego. Pochylona, sapiąca zmęczeniem głowa. Nie patrzył ku górze, ku szczytowi. Bez woli walki nie można iść do góry. Zdjąłem plecak i wyładowałem liny, szable i śruby. Zrobiłem depozyt i przyczepiłem to wszystko do jakiejś starej liny. Będzie czekać, jutro tu wrócimy i pociągniemy wyżej. Skąd mogliśmy wiedzieć, że z dołu nie dojdą chłopaki, że nie przyniosą gazu i żarcia, co nas zmusi do schodzenia i nie pozwoli iść ponownie w górę? No skąd?
Zaczęliśmy schodzić. Poprawialiśmy haki i liny. Tu dobiliśmy młotkiem, tu odcięliśmy starego rzęcha i powiesiliśmy nowy kawałek kevlaru. Ostatnia lina w uskokach, strome płyty i wąski kuluarek, z 10 metrów, a dalej tylko otwarta przestrzeń lodowo--śnieżnej przepaści do przełęczy, aż za szczelinę, gdzie zsuwający się od lat śnieg utworzył wielką jak karkonoska Śnieżka pryzmę.
– Jarecki, jedź pierwszy. Poprawię stanowisko i pojadę za tobą – mówię do partnera i zaczynam się wypinać, kombinując przy oblodzonej ósemce.
– Nie, ty jesteś już wpięty, jedź. – Jarek pochylił głowę, coś tam majstrował przy linach, więc rozstawiłem nogi i odchyliłem się do tyłu. Dziaba zapięta karabinkiem do uprzęży, obie ręce z przodu, na ósemce i starym koreanie – białej linie z niebieską, przeplecioną nutką wzorku. Korean wygląda jak sznur do bielizny – plastikowy, skręcony jak niekończąca się śruba. Odchylony w tył, nie poczułem oporu. Lina pękła jak rozwałkowany i rozgotowany makaron. Walnąłem plecami w lód ze dwa metry niżej i zacząłem lecieć głową w dół, zsuwając się po lodowo-skalnym dnie kuluaru. Na plecach, bez czekanu, bez możliwości ratunku, bez nadziei. To był moment. Nawet nie wiem, czy krzyczałem. Nic nie wiem. Nagle poczułem łupnięcie, jakby kowal przypierdolił mi swoim młotem w kask. W sam środek głowy. Jakaś siła uniosła mi ciało i przerzuciła nad głową w dół. Jak w scenie z kreskówki, gdy mały piesek bierze dużego za ogon i wali nim jak trzepaczką o podłoże, wykonując surrealistyczne wahadło. Rąbnąłem nogami o lód, biodrem o kamień, plecami o skałę, a ręce złapały śnieg. Ale nie jechałem. To było najważniejsze. Nie leciałem w dół, ku śmierci, tylko tkwiłem w miejscu nieruchomy jak korek w wannie. Gdy wyplułem śnieg i odgarnąłem z twarzy zaspę, zdałem sobie sprawę, że kask wpadł do malutkiej skalnej szczeliny i tam się zaklinował. Utknął jak wbity w ziemię palik geodety i nie pozwolił mi lecieć dalej. Zacząłem się drzeć, że żyję, że jest okej, a Jarecki z góry, zza skalnego obrywu, coś nawijał nieskładnie. Nie wiem co, bo wszystko, łącznie ze słuchem, mi się rozregulowało. Założył nową linę. Zjechał do mnie i jego nieostra sylwetka nagle pojawiła się obok. Od rąbnięcia zepsuł mi się fokus. Widziałem jak zza mgły, wszystko falowało, bolał kark. Ale prawdziwy ból miał dopiero nadejść w nocy. Przetrącone plecy odezwały się jak dzwon Zygmunt, gdy już leżeliśmy w ciasnocie namiotu. Myślałem, że zwariuję. Nie zmrużyłem oka i tysiące razy zmieniałem pozycję, szukając tej, która pozwoli mi choć głębiej odetchnąć. Ból. Plecy od karku do tyłka, całe. I to był koniec wyprawy. Następnego dnia musieliśmy iść w dół. Głód owijał się wokół obolałego kręgosłupa, a nasze zapasy były w CI. Chłopcy ocenili, że warunki są słabe, że pójdą później. Dopiero poniżej Icefallu ich spotkaliśmy – powoli szli do góry, objuczeni jak woły pociągowe.
Gdy wracam do tego lotu, myślę o tych kilku centymetrach, tej precyzji, która pokierowała mój kask do tej szczelinki, aby ona stała się mym bezpiecznym portem, zatrzaskiem blokującym dalszy upadek. Prawdopodobieństwo czegoś takiego wynosiło mniej więcej jeden do miliona. Właściwie to w ogóle nie powinno się stać.
Anioł musiał się świetnie przy tym bawić, bo nie dość, że robił, co do niego należało, to jeszcze z najwyższym hollywoodzkim kunsztem filmu grozy i nieprawdopodobieństwa. Jarecki mówił, że ja to mam szczęście. Ciekawe, jak on wpadł na taką odkrywczą myśl. To musi być naprawdę mądry gość.
Szósty i siódmy raz nie umarłem zimą, na zboczach K2. W śnieżnym pędzie lodowej góry, która runęła mi na łeb, gdy walący się serak pędził na nas w kuluarze, na drodze Basków, i gdy rozpędzony, śnieżny pociąg miażdżył wszystko na swojej drodze. Wszystko oprócz nas: mnie i Piotra „Krótkiego” Tomali. A po tygodniu, ze złamaną ręką, zdałem sobie sprawę, że Anioł może być twardy, a ręka może być dopustem Bożym. Może sprawić, że wydarzy się mała tragedia, by uchronić mnie przed większą, tą ostateczną, która zakończy moją ziemską ścieżkę, a ona przecież dokądś mnie wiedzie. Nie wiem dokąd i jakie mam na niej zadanie do wykonania, ale wierzę, że jest jakiś plan i że ja jestem tego planu małym trybikiem. Łatwiej się żyje, gdy myślisz: „Jestem tu, bo będę potrzebny. Jestem tu po coś. Z jakiegoś powodu, a nie tylko ot tak, by zużywać tlen i naturalne zapasy planety”. Te lawiny to też część Anatomii Góry. Tam jest miejsce tej historii. W tej książce będzie o wyprawie, podczas której nie uciekałem śmierci, ale to nie oznacza, że jej nie było obok. Walkę o życie toczyli moi koledzy. Ale po kolei.
Lawina na K2