Читать книгу Sankcja Bourne'a - Роберт Ладлэм - Страница 13
Rozdział 3
ОглавлениеSztorm na Morzu Czarnym pasował do Leonida Arkadina. W lejącym deszczu mężczyzna wjechał do Sewastopola od strony lotniska Belbek.
Miasto zajmowało południowo-zachodni kraniec doprawdy godnego pożądania Półwyspu Krymskiego na Ukrainie. Dzięki błogosławieństwu klimatu subtropikalnego morze nigdy tu nie zamarzało. Od czasu założenia miasta przez greckich kupców w 422 roku p.n.e. pod nazwą Chrezones Sewastopol był znaczącym centrum handlowym i militarnym, bazą dla floty zarówno rybackiej, jak i wojennej. Wraz z powolnym upadkiem Chrezonesu, co po grecku oznacza „półwysep”, ludzie wycofali się stąd, pozostawiając wyłącznie ruiny. Współczesny Sewastopol powstał w 1783 roku jako baza morska i forteca strzegąca południowych granic Cesarstwa Rosyjskiego. Historia miasta łączyła się z jego militarną świetnością, sama nazwa, mająca korzenie greckie, oznacza „dostojny” lub „wspaniały”. Wydawało się, że jest ona w pełni uzasadniona. Sewastopol przetrwał dwa krwawe oblężenia podczas wojny krymskiej w latach 1854-1855, w czasie II wojny światowej wytrzymał niemieckie bombardowania przez dwieście pięćdziesiąt dni. Dwukrotnie zrównany z ziemią przy innych okazjach, dwukrotnie powstawał jak feniks z popiołów. Burzliwa historia zrobiła z mieszkańców ludzi twardych i praktycznych. Pogardzali zimną wojną, która dla nich trwała mniej więcej do 1960 roku, kiedy to Rosjanie, chroniąc swą bazę wojskową, po prostu zabronili wszystkim wjazdu do miasta, niezależnie od okoliczności. W 1993 Rosja oddała miasto Ukrainie, Ukraińcy zaś znów otworzyli je dla świata.
Późnym popołudniem Arkadin wyszedł na bulwar Primorski. Niebo było czarne, tylko na zachodzie, na horyzoncie, pozostał cienki czerwony pasek. Port pełen był pękatych rybackich kryp i smukłych statków wojennych o stalowych kadłubach. Gniewne fale biły w pomnik Zatopionych Statków upamiętniający rozpaczliwą obronę przed połączonymi siłami brytyjsko-francusko-turecko-sardyńskimi. Z nierównych granitowych płyt wyrastała metrowa kolumna koryncka zwieńczona rzeźbą orła z rozpostartymi skrzydłami i pochylonym łbem, trzymającego w dziobie wieniec laurowy. Naprzeciw niego artysta umieścił granitowe molo z rzędem kotwic rosyjskich statków, które zatopiono rozmyślnie, by zablokować port i w ten sposób uczynić go niezdobytym.
Arkadin zameldował się w hotelu Obłast, gdzie wszystko, łącznie ze ścianami, wydawało się zrobione z papieru. Meble pokryte były materiałem w szkaradne wzory, kolory walczyły ze sobą jak wrogowie na polu bitwy. Budynek wręcz prosił się o pożar i Leonid zakonotował sobie, żeby nie palić w łóżku.
Na dole, w czymś, co miało uchodzić za hol, poprosił podobnego do gryzonia recepcjonistę o polecenie mu dobrej restauracji i książkę telefoniczną. Tę ostatnią wziął ze sobą, usiadł na twardym tapicerowanym krześle przy oknie wychodzącym na plac Admirała Nachimowa. Sam admirał, bohater pierwszej obrony Sewastopola, stał na wspaniałym cokole, mierząc go surowym wzrokiem, jakby wiedział, co ma nastąpić. Miasto, jak wiele w dawnym Związku Radzieckim, wypełnione było pomnikami przeszłości.
Zerknąwszy jeszcze na przygarbionych przechodniów, przebijających się przez ulewny deszcz, Arkadin zabrał się do studiowania książki telefonicznej. Tuż przed popełnieniem samobójstwa Piotr Zilber podał jedno nazwisko: Oleg Szumienko. Leonid mógł tylko żałować, że nie udało się wydobyć z niego nic więcej, bo teraz musiał przewracać kolejne kartki z nadzieją, że facet w ogóle ma telefon, co poza Moskową i Sankt Petersburgiem zawsze jest wątpliwe. Wynotował sobie pięciu Szumienków, oddał książkę recepcjoniście i wyszedł na ulicę owianą wiatrem, pogrążoną w ciemności fałszywego zmierzchu.
• • •
Pierwszych trzech Olegów Szumienków przyniosło mu tylko rozczarowanie. Udając bliskiego przyjaciela Zilbera, Arkadin powtarzał tę samą historyjkę: ma wiadomość od Piotra, tak ważną, że może ją przekazać tylko osobiście. Za każdym razem otrzymywał tę samą odpowiedź: nic nierozumiejące spojrzenie i potrząśnięcie głową. Po oczach widać było, że jego rozmówcy rzeczywiście nie mają pojęcia, kim jest Piotr Zilber.
Czwarty Szumienko pracował w Yugreftransflocie, u armatora utrzymującego największą flotę statków chłodni na Ukrainie. Ponieważ była to firma państwowa, Arkadin nie od razu odnalazł jej kierownika transportu. Jak wszędzie w byłym ZSRR czysta biurokracja potrafiła bez problemu uniemożliwić jakąkolwiek pracę. Leonid nie mógł pojąć, jak komukolwiek z sektora państwowego udało się cokolwiek zrobić.
Doczekał się wreszcie człowieka, którego szukał, dał się zaprowadzić do maleńkiego biurka, przyjął przeprosiny za spóźnienie. Ten Szumienko okazał się niewysoki, miał czarne włosy i niskie czoło neandertalczyka. Dowiedziawszy się, o co chodzi gościowi, powiedział:
– Najwyraźniej trafił pan na nie tego człowieka. Nie znam żadnego Piotra Zilbera.
Arkadin przyjrzał się swojej liście.
– Pozostał mi już tylko jeden.
– Mogę zobaczyć? No tak, szkoda, że nie przyszedł pan najpierw do mnie. Tych trzech to moi kuzyni. A piąty, u którego pan jeszcze nie był, na nic się nie przyda. Nie żyje. Od pół roku. Wypadek na kutrze. – Szumienko oddał listę Arkadinowi. – Ale… nie wszystko stracone. Jest jeszcze jeden Oleg Szumienko. Żaden krewny, ale ludzie często się mylą, bo mamy taki sam patronimik. Iwanowicz. Nie ma telefonu, więc ciągle dzwonią do mnie, kiedy chcą złapać jego.
– Wie pan może, gdzie go znajdę?
Oleg Iwanowicz Szumienko spojrzał na zegarek.
– Teraz? Tak, oczywiście. Jest w pracy. W wytwórni win, rozumie pan? Szampan. Tak, wiem, Francuzi nie pozwalają nazywać tak żadnego wina oprócz tego, które produkują u siebie, w Szampanii, ale… – zachichotał – …my, w Sewastopolu, produkujemy całkiem niezłego szampana.
Wyprowadził gościa mrocznymi korytarzami do wielkiej hali wejściowej.
– Zna pan Sewastopol, gospodin Arkadin? Nasze miasto podzielone jest na pięć dzielnic. W tej chwili jesteśmy w Gagarinskiej, od Jurija Aleksiejewicza Gagarina, pierwszego kosmonauty. To zachodnia część miasta. Na północy mamy Nachimowską, tam są te słynne, ogromne suche doki, może pan o nich słyszał? Nie? Nie szkodzi. Na wschodzie, dalej od morza, jest część rolnicza. Pastwiska, winnice… co za wspaniały widok, nawet o tej porze roku.
Przerwał. Przeszedł po marmurowej posadzce do długiej lady, za którą siedziało kilku pracowników wyglądających tak, jakby nikt nie powierzył im żadnej pracy co najmniej od roku. Jeden z nich dał mu plan miasta. Szumienko nabazgrał na nim znaczek i podał go gościowi.
– Tu jest wytwórnia – wyjaśnił. Zerknął przez okno.
– O, proszę, przeciera się. Kto wie, nim trafi pan na miejsce, może nawet wyjdzie słońce?
• • •
Bourne szedł uliczkami Georgetown, ukryty w tłumie uczniów i studentów, wydeptujących bruk w poszukiwaniu piwa, dziewczyn i chłopaków. Tak dyskretnie jak to tylko możliwe, śledził śledzącego Moirę. Wcześniej, jeszcze w restauracji, gdy tylko nabrał pewności, że mężczyzna idzie za nią, wycofał się i wrócił na ulicę, skąd zadzwonił na jej komórkę.
– Przychodzi ci do głowy ktoś, kto koniecznie chce cię mieć na oku? – spytał.
– I owszem, znalazłoby się parę osób – usłyszał w odpowiedzi. – Choćby ludzie z mojej firmy. Mówiłam ci przecież, że od czasu budowy tego terminalu LNG w Long Beach wszyscy cierpią na lekką paranoję. NoHold Energy też nie byłoby od tego. Od pół roku kuszą mnie stanowiskiem wiceprezesa. Być może chcą czegoś się o mnie dowiedzieć, żeby przygotować atrakcyjniejszą ofertę?
– Ktoś jeszcze?
– Nie.
Powiedział jej, co powinna zrobić, i teraz, wieczorem, w Georgetown, właśnie to robiła. Oni, ci ludzie z cienia, których zadaniem jest tropienie innych, zawsze mają swe przyzwyczajenia, nawyki, skutki dłużących się, nudnych godzin samotnej pracy. Mężczyzna śledzący Moirę trzymał się wewnętrznej strony chodnika, by w razie konieczności móc uskoczyć w najbliższą bramę.
Znając dziwactwa cienia, Jason mógł go już zdjąć. Ale przysuwając się do niego, ukryty w tłumie, Bourne dostrzegł coś jeszcze. Cień nie pracował sam. Jego towarzysz szedł równo z nim, tyle że po drugiej stronie ulicy. To miało sens. Gdyby Moira postanowiła nagle przejść przez ulicę, to w takim tłumie ten, który szedł bezpośrednio za nią, mógłby mieć kłopoty i stracić ją z oczu. Ci dwaj, kimkolwiek byli, z pewnością woleli nie kusić losu.
Bourne się wycofał, dopasował swój krok do kroku przechodniów. Zadzwonił do Moiry. Już wcześniej wcisnęła do ucha słuchawkę na Bluetooth, mogła więc przyjąć jego rozmowę, niczym się nie zdradzając. Udzielił jej szczegółowych instrukcji i zerwał kontakt ze śledzącymi.
• • •
Moira czuła mrowienie na karku, jakby znalazła się na celowniku zabójcy. Przeszła na drugą stronę, ruszyła w kierunku M Street. Bourne powiedział, że przede wszystkim powinna cały czas pamiętać, żeby iść normalnym krokiem, ani za szybko, ani za wolno. Zaniepokoił ją informacją, że jest śledzona. Mogła tylko udawać, że nic się nie dzieje. Wielu ludzi miało powody, żeby ją śledzić: ludzie z przeszłości i z teraźniejszości; nie wymieniła ich, kiedy rozmawiała z Jasonem. Ale… biorąc pod uwagę zbliżający się dzień otwarcia terminalu, było to z pewnością zjawisko groźne. Rozpaczliwie pragnęła poradzić się Bourne’a w związku z otrzymanymi dziś informacjami, z których wynikało, że możliwy atak terrorystyczny na nową inwestycję to nie teoria, lecz rzeczywistość. Nie mogła jednak porozmawiać o tym z Jasonem. Wiązała ją niepodważalna klauzula umowy zabraniająca zdradzania tajnych informacji komuś spoza firmy.
Na 31st Street skręciła na południe, w stronę Canal Towpath. W jednej trzeciej przecznicy, po jej stronie, wisiała mała plakietka z wytrawionym na niej napisem: „Klejnot”. Otworzyła drzwi w kolorze rubinu, weszła do nowej, drogiej restauracji w rodzaju tych, gdzie do dań dodaje się piankę z karłowatych limonek, liofilizowany imbir i plastry pomarańczowego grapefruita. Uśmiechnęła się słodko do szefa sali i wyznała mu, że szuka przyjaciela. Nim zdążył sięgnąć po księgę rezerwacji, uprzedziła, że nie zna jego nazwiska. Była tu już kilka razy, raz z Bourne’em, więc znała rozkład wnętrza. Z tyłu drugiej sali znajdował się krótki korytarz, a w nim, po prawej stronie, drzwi do dwóch toalet, bez podziału na męską i damską. Dalej prowadził on do kuchni, do której właśnie weszła: jaskrawe światła, błyszczące stalowe patelnie, miedziane rondle, wielkie blachy do pieczenia szalejące na ogniu. Młodzi ludzie, mężczyźni i kobiety, poruszali się szybko, lecz, jak się wydawało, z niemal wojskową precyzją: asystenci szefa kuchni, kucharze zajmujący się tylko jednym etapem przygotowania potraw, przyjmujący zamówienia z sali, cukiernicy specjalizujący się w deserach i ich personel. Wszystkich kontrolował surowy, zawsze poważny chef de cuisine.
Wszyscy ci ludzie skupieni byli na pracy do tego stopnia, że nie mieli czasu na dziwowanie się obecności intruza. Nim w ogóle zauważyli Moirę, zdążyła wymknąć się przez tylne drzwi wychodzące na alejkę wypełnioną pojemnikami na śmieci. A tam czekała już na nią taksówka White Top; jej silnik mruczał cicho.
Moira wsiadła i taksówka odjechała.
• • •
Arkadin jechał przez wzgórza rolniczej dzielnicy Nachimowskiej, zielonej nawet zimą. Mijał kwadraty pól przedzielone niskimi lasami. Niebo się rozjaśniało; ciemne, deszczowe chmury znikały szybko, ich miejsce zajmowały wypiętrzone cumulusy, żarzące się jak węgielki w promieniach osuszającego ziemię słońca. Pokryte złotą poświatą winnice gęstniały, w miarę jak zbliżał się do wytwórni win. O tej porze roku na gałązkach krzaków nie było oczywiście ani liści, ani winogron – pokręcone, skarłowaciałe pniaki przypominające trąby słoni promieniowały własnym życiem, nadającym winnicy atrakcyjną tajemniczość, otaczając ją atmosferą mitu, jakby śpiące krzaki czekały tylko na zaklęcie czarodzieja, by przebudzić się do życia.
Potężna, sękata kobieta o nazwisku Jetnikowa przedstawiła mu się jako bezpośrednia przełożona Olega Iwanowicza Szumienki; zresztą wydawało się, że w wytwórni każdy był czyimś przełożonym. Szersza w ramionach od samego Arkadina miała krągłą, czerwoną od wódki twarz o zdumiewająco drobnych rysach lalki. Włosy wiązała w kok niczym wiejska babuszka, ale przy tym wszystkim była energiczna i rzeczowa.
Zapytany o to, czego tu właściwie szuka, Leonid Arkadin uciekł się do jednej z wielu swych fałszywych tożsamości i wylegitymował się jako pułkownik SBU, Służby Bezpieczeństwa Ukrainy. Na widok legitymacji Jetnikowa zwiędła jak zasuszona roślina i uprzejmie wskazała mu, gdzie znajdzie Szumienkę.
Zgodnie z jej instrukcją Arkadin udał się na poszukiwania korytarzami prowadzącymi do coraz to innych korytarzy. Po drodze otwierał liczne drzwi, jedne po drugich, zaglądał do biur, pomieszczeń gospodarczych i składzików, uprzejmie przepraszał pracowników, jeśli jakichś zobaczył, i szedł dalej.
Olega Iwanowicza znalazł w sali fermentacyjnej. Szumienko okazał się mężczyzną chudym jak patyk, znacznie młodszym, niż można się było spodziewać, najwyżej trzydziestoletnim. Miał gęste włosy koloru nawłoci, sterczące niczym rząd grzebieni. Z przenośnego radiomagnetofonu brzmiała głośna muzyka brytyjskiego zespołu The Cure. Arkadin słyszał go wielokrotnie w moskiewskich klubach, tu jednak, na najdalszej krymskiej prowincji, piosenki tej grupy wydawały się dziwnie nie na miejscu. Szumienko stał na pomoście, wznoszącym się dobre cztery metry nad podłogę, pochylony nad jakimś stalowym urządzeniem większym od największego wieloryba. Wyglądało na to, że pracuje przede wszystkim węchem, być może w ten sposób oceniał najnowszą partię słynnego krymskiego szampana. Zamiast ściszyć muzykę, gestem zaprosił gościa do siebie.
Arkadin bez wahania wspiął się na pomost po pionowej drabince. Jego zmysł powonienia zaatakował słodki zapach drożdży; musiał mocno trzeć koniec nosa, żeby nie zacząć kichać. Doskonale wyćwiczone oczy zarejestrowały natychmiast każdy, nawet najdrobniejszy szczegół otoczenia.
– Oleg Iwanowicz Szumienko?
Chudy młodzieniec odłożył sztywnik z kartką, na której coś pilnie notował. Do kieszeni marynarki fatalnie skrojonego garnituru schował długopis, jeden z wielu.
– Do usług. A pan jest…?
– Jestem przyjacielem Piotra Zilbera.
– Nigdy o nim nie słyszałem.
Zdradziły go oczy. Arkadin wyciągnął rękę, pogłośnił muzykę.
– Ale on słyszał o tobie, Olegu Iwanowiczu. Prawdę mówiąc, jest pan dla niego bardzo ważny.
Na ustach Szumienki pojawił się sztuczny, wymuszony uśmiech.
– Nie mam pojęcia, o czym pan mówi.
– Popełniono poważny błąd. Musi odzyskać dokument.
Nie przestając się uśmiechać, młody człowiek sięgnął do kieszeni.
– Powtarzam, że…
Arkadin próbował go chwycić, ale nie zdążył. Patrzył w lufę pistoletu powtarzalnego GSh-18, wycelowaną w jego serce.
– Hm… przyrządy celownicze zaledwie wystarczające – powiedział.
– Nie wiem, o czym mówisz, człowieku. Kimkolwiek jesteś… nie, nie musisz się przedstawiać, przecież podasz fałszywe nazwisko… żaden z ciebie przyjaciel Piotra. Wiem, że on już nie żyje. Może nawet ty go zamordowałeś?
– Ale spust ma sztywny. – Leonid zachowywał się tak, jakby w ogóle nie słuchał, co się do niego mówi. – To mi daje jakąś dziesiątą część sekundy.
– Jedna dziesiąta sekundy to nic.
– To wszystko, czego mi potrzeba.
Szumienko się cofał, a Arkadinowi na tym właśnie zależało. Mężczyzna próbował utrzymać bezpieczny dystans, był tuż przy wygiętej części zbiornika.
– Opłakuję śmierć Piotra i będę bronił tajemnic naszej siatki, choćbym miał zapłacić za to życiem.
Znów musiał się cofnąć, bo Arkadin zrobił krok w przód.
– Czeka ciębolesny upadek, tu jest dość wysoko. Sugeruję, żebyś się stąd wyniósł. Zejdź po drabinie, póki możesz, i zniknij w tym kloacznym dole, z którego wypełzłeś!
W tym momencie Szumienko poślizgnął się na kałuży drożdży, którą Leonid dostrzegł znacznie wcześniej. Prawe kolano ugięło się pod nim, zakłócając równowagę. Broniąc się przed upadkiem, instynktownie podniósł prawą dłoń, w której trzymał rewolwer.
Arkadinowi wystarczył jeden długi krok, by wejść z Olegiem w bezpośredni kontakt. Próbował odebrać mu broń, przeciwnik okazał się zbyt szybki, ale uderzenie pięścią w policzek rzuciło go na zbiornik, pomiędzy dwie wystające dźwignie. W odpowiedzi Szumienko posłużył się kolbą pistoletu; po ciosie, który trafił go niemal dokładnie między oczy, z nosa Arkadina trysnęła krew. Jeszcze raz próbował uchwycić GSh-18, znów mu się nie udało.
Wciśnięci pod stalową ścianę zbiornika rozpoczęli walkę na śmierć i życie. Szumienko, chudy i z pozoru kruchy, okazał się zdumiewająco silny. Musiał też przejść odpowiedni trening, potrafił się bowiem obronić przed każdym, nawet najtrudniejszym ciosem przeciwnika, który napierał na niego tak, że ich ciała niemal się stykały, dzieliła je nie więcej niż szerokość dłoni. Obaj używali wszelkiej dostępnej im broni, otwartych dłoni i zaciśniętych pięści, przedramion i łokci, nawet barków; obaj próbowali zadać ból i sami obronić się przed zadawanym im bólem.
Powoli, stopniowo, Arkadin zaczynał zyskiwać przewagę, ale dzięki zastosowaniu podwójnego zwodu Szumience udało się przycisnąć mu do gardła kolbę pistoletu. Napierał coraz mocniej, używając zasady dźwigni, próbował zmiażdżyć krtań przeciwnika broniącego się tylko jedną ręką, druga bowiem uwięzła między ciałami. Arkadin bił go wprawdzie w bok, ale zajmował gorszą pozycję i jego ciosy niewiele znaczyły. Wymierzył w miejsce niebezpieczne, w nerki, ale wystarczył jeden ruch bioder, by zejść z linii ciosu, który zaledwie musnął kość biodrową.
Szumienko umiejętnie wykorzystywał przewagę. Przechylił Arkadina przez barierkę, kolbą pistoletu, popartą siłą górnej części ciała, usiłował zepchnąć go z pomostu. Wzrok Leonida zaćmiły pasma czerni, najlepszy dowód na to, że mózg zaczyna odczuwać brak tlenu. Nie docenił Ukraińca… i teraz miał zapłacić za to wysoką cenę.
Rozkaszlał się, zaczął dławić. Walczył o oddech. Wolną ręką przesunął po marynarce Szumienki. Skoncentrowanemu na dobiciu go mężczyźnie miało się wydawać, że po raz ostatni, rozpaczliwie, próbuje oswobodzić rękę. Całkowicie zaskoczył go cios w lewe oko zadany jego własnym, wyciągniętym z kieszeni marynarki długopisem.
Szumienko się cofnął, osunął na pomost. Arkadin podniósł pistolet, przyklęknął, znalazł się na jego poziomie.
– Dokument – powiedział Leonid, a kiedy głowa leżącego mężczyzny opadła bezwładnie, dodał jeszcze: – Olegu Iwanowiczu, posłuchaj mnie. Gdzie jest dokument?
Oko Ukraińca błyszczało od łez. Próbował coś powiedzieć, poruszał ustami. Arkadin potrząsnął nim, usłyszał jęk bólu.
– Gdzie?
– Nie ma.
Musiał pochylić głowę, hałaśliwa muzyka zagłuszała głos umierającego. The Cure zastąpili Siouxsie and the Banshees.
– Jak to „nie ma”?
– Poszedł dalej. – Usta Szumienki skrzywiły się w czymś w rodzaju uśmiechu. – Nie to chciałeś usłyszeć, prawda, „przyjacielu Piotra Zilbera”? – Zamrugał, z oka spłynęła mu łza. – Dla ciebie to koniec, więc pochyl się, to zdradzę ci sekret.
Oblizał wargi, a kiedy Leonid Arkadin spełnił jego prośbę, szarpnął się i ugryzł go w ucho.
Rosjanin zareagował instynktownie. Wsunął lufę pistoletu w usta konającego, pociągnął za spust. Ułamek sekundy później zorientował się, jaki popełnił błąd. Klął w sześciu językach.