Читать книгу Sankcja Bourne'a - Роберт Ладлэм - Страница 14

Rozdział 4

Оглавление

Bo­ur­ne, kry­ją­cy się w głę­bo­kim cie­niu na­prze­ciw re­stau­ra­cji Klej­not, do­strzegł wy­cho­dzą­cych z niej dwóch męż­czyzn. Gniew­ny wy­raz ich twa­rzy nie po­zo­sta­wiał wąt­pli­wo­ści: zgu­bi­li Mo­irę. Ob­ser­wo­wał ich uważ­nie, ma­sze­ru­ją­cych ra­mię przy ra­mie­niu, wi­dział, jak je­den z nich wyj­mu­je te­le­fon ko­mór­ko­wy, roz­ma­wia z kimś, pyta o coś to­wa­rzy­sza i wra­ca do roz­mo­wy. W tym cza­sie zdą­ży­li już dojść do M Stre­et. Wresz­cie roz­mo­wa się skoń­czy­ła, męż­czy­zna scho­wał te­le­fon. Obaj przy­sta­nę­li na rogu, przy­glą­da­jąc się mi­ja­ją­cym ich co zgrab­niej­szym dziew­czy­nom. Bo­ur­ne za­uwa­żył, że sto­ją wy­pro­sto­wa­ni, trzy­ma­jąc dło­nie na wi­do­ku, przy bo­kach. Wy­glą­da­ło na to, że cze­ka­ją na sa­mo­chód; do­bry po­mysł, bio­rąc pod uwa­gę wie­czór taki jak dziś, gdy zna­le­zie­nie miej­sca par­kin­go­we­go gra­ni­czy z cu­dem, a sa­mo­cho­dy na M Stre­et po­ru­sza­ją się w tem­pie ciek­ną­ce­go mio­du.

Bo­ur­ne, po­zba­wio­ny środ­ka trans­por­tu, ro­zej­rzał się do­oko­ła. 31st Stre­et od stro­ny dro­gi ho­low­ni­czej je­chał ro­we­rzy­sta, wzdłuż ka­na­łu ście­ko­we­go, żeby omi­nąć ko­rek. Ja­son zro­bił szyb­ko kil­ka kro­ków, sta­nął mu na dro­dze. Ro­we­rzy­sta za­ha­mo­wał gwał­tow­nie, krzyk­nął za­sko­czo­ny.

– Po­trzeb­ny mi twój ro­wer – po­wie­dział sta­now­czo Bo­ur­ne.

– Ale go nie do­sta­niesz, czło­wie­ku. – Wła­ści­ciel dwóch kó­łek mó­wił z wy­raź­nym bry­tyj­skim ak­cen­tem. Na rogu ulic 31st i M, przed męż­czy­zna­mi, za­trzy­mał się czar­ny SUV GMC. Bo­ur­ne wło­żył w rękę An­gli­ka czte­ry­sta do­la­rów.

– Po­trzeb­ny mi twój ro­wer – po­wtó­rzył. – W tej chwi­li.

Mło­dy czło­wiek przyj­rzał się pie­nią­dzom. Zsiadł.

– Ależ bar­dzo pro­szę.

Oka­zał się na tyle uprzej­my, że Bo­ur­ne’owi, któ­ry szyb­ko wsko­czył na sio­deł­ko, od­dał jesz­cze kask ze sło­wa­mi: „Bę­dziesz tego po­trze­bo­wał, czło­wie­ku”.

Dwaj męż­czyź­ni zdą­ży­li wsiąść do sa­mo­cho­du włą­cza­ją­ce­go się wła­śnie do ru­chu. Bo­ur­ne wy­star­to­wał, jak­by brał udział w wy­ści­gu ko­lar­skim. Ro­we­rzy­sta od­pro­wa­dził go wzro­kiem, wzru­szył ra­mio­na­mi, wspiął się na chod­nik i od­szedł.

Ja­son wje­chał na M Stre­et. GMC znaj­do­wał się trzy sa­mo­cho­dy przed nim. La­wi­ro­wał w kor­ku, póki nie zna­lazł po­zy­cji od­po­wied­niej do jego bez­piecz­ne­go śle­dze­nia. Na 30th Stre­et tra­fi­li na czer­wo­ne świa­tło; Bo­ur­ne mu­siał się za­trzy­mać, po­de­przeć nogą i dla­te­go się spóź­nił, gdy SUV śle­dzo­nych ru­szył gwał­tow­nie jesz­cze przed zmia­ną świa­teł, wy­prze­dza­jąc inne sa­mo­cho­dy. Po­je­chał za nim. Bia­ła to­yo­ta, wjeż­dża­ją­ca na skrzy­żo­wa­nie od stro­ny M, zbli­ża­ła się do nie­go nie­bez­piecz­nie pod ką­tem dzie­więć­dzie­się­ciu stop­ni, mu­siał skrę­cić na chod­nik, po­wo­du­jąc za­mie­sza­nie wśród cze­ka­ją­cych na przej­ście uli­cą, zmu­sza­jąc pierw­sze sze­re­gi do cof­nię­cia się i pro­wo­ku­jąc la­wi­nę prze­kleństw. Kie­row­ca to­yo­ty prze­sko­czył przez M, trą­biąc prze­raź­li­wie.

Bo­ur­ne je­chał już da­lej, z nie­złą pręd­ko­ścią. Do­ga­niał śle­dzo­nych, bo GMC znów mu­siał zwol­nić; przed nimi spię­trzał się ko­lej­ny ko­rek w miej­scu, gdzie M i Pen­n­sy­lva­nia prze­ci­na­ją się przy 29th Stre­et. Był już bli­sko, kie­dy SUV znów wy­rwał przed sie­bie. A więc Bo­ur­ne zo­stał za­uwa­żo­ny. Pro­blem z ro­we­rem po­le­ga na tym, że zbyt rzu­ca się w oczy, zwłasz­cza je­śli ro­we­rzy­ście uda­je się spro­wo­ko­wać po dro­dze wca­le nie­złe za­mie­sza­nie… choć wca­le mu na tym nie za­le­ży.

Po­zo­sta­ło mu tyl­ko wy­ko­rzy­stać do koń­ca gwał­tow­nie po­gar­sza­ją­cą się sy­tu­ację. Ostroż­ność na nic mu się już nie przy­da. Po­pę­dził za GMC, któ­ry na roz­ga­łę­zie­niu wy­brał Pen­n­sy­lva­nia Ave­nue. Do­bra wia­do­mość: w kor­ku cią­gle nie mógł na­brać szyb­ko­ści. Dru­ga do­bra wia­do­mość: wi­dać już było ko­lej­ne czer­wo­ne świa­tło. Tym ra­zem Bo­ur­ne był go­tów na stan­dar­do­wy ma­newr tro­pio­ne­go; la­wi­ro­wał zręcz­nie wśród sa­mo­cho­dów, uda­ło mu się na­brać szyb­ko­ści i wraz z nim prze­je­chał skrzy­żo­wa­nie, gwał­cąc wszyst­kie prze­pi­sy ru­chu dro­go­we­go. Ale… w tej sa­mej chwi­li na pasy wtar­gnę­ła grup­ka pi­ja­nych na­sto­lat­ków, sku­tecz­nie blo­ku­jąc mu dro­gę; hu­mor tak im do­pi­sy­wał, że albo nie sły­sze­li ostrze­gaw­czych okrzy­ków Ja­so­na, albo nic ich one nie ob­cho­dzi­ły. Mu­siał skrę­cić gwał­tow­nie w pra­wo, przed­nie koło ude­rzy­ło w kra­węż­nik, ro­wer stra­cił kon­takt z na­wierzch­nią. Lu­dzie się co­fa­li, pró­bo­wa­li uciec przed le­cą­cym na nich, nie­ste­ro­wa­nym po­ci­skiem. Ja­so­no­wi uda­ło się utrzy­mać rów­no­wa­gę po lą­do­wa­niu, ale gdzie­kol­wiek by skrę­cił, mu­siał wje­chać w ja­kąś gru­pę mło­dych lu­dzi. Gwał­tow­ne ha­mo­wa­nie nie­wie­le dało. Mógł zro­bić tyl­ko jed­no: po­ło­żył ro­wer na be­to­nie, roz­dzie­ra­jąc przy oka­zji pra­wą no­gaw­kę spodni.

– Nic panu nie jest?

– Co ty wy­pra­wiasz, czło­wie­ku?

– Nie wi­dzia­łeś czer­wo­ne­go świa­tła?

– Mo­głeś za­bić ko­goś… albo sie­bie!

Oto­czy­li go prze­chod­nie, prze­py­cha­jąc się, za­sy­pu­jąc go py­ta­nia­mi. Bo­ur­ne dzię­ko­wał im uprzej­mie, ki­wał gło­wą, wresz­cie ja­koś wy­rwał się z tłu­mu, po­biegł za SUV-em. Po kil­ku­set me­trach przy­sta­nął. Tego wła­śnie się spo­dzie­wał. Sa­mo­chód znikł.

• • •

Nadal klnąc we wszyst­kich zna­nych mu ję­zy­kach, Le­onid Ar­ka­din prze­szu­ki­wał kie­sze­nie Ole­ga Iwa­no­wi­cza Szu­mien­ki, któ­re­go cia­ło, mio­ta­ne przed­śmiert­ny­mi drgaw­ka­mi, le­ża­ło na za­la­nym krwią po­mo­ście ja­kiejś ma­szy­ne­rii sto­ją­cej gdzieś głę­bo­ko w trze­wiach se­wa­sto­pol­skiej wy­twór­ni win. Za­sta­na­wiał się przy tym, jak mógł oka­zać się ta­kim głup­cem. Zro­bił do­kład­nie to, cze­go chciał ten chło­pak: za­bił go. Szu­mien­ko wo­lał zgi­nąć, niż zdra­dzić na­zwi­sko ko­lej­ne­go ogni­wa w łań­cu­chu stwo­rzo­nym przez Pio­tra Zil­be­ra.

Nadal ist­nia­ła jed­nak szan­sa, że Ar­ka­din znaj­dzie coś, co oka­że się przy­dat­ne. Na ra­zie zdo­łał uzbie­rać tro­chę drob­nych, ja­kieś ra­chun­ki, tego ro­dza­ju śmie­ci. Do­kład­nie ba­dał każ­dy ka­wa­łek pa­pie­ru, nie tra­fił jed­nak na żad­ne na­zwi­sko, ża­den ad­res. Naj­wię­cej było spi­sów che­mi­ka­liów praw­do­po­dob­nie słu­żą­cych do fer­men­ta­cji albo może do okre­so­we­go czysz­cze­nia zbior­ni­ków.

Port­fel Szu­mien­ki wy­sta­wiał wła­ści­cie­lo­wi ża­ło­sne świa­dec­two. Był cien­ki jak pa­pier i za­wie­rał: blak­ną­cą fo­to­gra­fię star­sze­go mał­żeń­stwa, uśmie­cha­ją­ce­go się do słoń­ca i obiek­ty­wu apa­ra­tu, któ­ry praw­do­po­dob­nie trzy­mał ich nie­ży­ją­cy syn, kon­dom w zgnie­cio­nym fo­lio­wym opa­ko­wa­niu, pra­wo jaz­dy, le­gi­ty­ma­cję klu­bu że­glar­skie­go, we­ksel na dzie­sięć ty­się­cy hry­wien, czy­li nie­co po­ni­żej dwóch ty­się­cy do­la­rów, dwa ra­chun­ki: je­den z re­stau­ra­cji, dru­gi z klu­bu noc­ne­go, a tak­że sta­re zdję­cie uśmiech­nię­tej mło­dej dziew­czy­ny.

Cho­wa­jąc ra­chun­ki, je­dy­ne źró­dło wie­dzy, któ­ra mo­gła­by mu się ewen­tu­al­nie przy­dać, Le­onid przy­pad­ko­wo od­wró­cił we­ksel. Po dru­giej stro­nie spi­cza­stym, ko­bie­cym cha­rak­te­rem pi­sma wy­pi­sa­ne było imię: „Dew­ra”. Chęt­nie po­szu­kał­by jesz­cze cze­goś, ale usły­szał elek­tro­nicz­ny pisk, a za­raz po­tem wrzask Jet­ni­ko­wej. Ro­zej­rzał się do­oko­ła, do­strzegł sta­ro­świec­ką krót­ko­fa­lów­kę za­wie­szo­ną na ba­rier­ce. Scho­wał pa­pie­ry do kie­sze­ni, ze­śli­zgnął się z po­de­stu po pio­no­wej sta­lo­wej dra­bin­ce i wy­szedł z sali fer­men­ta­cji szam­pa­na.

Sze­fo­wa Szu­mien­ki od­na­la­zła go w la­bi­ryn­cie ko­ry­ta­rzy. Zbli­ża­ła się do nie­go jak nie­miec­ka ar­mia do wrót War­sza­wy, już z da­le­ka do­strzegł gry­mas jej twa­rzy. W od­róż­nie­niu od ro­syj­skich ukra­iń­skie pa­pie­ry Le­oni­da Ar­ka­di­na były nie­wie­le war­te. Wy­trzy­my­wa­ły po­bież­ną kon­tro­lę, ale wy­star­czy­ło przyj­rzeć się im bli­żej, żeby na­brać po­dej­rzeń.

– Za­dzwo­ni­łam do biu­ra SBU w Ki­jo­wie. Spraw­dzi­li pana, puł­kow­ni­ku. Czy kim tam pan jest. – Jej twarz, na po­cząt­ku tyl­ko su­ro­wa, te­raz przy­bra­ła wro­gi wy­raz. Baba na­dę­ła się jak go­to­wy do wal­ki je­żo­zwierz. – Nig­dy nie sły­sze­li…

Zdą­ży­ła tyl­ko pi­snąć; Ar­ka­din jed­ną ręką za­sło­nił jej usta, dru­gą ude­rzył w splot sło­necz­ny. Pa­dła mu w ob­ję­cia, bez­wład­na jak szma­cia­na lal­ka. Po­cią­gnął ją ko­ry­ta­rzem do naj­bliż­sze­go po­miesz­cze­nia go­spo­dar­cze­go. Za­mknął drzwi.

Roz­cią­gnię­ta na pod­ło­dze jak dłu­ga Jet­ni­ko­wa po­wo­li od­zy­ski­wa­ła przy­tom­ność, a wraz z przy­tom­no­ścią wró­ci­ła jej mowa. Nie szczę­dzi­ła Le­oni­do­wi po­gró­żek, prze­kli­na­ła, stra­szy­ła nie­wy­obra­żal­ny­mi ka­ra­mi za nie­od­po­wied­nie trak­to­wa­nie. Nie zwra­cał na nią uwa­gi; ani jej nie sły­szał, ani na­wet nie wi­dział. Pró­bo­wał od­gro­dzić się od prze­szło­ści, ale jak za­wsze za­la­ła go fala wspo­mnień. Ob­ra­zy z prze­szło­ści za­wład­nę­ły nim, ode­rwa­ły go od nie­go sa­me­go. Za­padł w sen zbli­żo­ny do transu po nar­ko­ty­kach; ten stan, po­wta­rza­ją­cy się przez lata, był mu zna­jo­my jak brat bliź­niak.

Ukląkł obok Jet­ni­ko­wej, z ła­two­ścią uni­ka­jąc i jej zę­bów, i kop­nia­ków. Z po­chwy na pra­wej łyd­ce wy­cią­gnął nóż. Do­pie­ro na wi­dok wy­ska­ku­ją­ce­go z rącz­ki cien­kie­go ostrza na twa­rzy Jet­ni­ko­wej po­ja­wił się nie­ukry­wa­ny strach. In­stynk­tow­nie pod­nio­sła ręce, jęk­nę­ła, pa­trzy­ła na Ar­ka­di­na sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi.

– Cze­go chcesz? – krzyk­nę­ła. – Dla­cze­go?

– Przez to, co zro­bi­łaś.

– Ja? Co ja zro­bi­łam? Na­wet cię nie znam.

– Ale ja znam cie­bie.

Le­onid Ar­ka­din unie­ru­cho­mił jej ręce i za­brał się do ro­bo­ty. Kie­dy chwi­lę póź­niej skoń­czył i mógł już sku­pić wzrok, ode­tchnął głę­bo­ko, jak­by otrzą­sał się z efek­tów środ­ka znie­czu­la­ją­ce­go. Spoj­rzał na bez­gło­we cia­ło. Przy­po­mniał so­bie o gło­wie, kop­nął ją na kupę brud­nych szmat; przez chwi­lę chwia­ła się na niej jak mio­ta­ny fa­la­mi sta­tek. Oczy wy­da­wa­ły mu się za­mglo­ne z po­wo­du wie­ku ko­bie­ty, ale był to tyl­ko kurz; ulga, któ­rej szu­kał, umknę­ła mu raz jesz­cze.

Sankcja Bourne'a

Подняться наверх