Читать книгу Sankcja Bourne'a - Роберт Ладлэм - Страница 11

Rozdział 1

Оглавление

– Kim jest Da­vid Webb?

Sto­ją­ca przed jego biur­kiem w ga­bi­ne­cie Geo­r­ge­town Uni­ver­si­ty Mo­ira Tre­vor za­da­ła to py­ta­nie tak po­waż­nie, że Ja­son Bo­ur­ne po­czuł się w obo­wiąz­ku udzie­lić od­po­wie­dzi.

– Dziw­ne – po­wie­dział – ale o to nikt mnie jesz­cze nie py­tał. Da­vid Webb to spe­cja­li­sta w dzie­dzi­nie lin­gwi­sty­ki, oj­ciec dwój­ki dzie­ci ży­ją­cych so­bie spo­koj­nie i szczę­śli­wie na ran­czu w Ka­na­dzie z dziad­ka­mi, ro­dzi­ca­mi Ma­rie.

Mo­ira zmarsz­czy­ła brwi.

– Nie tę­sk­nisz za nimi?

– Strasz­nie za nimi tę­sk­nię – przy­znał Bo­ur­ne – ale szcze­rze mó­wiąc, znacz­nie im le­piej tam, gdzie są, niż by­ło­by tu­taj. Bo ja­kie ży­cie mógł­bym im za­pew­nić? No i jesz­cze to cią­głe za­gro­że­nie spo­wo­do­wa­ne toż­sa­mo­ścią Bo­ur­ne’a. Ma­rie po­rwa­no i gro­żo­no jej, żeby zmu­sić mnie do zro­bie­nia cze­goś, cze­go nie chcia­łem zro­bić. Nie do­pusz­czę, by ta sy­tu­acja się po­wtó­rzy­ła.

– Prze­cież wi­du­jesz się z nimi od cza­su do cza­su.

– Tak czę­sto jak to moż­li­we… ale to trud­ne. Nie mogę do­pu­ścić, by ktoś mnie śle­dził po dro­dze.

– Je­stem ca­łym ser­cem z tobą. – Mo­ira po­wie­dzia­ła to szcze­rze. Uśmiech­nę­ła się. – Mu­szę przy­znać, że to dziw­ne wi­dzieć cię na uni­wer­sy­te­cie, za biur­kiem. – Ro­ze­śmia­ła się.

– Mam ci ku­pić faj­kę i ma­ry­nar­kę z ła­ta­mi na łok­ciach?

Bo­ur­ne od­po­wie­dział jej uśmie­chem.

– Bar­dzo do­brze się tu czu­ję, wiesz? Na­praw­dę do­sko­na­le.

– Cie­szę się. Śmierć Mar­ti­na była cio­sem dla nas oboj­ga. Moim środ­kiem uśmie­rza­ją­cym jest pra­ca na peł­ny etat. Two­im: uni­wer­sy­tet i nowe ży­cie.

– Po­wie­dział­bym, że ra­czej sta­re ży­cie. – Ja­son ro­zej­rzał się do­oko­ła. – Ma­rie była naj­szczę­śliw­sza, kie­dy uczy­łem. Wie­dzia­ła, że co­dzien­nie wró­cę z pra­cy, zjem obiad z nią i dzie­cia­ka­mi.

– A ty? By­łeś tu naj­szczę­śliw­szy?

Twarz męż­czy­zny spo­waż­nia­ła, za­chmu­rzy­ła się.

– By­łem szczę­śli­wy z Ma­rie – po­wie­dział, pa­trząc Mo­irze w oczy. – Nie wy­obra­żam so­bie, że­bym po­tra­fił po­wie­dzieć to ko­mu­kol­wiek oprócz cie­bie.

– Rzad­ki kom­ple­ment, bio­rąc pod uwa­gę, że to wła­śnie ty go po­wie­dzia­łeś.

– Czyż­bym rze­czy­wi­ście tak oszczę­dzał na kom­ple­men­tach?

– Je­steś mi­strzem za­cho­wy­wa­nia ta­jem­ni­cy. Jak Mar­tin. Tyl­ko mam po­waż­ne wąt­pli­wo­ści, czy do­brze ci to robi.

– Je­stem ab­so­lut­nie pe­wien, że nie. Ale ta­kie ży­cie wy­bra­li­śmy.

– Sko­ro już o tym mó­wi­my. – Mo­ira usia­dła na krze­śle po dru­giej stro­nie biur­ka. – Przy­szłam tro­chę wcze­śniej na nasz umó­wio­ny lunch, bo chcia­łam po­roz­ma­wiać wła­śnie o sy­tu­acji w pra­cy, ale te­raz, gdy wi­dzę cię ta­kie­go za­do­wo­lo­ne­go, do­praw­dy nie wiem, czy mó­wić da­lej.

Bo­ur­ne tym­cza­sem wspo­mi­nał chwi­lę, kie­dy zo­ba­czył ją po raz pierw­szy: smu­kłą, zgrab­ną dziew­czy­nę we mgle, wi­ją­ce się czar­ne wło­sy ota­cza­ją­ce twarz. Sta­li na blan­kach Clo­isters od stro­ny Hud­son Ri­ver. Przy­szli tu po­że­gnać ich wspól­ne­go przy­ja­cie­la, Mar­ti­na Lin­dro­sa. Pró­bu­jąc go ra­to­wać, Bo­ur­ne wy­ka­zał się wy­jąt­ko­wym mę­stwem… lecz po­niósł klę­skę.

Dziś Mo­ira ubra­na była w weł­nia­ny ko­stium i je­dwab­ną, roz­pię­tą pod szy­ją bluz­kę. Jej twarz wy­ra­ża­ła siłę, nos mia­ła duży, piw­ne oczy wiel­kie, sze­ro­ko roz­sta­wio­ne, bar­dzo in­te­li­gent­ne, lek­ko sko­śne. Wło­sy dziew­czy­ny opa­da­ły na ra­mio­na w gę­stych fa­lach. Były w niej ja­kiś nie­zwy­kły spo­kój i pew­ność sie­bie; ta ko­bie­ta wie­dzia­ła, cze­go chce, i niech le­piej nikt nie pró­bu­je jej onie­śmie­lać lub prze­stra­szyć. Nikt, ani inna ko­bie­ta, ani ża­den męż­czy­zna.

Być może wła­śnie to Bo­ur­ne ce­nił w niej naj­bar­dziej. W ogó­le nie­po­dob­na do Ma­rie, pod tym wzglę­dem zde­cy­do­wa­nie ją przy­po­mi­na­ła. Nig­dy nie wy­py­ty­wał jej o zwią­zek z Mar­ti­nem, za­kła­dał jed­nak, że był to zwią­zek uczu­cio­wy; w koń­cu Mar­tin wy­dał mu po­le­ce­nie wy­sła­nia jej tu­zi­na czer­wo­nych róż, gdy­by spo­tka­ła go śmierć. Wy­peł­nił je po­słusz­nie, czu­jąc smu­tek tak do­tkli­wy, że aż go to zdzi­wi­ło.

Te­raz, sie­dząc wy­god­nie, ze smu­kły­mi no­ga­mi za­ło­żo­ny­mi jed­na na dru­gą, wy­glą­da­ła jak wzór eu­ro­pej­skiej biz­ne­swo­man. Po­wie­dzia­ła mu kie­dyś, że jest pół An­giel­ką, pół Fran­cuz­ką, ale w ge­nach cią­gle no­si­ła wspo­mnie­nie we­nec­kich i tu­rec­kich przod­ków. Była dum­na z tej go­rą­cej krwi, pa­miąt­ki po woj­nach, bi­twach, pło­mie­niach uczuć.

– Mów. – Ja­son po­chy­lił się, oparł łok­cie na biur­ku.

– Chęt­nie do­wiem się, co masz do po­wie­dze­nia.

Mo­ira ski­nę­ła gło­wą.

– W po­rząd­ku. Wiesz już ode mnie, że Ne­xt­Gen Ener­gy So­lu­tions za­koń­czy­ła bu­do­wę ter­mi­na­lu płyn­ne­go gazu na­tu­ral­ne­go w Long Be­ach. Pierw­szy trans­port przyj­mie­my za dwa ty­go­dnie. No i wpa­dłam na po­mysł, któ­ry te­raz wy­da­je się kom­plet­nie sza­lo­ny, ale niech bę­dzie. My­śla­łam, że może zo­sta­niesz na­szym sze­fem bez­pie­czeń­stwa. Dy­rek­cja mar­twi się tro­chę, bo ter­mi­nal wy­da­je się cho­ler­nie ku­szą­cym ce­lem dla każ­dej gru­py ter­ro­ry­stycz­nej na świe­cie. Przy­pad­kiem się z nimi zga­dzam. No i nie znam ni­ko­go oprócz cie­bie, kto uczy­nił­by go bez­piecz­niej­szym.

– Czu­ję się za­szczy­co­ny, ale… mam tu pew­ne obo­wiąz­ki.

Prze­cież wiesz, że pro­fe­sor Spec­ter zro­bił mnie dzie­ka­nem wy­dzia­łu lin­gwi­sty­ki po­rów­naw­czej. Nie chcę go roz­cza­ro­wać.

– Bar­dzo lu­bię Do­mi­ni­ca Spec­te­ra, na­praw­dę. Nie ro­bi­łeś żad­nej ta­jem­ni­cy z tego, że uwa­żasz go za men­to­ra… że Da­vid Webb uwa­ża go za men­to­ra. Ale spo­tka­łam cię jako Ja­so­na Bo­ur­ne’a i to jego po­zna­łam do­brze przez te kil­ka ostat­nich mie­się­cy. Kto jest jego men­to­rem?

Twarz Bo­ur­ne’a się za­chmu­rzy­ła, tak jak po­przed­nio na wspo­mnie­nie Ma­rie.

– Alex Con­klin nie żyje.

Mo­ira po­ru­szy­ła się na krze­śle.

– Je­śli ze­chcesz pra­co­wać dla mnie, pa­mię­taj, nie bę­dziesz niósł żad­ne­go ba­ga­żu. O tym też war­to po­my­śleć. Bę­dziesz miał szan­sę zo­sta­wić za sobą ży­cie ich obu, i Da­vi­da Web­ba, i Ja­so­na Bo­ur­ne’a. Wkrót­ce lecę do Mo­na­chium, bo tam pro­du­ku­ją naj­waż­niej­szy ele­ment ter­mi­na­lu. Po­trze­ba mi rady eks­per­ta przy oce­nie spe­cy­fi­ka­cji.

– Na tym świe­cie eks­per­tów nie bra­ku­je.

– Ale nie ma ta­kie­go, któ­re­go opi­nii ufa­ła­bym jak two­jej. To spra­wa o klu­czo­wym zna­cze­niu. Po­nad po­ło­wa to­wa­ru wy­sy­ła­ne­go do Sta­nów Zjed­no­czo­nych prze­cho­dzi przez port w Long Be­ach, więc po­trze­bu­je­my spe­cjal­nych środ­ków bez­pie­czeń­stwa. Rząd ame­ry­kań­ski zdą­żył już po­ka­zać, że nie ma ani cza­su, ani spe­cjal­nej ocho­ty na ochro­nę trans­por­tu to­wa­rów ko­mer­cyj­nych, więc mu­si­my chro­nić je sami. Ter­mi­nal może być rze­czy­wi­ście za­gro­żo­ny, to po­waż­na spra­wa. Wiem, że je­steś eks­per­tem. Po­tra­fisz obejść naj­bar­dziej skom­pli­ko­wa­ne sys­te­my za­bez­pie­czeń. Nikt oprócz cie­bie nie za­sto­su­je nie­kon­wen­cjo­nal­nych środ­ków.

Bo­ur­ne wstał.

– Po­słu­chaj mnie, Mo­iro – po­wie­dział po­waż­nie. – Ma­rie była naj­więk­szą wiel­bi­ciel­ką Da­vi­da Web­ba. Po jej śmier­ci da­łem so­bie z nim spo­kój. Ale on nie umarł. Nie jest ka­le­ką. Żyje we mnie. Kie­dy za­sy­piam, śnię o jego ży­ciu, jak­by to było ży­cie ob­ce­go czło­wie­ka, i bu­dzę się, ocie­ka­jąc po­tem.

Czu­ję się tak, jak­by ja­kaś część mnie zo­sta­ła am­pu­to­wa­na. Nie chcę się tak czuć. Pora od­dać Da­vi­do­wi Web­bo­wi to, co mu się na­le­ży.

• • •

Ve­ro­ni­ca Hart lek­kim, wręcz bez­tro­skim kro­kiem prze­cho­dzi­ła przez je­den po­ste­ru­nek kon­tro­l­ny po dru­gim w dro­dze do bun­kra, ja­kim jest Za­chod­nie Skrzy­dło Bia­łe­go Domu. Mia­ła do­stać nową pra­cę na sta­no­wi­sku dy­rek­to­ra Cen­tra­li Wy­wia­du – bu­dzą­cą sza­cu­nek i trud­ną, zwłasz­cza po dwóch ze­szło­rocz­nych klę­skach: mor­der­stwie i po­waż­nym za­gro­że­niu bez­pie­czeń­stwa na­ro­do­we­go. A jed­nak nig­dy jesz­cze nie była tak szczę­śli­wa. Po­trze­bo­wa­ła po­czu­cia celu, to uwa­ża­ła za naj­waż­niej­sze; pra­ca zwią­za­na z ogrom­ną od­po­wie­dzial­no­ścią sta­no­wi­ła osta­tecz­ne uspra­wie­dli­wie­nie jej wy­sił­ków, nie­po­wo­dzeń oraz za­gro­żeń, któ­rych win­na była nie ona sama, lecz jej płeć.

No i po­zo­sta­wa­ła jesz­cze jed­na kwe­stia. W wie­ku czter­dzie­stu sze­ściu lat Ve­ro­ni­ca Hart mia­ła zo­stać naj­młod­szym dy­rek­to­rem CI, jaki kie­dy­kol­wiek peł­nił tę funk­cję. Przy­najm­niej dla niej nie było w tym nic dziw­ne­go. Nie­zwy­kła wręcz in­te­li­gen­cja w po­łą­cze­niu z że­la­zną de­ter­mi­na­cją uczy­ni­ły ją już naj­młod­szą ab­sol­went­ką jej uni­wer­sy­te­tu, a tak­że naj­młod­szym funk­cjo­na­riu­szem wy­wia­du woj­sko­we­go i naj­wyż­sze­go do­wódz­twa ar­mii, naj­młod­szym agen­tem pry­wat­nej fir­my wy­wia­dow­czej Black Ri­ver na lu­kra­tyw­nych pla­ców­kach w Afga­ni­sta­nie i Rogu Afry­ki; a co tam wła­ści­wie ro­bi­ła, kim do­wo­dzi­ła i do­kład­nie gdzie, nie wie­dzie­li na­wet sze­fo­wie sied­miu dy­rek­to­ria­tów CI.

A te­raz wresz­cie za­le­d­wie krok dzie­lił ją od szczy­tu, po­wy­żej któ­re­go w wy­wia­dzie nie ist­nia­ło już nic. Szczę­śli­wie prze­sko­czy­ła wszyst­kie płot­ki, omi­nę­ła pu­łap­ki, po­ko­na­ła la­bi­ryn­ty, na­uczy­ła się, czy­im być przy­ja­cie­lem, a komu po­ka­zać ple­cy. Zno­si­ła nie­usta­ją­ce oszczer­stwa do­ty­czą­ce jej ży­cia sek­su­al­ne­go, plot­ki o nie­sto­sow­nym za­cho­wa­niu, hi­sto­rie o tym, jak po­le­ga na in­te­li­gen­cji swych pod­wład­nych – męż­czyzn, któ­rzy po­dob­no mu­szą za nią my­śleć. Trium­fo­wa­ła raz za ra­zem, sta­now­czo prze­bi­ja­jąc koł­kiem ser­ca kłamstw i wię­cej niż raz spy­cha­jąc na dno ich au­to­rów.

W tym mo­men­cie swe­go ży­cia dys­po­no­wa­ła już siłą, z któ­rą trze­ba się było li­czyć, i cał­kiem słusz­nie roz­ko­szo­wa­ła się tą świa­do­mo­ścią. Spo­tka­nia z pre­zy­den­tem ocze­ki­wa­ła więc z lek­kim ser­cem. W tecz­ce nio­sła plik pa­pie­rów: jej wła­sny pro­jekt zmian, ma­ją­cych wy­cią­gnąć CI z ba­gna, w któ­rym po­zo­sta­wi­li ją Ka­rim al-Ja­mil i mor­der­stwo jej po­przed­ni­ka. Nikt nie był szcze­gól­nie za­sko­czo­ny tym, że w agen­cji pa­no­wał to­tal­ny ba­ła­gan, że mo­ra­le nig­dy nie było niż­sze, no i oczy­wi­ście tym, że no­mi­na­cja Hart bu­dzi­ła coś wię­cej niż nie­chęć sied­miu sze­fów dy­rek­to­ria­tów – sa­mych męż­czyzn – z któ­rych każ­dy wie­rzył, że to on po­wi­nien do­stać awans.

Cha­os i upa­dek mo­ra­le… to mia­ło się wkrót­ce zmie­nić. Vic­to­ria do­sko­na­le wie­dzia­ła, jak tego do­ko­nać, po­my­słów jej nie bra­ko­wa­ło. Ani przez chwi­lę nie wąt­pi­ła w to, że pre­zy­dent bę­dzie za­chwy­co­ny nie tyl­ko jej pla­na­mi, lecz tak­że szyb­ko­ścią, z jaką bę­dzie je wcie­lać w ży­cie. Or­ga­ni­za­cja wy­wia­dow­cza tak waż­na, tak istot­na jak Cen­tra­la Wy­wia­du nie może dłu­żej zno­sić bez­na­dziei, w któ­rej się po­grą­ży­ła. Tyl­ko an­ty­ter­ro­ry­stycz­na czar­na ope­ra­cja, Ty­phon, dzie­ło i uko­cha­ne dziec­ko Mar­ti­na Lin­dro­sa, pro­wa­dzo­na była nor­mal­nie, za co po­dzię­ko­wa­nia na­le­ża­ły się jej dy­rek­tor­ce, So­rai Mo­ore. So­raya prze­ję­ła kie­row­nic­two gład­ko, bez naj­mniej­szych pro­ble­mów, a jej agen­ci ko­cha­li ją i po­szli­by za nią w ogień. Je­śli zaś cho­dzi o resz­tę CI, to już jej za­da­niem było uzdro­wić agen­cję, do­dać jej ener­gii i dać po­czu­cie celu i sen­su dzia­ła­nia.

Za­sko­czy­ło ją, wręcz zszo­ko­wa­ło, kie­dy w Ga­bi­ne­cie Owal­nym spo­tka­ła nie tyl­ko pre­zy­den­ta, lecz tak­że Lu­the­ra La­Val­le’a, pana i wład­cę wy­wia­du w Pen­ta­go­nie, oraz jego za­stęp­cę ge­ne­ra­ła Ri­char­da P. Ken­dal­la. Igno­ru­jąc ich, prze­szła po mięk­kim, nie­bie­skim ame­ry­kań­skim dy­wa­nie uści­snąć dłoń go­spo­da­rza; wy­so­ka, smu­kła pla­ty­no­wa blon­dyn­ka o dłu­giej szyi. Fry­zu­rę mia­ła nie tyle mę­ską, ile prak­tycz­ną i su­ge­ru­ją­cą rze­czo­we po­dej­ście do pra­cy, ubra­na była w gra­na­to­wo­czar­ny ko­stium, czó­łen­ka na ni­skim ob­ca­sie, no­si­ła małe zło­te kol­czy­ki i tyl­ko tyle ma­ki­ja­żu, ile to ko­niecz­ne. Pa­znok­cie ob­ci­na­ła krót­ko.

– Sia­daj, pro­szę, Ve­ro­ni­co – po­wie­dział uprzej­mie pre­zy­dent. – Znasz Lu­the­ra La­Val­le’a i ge­ne­ra­ła Ken­dal­la.

– Oczy­wi­ście. – Ve­ro­ni­ca ski­nę­ła gło­wą nie­mal nie­do­strze­gal­nie. – Miło was wi­dzieć, pa­no­wie.

Było to twier­dze­nie bar­dzo da­le­kie od praw­dy. Nie­na­wi­dzi­ła La­Val­le’a – pod wie­lo­ma wzglę­da­mi naj­nie­bez­piecz­niej­sze­go czło­wie­ka w ame­ry­kań­skim wy­wia­dzie, tak­że dla­te­go, że ze wszyst­kich sił wspie­rał go nie­mal wszech­wład­ny E.R. „Bud” Hal­li­day, se­kre­tarz obro­ny. La­Val­le był ego­ty­stą po­żą­da­ją­cym wy­łącz­nie wła­dzy, świę­cie wie­rzą­cym, że ame­ry­kań­skim wy­wia­dem po­win­ni rzą­dzić wy­łącz­nie jego lu­dzie. Ży­wił się woj­ną jak inni lu­dzie mię­sem i ziem­nia­ka­mi. Była nie­mal pew­na, choć nig­dy nie umia­ła tego udo­wod­nić, że to on był au­to­rem co dra­stycz­niej­szych plo­tek na jej te­mat. Uszczę­śli­wia­ło go ruj­no­wa­nie ludz­kich re­pu­ta­cji, uwiel­biał stać dum­nie na sto­sie cza­szek po­ko­na­nych wro­gów.

La­Val­le prze­jął ini­cja­ty­wę w cza­sach Afga­ni­sta­nu i na­stęp­nie Ira­nu, wy­ko­rzy­stu­jąc cha­rak­te­ry­stycz­ne dla Pen­ta­go­nu mgli­ste okre­śle­nie: „Przy­go­to­wa­nie pola bi­twy na przy­by­cie żoł­nie­rzy”. Dzię­ki temu zdo­łał roz­sze­rzyć pre­ro­ga­ty­wy in­sty­tu­cji zbie­ra­ją­cej dane wy­wia­dow­cze dla Pen­ta­go­nu do tego stop­nia, że wkro­czył na te­re­ny za­re­zer­wo­wa­ne dla Cen­tra­li Wy­wia­du, po­wo­du­jąc tym spo­re za­mie­sza­nie. Wszy­scy w krę­gach wy­wia­dow­czych wie­dzie­li, że chce prze­jąć agen­tów CI i jej bu­do­wa­ną la­ta­mi mię­dzy­na­ro­do­wą siat­kę. Do jego mo­dus ope­ran­di pa­so­wa­ło to, że po śmier­ci za­rów­no Sta­re­go, jak i na­masz­czo­ne­go przez nie­go na­stęp­cy spró­bu­je tego do­ko­nać w naj­bar­dziej agre­syw­ny spo­sób. Dla­te­go też na jego wi­dok i na wi­dok jego wier­ne­go pie­ska w gło­wie Ve­ro­ni­ki roz­dzwo­ni­ły się dzwon­ki alar­mo­we.

Przed biur­kiem pre­zy­den­ta sta­ły trzy krze­sła usta­wio­ne w luź­ne pół­ko­le. Dwa z nich były już, oczy­wi­ście, za­ję­te. Dla Ve­ro­ni­ki Hart po­zo­sta­ło trze­cie; za­ję­ła miej­sce aż na­zbyt świa­do­ma tego, że ma po bo­kach męż­czyzn i że to z pew­no­ścią nie przy­pa­dek. Ro­ze­śmia­ła się w du­chu. Je­śli ci dwaj chcą ją onie­śmie­lić, spra­wić, by po­czu­ła się osa­czo­na, to… nie mo­gli się bar­dziej po­my­lić. I tyl­ko w Bogu na­dzie­ja, po­my­śla­ła jesz­cze, kie­dy pre­zy­dent za­czy­nał spo­tka­nie, że za go­dzi­nę ten mój chi­chot nie od­bi­je mi się czkaw­ką.

• • •

Bo­ur­ne za­my­kał drzwi swe­go ga­bi­ne­tu, kie­dy zza rogu wy­biegł Do­mi­nic Spec­ter. Na wi­dok przy­ja­cie­la zni­kła głę­bo­ka zmarszcz­ka na jego wy­so­kim czo­le.

– Da­vi­dzie, jak to do­brze, że zła­pa­łem cię, nim wy­sze­dłeś! – wy­krzyk­nął ura­do­wa­ny. Po czym, wcie­le­nie uprzej­mo­ści, ukło­nił się jego to­wa­rzysz­ce w sta­ro­świec­ki, eu­ro­pej­ski spo­sób.

– I pięk­ną Mo­irę, oczy­wi­ście. – Po­wie­dziaw­szy to, całą uwa­gę sku­pił na Ja­so­nie.

Spec­ter był nie­wy­so­kim męż­czy­zną, peł­nym ener­gii, mimo że prze­kro­czył już sie­dem­dzie­siąt­kę. Jego na po­zór do­sko­na­le okrą­gła gło­wa wy­ra­sta­ła nad li­nię wło­sów koń­czą­cych się na wy­so­ko­ści uszu. Oczy miał ciem­ne, prze­ni­kli­we, skó­rę opa­lo­ną na brąz. Sze­ro­kie usta spra­wia­ły, że przy­po­mi­nał uśmiech­nię­tą żabę go­to­wą sko­czyć z jed­ne­go li­ścia li­lii wod­nej na dru­gi.

– Mam drob­ny pro­blem i chciał­bym go z tobą prze­dys­ku­to­wać – po­wie­dział. Uśmiech­nął się roz­bra­ja­ją­co.

– Ro­zu­miem, że dziś wie­czo­rem nie masz cza­su. Czy mogę brać pod uwa­gę ju­trzej­szy obiad?

Bo­ur­ne po­znał, że pod uśmie­chem jego sta­re­go men­to­ra coś się kry­je, że męż­czy­zna ma ja­kiś pro­blem.

– A może spo­tka­li­by­śmy się na śnia­da­niu? – za­pro­po­no­wał.

– Je­steś pe­wien, że się dla mnie nie po­świę­casz, Da­vi­dzie? – spy­tał Spec­ter, choć na jego twa­rzy od­ma­lo­wa­ła się wiel­ka ulga.

– Na­wet wolę śnia­da­nie – skła­mał Bo­ur­ne. – Ósma?

– Wspa­nia­le! Już nie mogę się do­cze­kać.

Spec­ter ukło­nił się Mo­irze i od­szedł szyb­ko.

– Żywe sre­bro – po­wie­dzia­ła Mo­ira. – Gdy­bym ja mia­ła ta­kich pro­fe­so­rów.

– Stu­dia mu­sia­ły być dla cie­bie pie­kłem – za­uwa­żył Bo­ur­ne.

– Nie prze­sa­dzaj­my. – Ro­ze­śmia­ła się. – A poza tym stu­dio­wa­łam tyl­ko przez dwa lata. Po­tem ucie­kłam do Ber­li­na.

– Uwierz mi, gdy­byś spo­tka­ła na swej dro­dze ta­kie­go Spec­te­ra, two­je do­świad­cze­nia by­ły­by zu­peł­nie inne.

Omi­nę­li kil­ka grup stu­den­tów plot­ku­ją­cych i dys­ku­tu­ją­cych o wy­kła­dach. Prze­szli ko­ry­ta­rzem do drzwi, po kil­ku stop­niach ze­szli na czwo­ro­kąt­ny dzie­dzi­niec. Szyb­kim kro­kiem skie­ro­wa­li się do re­stau­ra­cji, w któ­rej mie­li zjeść ko­la­cję. Mi­ja­li ich stu­den­ci nie­mal bie­gną­cy ścież­ka­mi mię­dzy drze­wa­mi i traw­ni­ka­mi. Gdzieś w od­da­li grał ze­spół; wo­kół niósł się cha­rak­te­ry­stycz­ny dla wszyst­kich stu­denc­kich kam­pu­sów po­wol­ny, sen­ny rytm. Po nie­bie pły­nę­ły kłę­by chmur ni­czym kli­pry z wy­dę­ty­mi ża­gla­mi. Znad Po­to­ma­cu wiał wil­got­ny wiatr.

– Był czas, kie­dy wpa­dłem w głę­bo­ką de­pre­sję – mó­wił da­lej Bo­ur­ne. – Wie­dzia­łem, ale nie ak­cep­to­wa­łem; ro­zu­miesz, o co mi cho­dzi, praw­da? Pro­fe­so­ro­wi Spec­te­ro­wi uda­ło się na­wią­zać ze mną kon­takt. Był jak koło rzu­co­ne to­ną­ce­mu. Naj­bar­dziej po­trze­bo­wa­łem po­czu­cia ładu i sta­bi­li­za­cji. Na­praw­dę nie wiem, co by ze mną było, gdy­by nie on. Jako je­dy­ny ro­zu­miał, że kie­dy po­grą­żam się w ję­zy­ku, je­stem szczę­śli­wy. Nie­za­leż­nie od tego, kim by­łem, jed­no po­zo­sta­wa­ło nie­zmie­nio­ne: moje zdol­no­ści ję­zy­ko­we. Ucze­nie się ję­zy­ka to jak po­zna­wa­nie hi­sto­rii, tyl­ko od środ­ka. Obej­mu­je woj­ny et­nicz­ne, re­li­gię, sprze­nie­wie­rze­nia, kom­pro­mi­sy, po­li­ty­kę. Moż­na się z nie­go na­uczyć tyle, bo kształ­to­wa­ła go hi­sto­ria.

Zdą­ży­li już opu­ścić te­re­ny uni­wer­sy­tec­kie. Szli 36th Stre­et w stro­nę re­stau­ra­cji 1789, ulu­bio­nej knajp­ki Mo­iry, miesz­czą­cej się w ra­tu­szu fe­de­ral­nym. Na miej­scu za­pro­wa­dzo­no ich na pię­tro, do sto­li­ka przy oknie. Sala wy­ło­żo­na była bo­aze­rią w sta­ro­świec­kim sty­lu, na sto­łach za­sta­wio­nych ele­ganc­ką por­ce­la­ną i szkłem pło­nę­ły świe­ce. Usie­dli na­prze­ciw sie­bie, za­mó­wi­li drin­ki. Bo­ur­ne po­chy­lił się przez sto­lik.

– Po­słu­chaj mnie, Mo­iro – po­wie­dział ci­cho.

– Za­mie­rzam po­wie­dzieć ci coś, o czym wie bar­dzo nie­wie­lu lu­dzi. Nadal prze­śla­du­je mnie toż­sa­mość Bo­ur­ne’a. Kie­dyś Ma­rie bar­dzo się mar­twi­ła, że de­cy­zje, któ­re mu­sia­łem po­dej­mo­wać, że to, co mu­sia­łem ro­bić jako Ja­son Bo­ur­ne, po­zba­wi mnie w koń­cu uczuć. Przyj­dę do niej, a po Da­vi­dzie Web­bie nie zo­sta­nie ślad. Nie mogę na to po­zwo­lić.

– Ja­so­nie, prze­cież od chwi­li, kie­dy spo­tka­li­śmy się, by roz­rzu­cić pro­chy Mar­ti­na, spę­dzi­li­śmy ze sobą spo­ro cza­su i nie za­uwa­ży­łam, byś utra­cił co­kol­wiek ze swe­go czło­wie­czeń­stwa.

Umil­kli. Kel­ner po­sta­wił przed nimi drin­ki, po­dał oboj­gu menu. Gdy tyl­ko od­szedł, Bo­ur­ne prze­rwał ci­szę.

– Na­wet nie wiesz, jak bar­dzo mnie po­cie­szy­łaś. Krót­ko się zna­my, owszem, ale już na­uczy­łem się ufać two­jej opi­nii. Nie je­steś po­dob­na do lu­dzi, któ­rych spo­ty­ka­łem do tej pory.

Mo­ira pod­nio­sła szkla­necz­kę. Wy­pi­ła łyk, ale nie spusz­cza­ła wzro­ku ze swe­go to­wa­rzy­sza.

– Dzię­ku­ję. To rze­czy­wi­ście wiel­ki kom­ple­ment, bio­rąc pod uwa­gę, kto go po­wie­dział. Zwłasz­cza że wiem, kim była dla cie­bie Ma­rie.

Bo­ur­ne za­pa­trzył się w dno szkla­necz­ki. Jego to­wa­rzysz­ka wy­cią­gnę­ła rękę nad sztyw­nym, bia­łym lnia­nym ob­ru­sem, uję­ła jego dłoń.

– Prze­pra­szam. Te­raz zno­wu ucie­kasz we wspo­mnie­nia.

Spoj­rzał na ich sty­ka­ją­ce się dło­nie; nie zro­bił nic, by prze­rwać kon­takt. Pod­niósł wzrok.

– Po­le­ga­łem na niej w wie­lu spra­wach, a te­raz oka­zu­je się, że co­raz bar­dziej się od nich od­da­lam.

– Czy to do­brze, czy źle?

– Nie wiem. Tak po pro­stu jest.

Na jego twa­rzy wi­dać było cier­pie­nie, ser­ce Mo­iry wręcz się do nie­go wy­ry­wa­ło. Przed za­le­d­wie kil­ko­ma mie­sią­ca­mi wi­dzia­ła go sto­ją­ce­go na mu­rach Clo­isters. Urnę z pro­cha­mi Mar­ti­na przy­ci­skał do pier­si tak moc­no, jak­by nie po­tra­fił się z nim po­że­gnać. Nikt nic jej nie po­wie­dział, ale i tak zo­rien­to­wa­ła się, jak wie­le ci dwaj zna­czy­li dla sie­bie na­wza­jem.

– Mar­tin był two­im przy­ja­cie­lem – po­wie­dzia­ła te­raz.

– Na­ra­ża­łeś ży­cie, żeby go ura­to­wać. Tyl­ko mi te­raz nie mów, że nic dla cie­bie nie zna­czył. A poza tym sam twier­dzisz, że nie je­steś już Ja­so­nem Bo­ur­ne’em, tyl­ko Da­vi­dem Web­bem.

– Toś mnie przy­ła­pa­ła – przy­znał z uśmie­chem.

Mo­ira nie za­re­ago­wa­ła. Była bar­dzo po­waż­na.

– Chcia­ła­bym cię o coś za­py­tać, ale nie wiem, czy mam pra­wo.

– Mo­żesz mnie py­tać o wszyst­ko – od­parł z rów­ną po­wa­gą, a ona ode­tchnę­ła głę­bo­ko i za­ry­zy­ko­wa­ła.

– Ja­so­nie, po­wie­dzia­łeś mi, że do­brze czu­jesz się na uni­wer­sy­te­cie, i je­śli rze­czy­wi­ście tak jest, to świet­nie. Ale wiem też, że ob­wi­niasz się za­rów­no o śmierć Mar­ti­na, jak i o to, że nie umia­łeś mu po­móc. Tyl­ko… jed­no mu­sisz zro­zu­mieć. Je­śli ty nie mo­głeś go oca­lić, to nikt nie mógł. Zro­bi­łeś co w two­jej mocy; je­stem pew­na, że on o tym wie­dział. Za to ja za­czy­nam się za­sta­na­wiać, czy nie my­ślisz cza­sem, że za­wio­dłeś Mar­ti­na… i że nie do­ra­stasz już do stan­dar­dów Bo­ur­ne’a. Za­da­łeś so­bie kie­dyś py­ta­nie, czy przy­ją­łeś ofer­tę pro­fe­so­ra Spec­te­ra i pra­cę na uni­wer­sy­te­cie tyl­ko po to, by po­zo­sta­wić za sobą ży­cie Ja­so­na Bo­ur­ne’a?

– Ależ oczy­wi­ście.

Po śmier­ci Mar­ti­na jesz­cze raz po­sta­no­wił zre­zy­gno­wać z ży­cia w po­go­ni i uciecz­ce, po­rzu­cić rze­kę nio­są­cą w swym nur­cie tyle mar­twych ciał co Gan­ges. Ale po­zo­sta­wa­ły wspo­mnie­nia. Te smut­ne pa­mię­tał. Inne, cie­nie wy­peł­nia­ją­ce ja­ski­nie jego umy­słu, wy­da­wa­ły się nie­po­zba­wio­ne kształ­tu, lecz gdy się do nich zbli­żał, od­da­la­ły się jak nie­sio­ne falą od­pły­wu. Po­zo­sta­wa­ły tyl­ko zbie­la­łe ko­ści tych, któ­rych za­bił, i tych, któ­rzy przez nie­go zgi­nę­li. Wie­dział, wie­dział z całą pew­no­ścią, że jak dłu­go od­dy­cha, tak dłu­go toż­sa­mość Bo­ur­ne’a bę­dzie żyć.

Kie­dy znów się ode­zwał, w jego oczach było cier­pie­nie.

– Mu­sisz przy­najm­niej spró­bo­wać zro­zu­mieć, jak trud­no jest mieć dwie oso­bo­wo­ści wal­czą­ce ze sobą przez cały czas. Każ­dą swo­ją cząst­ką, w każ­dej chwi­li ma­rzę tyl­ko o tym, by wy­rzu­cić jed­ną z nich na za­wsze z mo­je­go ży­cia.

– Któ­rą?

– I to jest ze wszyst­kie­go naj­gor­sze. Ile­kroć zda­je mi się, że wiem, uświa­da­miam so­bie, że nie znam od­po­wie­dzi na to py­ta­nie.

Sankcja Bourne'a

Подняться наверх