Читать книгу Sankcja Bourne'a - Роберт Ладлэм - Страница 13

Rozdział 3

Оглавление

Sztorm na Mo­rzu Czar­nym pa­so­wał do Le­oni­da Ar­ka­di­na. W le­ją­cym desz­czu męż­czy­zna wje­chał do Se­wa­sto­po­la od stro­ny lot­ni­ska Bel­bek.

Mia­sto zaj­mo­wa­ło po­łu­dnio­wo-za­chod­ni kra­niec do­praw­dy god­ne­go po­żą­da­nia Pół­wy­spu Krym­skie­go na Ukra­inie. Dzię­ki bło­go­sła­wień­stwu kli­ma­tu sub­tro­pi­kal­ne­go mo­rze nig­dy tu nie za­ma­rza­ło. Od cza­su za­ło­że­nia mia­sta przez grec­kich kup­ców w 422 roku p.n.e. pod na­zwą Chre­zo­nes Se­wa­sto­pol był zna­czą­cym cen­trum han­dlo­wym i mi­li­tar­nym, bazą dla flo­ty za­rów­no ry­bac­kiej, jak i wo­jen­nej. Wraz z po­wol­nym upad­kiem Chre­zo­ne­su, co po grec­ku ozna­cza „pół­wy­sep”, lu­dzie wy­co­fa­li się stąd, po­zo­sta­wia­jąc wy­łącz­nie ru­iny. Współ­cze­sny Se­wa­sto­pol po­wstał w 1783 roku jako baza mor­ska i for­te­ca strze­gą­ca po­łu­dnio­wych gra­nic Ce­sar­stwa Ro­syj­skie­go. Hi­sto­ria mia­sta łą­czy­ła się z jego mi­li­tar­ną świet­no­ścią, sama na­zwa, ma­ją­ca ko­rze­nie grec­kie, ozna­cza „do­stoj­ny” lub „wspa­nia­ły”. Wy­da­wa­ło się, że jest ona w peł­ni uza­sad­nio­na. Se­wa­sto­pol prze­trwał dwa krwa­we ob­lę­że­nia pod­czas woj­ny krym­skiej w la­tach 1854-1855, w cza­sie II woj­ny świa­to­wej wy­trzy­mał nie­miec­kie bom­bar­do­wa­nia przez dwie­ście pięć­dzie­siąt dni. Dwu­krot­nie zrów­na­ny z zie­mią przy in­nych oka­zjach, dwu­krot­nie po­wsta­wał jak fe­niks z po­pio­łów. Burz­li­wa hi­sto­ria zro­bi­ła z miesz­kań­ców lu­dzi twar­dych i prak­tycz­nych. Po­gar­dza­li zim­ną woj­ną, któ­ra dla nich trwa­ła mniej wię­cej do 1960 roku, kie­dy to Ro­sja­nie, chro­niąc swą bazę woj­sko­wą, po pro­stu za­bro­ni­li wszyst­kim wjaz­du do mia­sta, nie­za­leż­nie od oko­licz­no­ści. W 1993 Ro­sja od­da­ła mia­sto Ukra­inie, Ukra­iń­cy zaś znów otwo­rzy­li je dla świa­ta.

Póź­nym po­po­łu­dniem Ar­ka­din wy­szedł na bul­war Pri­mor­ski. Nie­bo było czar­ne, tyl­ko na za­cho­dzie, na ho­ry­zon­cie, po­zo­stał cien­ki czer­wo­ny pa­sek. Port pe­łen był pę­ka­tych ry­bac­kich kryp i smu­kłych stat­ków wo­jen­nych o sta­lo­wych ka­dłu­bach. Gniew­ne fale biły w po­mnik Za­to­pio­nych Stat­ków upa­mięt­nia­ją­cy roz­pacz­li­wą obro­nę przed po­łą­czo­ny­mi si­ła­mi bry­tyj­sko-fran­cu­sko-tu­rec­ko-sar­dyń­ski­mi. Z nie­rów­nych gra­ni­to­wych płyt wy­ra­sta­ła me­tro­wa ko­lum­na ko­rync­ka zwień­czo­na rzeź­bą orła z roz­po­star­ty­mi skrzy­dła­mi i po­chy­lo­nym łbem, trzy­ma­ją­ce­go w dzio­bie wie­niec lau­ro­wy. Na­prze­ciw nie­go ar­ty­sta umie­ścił gra­ni­to­we molo z rzę­dem ko­twic ro­syj­skich stat­ków, któ­re za­to­pio­no roz­myśl­nie, by za­blo­ko­wać port i w ten spo­sób uczy­nić go nie­zdo­by­tym.

Ar­ka­din za­mel­do­wał się w ho­te­lu Ob­łast, gdzie wszyst­ko, łącz­nie ze ścia­na­mi, wy­da­wa­ło się zro­bio­ne z pa­pie­ru. Me­ble po­kry­te były ma­te­ria­łem w szka­rad­ne wzo­ry, ko­lo­ry wal­czy­ły ze sobą jak wro­go­wie na polu bi­twy. Bu­dy­nek wręcz pro­sił się o po­żar i Le­onid za­ko­no­to­wał so­bie, żeby nie pa­lić w łóż­ku.

Na dole, w czymś, co mia­ło ucho­dzić za hol, po­pro­sił po­dob­ne­go do gry­zo­nia re­cep­cjo­ni­stę o po­le­ce­nie mu do­brej re­stau­ra­cji i książ­kę te­le­fo­nicz­ną. Tę ostat­nią wziął ze sobą, usiadł na twar­dym ta­pi­ce­ro­wa­nym krze­śle przy oknie wy­cho­dzą­cym na plac Ad­mi­ra­ła Na­chi­mo­wa. Sam ad­mi­rał, bo­ha­ter pierw­szej obro­ny Se­wa­sto­po­la, stał na wspa­nia­łym co­ko­le, mie­rząc go su­ro­wym wzro­kiem, jak­by wie­dział, co ma na­stą­pić. Mia­sto, jak wie­le w daw­nym Związ­ku Ra­dziec­kim, wy­peł­nio­ne było po­mni­ka­mi prze­szło­ści.

Zer­k­nąw­szy jesz­cze na przy­gar­bio­nych prze­chod­niów, prze­bi­ja­ją­cych się przez ulew­ny deszcz, Ar­ka­din za­brał się do stu­dio­wa­nia książ­ki te­le­fo­nicz­nej. Tuż przed po­peł­nie­niem sa­mo­bój­stwa Piotr Zil­ber po­dał jed­no na­zwi­sko: Oleg Szu­mien­ko. Le­onid mógł tyl­ko ża­ło­wać, że nie uda­ło się wy­do­być z nie­go nic wię­cej, bo te­raz mu­siał prze­wra­cać ko­lej­ne kart­ki z na­dzie­ją, że fa­cet w ogó­le ma te­le­fon, co poza Mo­sko­wą i Sankt Pe­ters­bur­giem za­wsze jest wąt­pli­we. Wy­no­to­wał so­bie pię­ciu Szu­mien­ków, od­dał książ­kę re­cep­cjo­ni­ście i wy­szedł na uli­cę owia­ną wia­trem, po­grą­żo­ną w ciem­no­ści fał­szy­we­go zmierz­chu.

• • •

Pierw­szych trzech Ole­gów Szu­mien­ków przy­nio­sło mu tyl­ko roz­cza­ro­wa­nie. Uda­jąc bli­skie­go przy­ja­cie­la Zil­be­ra, Ar­ka­din po­wta­rzał tę samą hi­sto­ryj­kę: ma wia­do­mość od Pio­tra, tak waż­ną, że może ją prze­ka­zać tyl­ko oso­bi­ście. Za każ­dym ra­zem otrzy­my­wał tę samą od­po­wiedź: nic nie­ro­zu­mie­ją­ce spoj­rze­nie i po­trzą­śnię­cie gło­wą. Po oczach wi­dać było, że jego roz­mów­cy rze­czy­wi­ście nie mają po­ję­cia, kim jest Piotr Zil­ber.

Czwar­ty Szu­mien­ko pra­co­wał w Yugre­ftrans­flo­cie, u ar­ma­to­ra utrzy­mu­ją­ce­go naj­więk­szą flo­tę stat­ków chłod­ni na Ukra­inie. Po­nie­waż była to fir­ma pań­stwo­wa, Ar­ka­din nie od razu od­na­lazł jej kie­row­ni­ka trans­por­tu. Jak wszę­dzie w by­łym ZSRR czy­sta biu­ro­kra­cja po­tra­fi­ła bez pro­ble­mu unie­moż­li­wić ja­ką­kol­wiek pra­cę. Le­onid nie mógł po­jąć, jak ko­mu­kol­wiek z sek­to­ra pań­stwo­we­go uda­ło się co­kol­wiek zro­bić.

Do­cze­kał się wresz­cie czło­wie­ka, któ­re­go szu­kał, dał się za­pro­wa­dzić do ma­leń­kie­go biur­ka, przy­jął prze­pro­si­ny za spóź­nie­nie. Ten Szu­mien­ko oka­zał się nie­wy­so­ki, miał czar­ne wło­sy i ni­skie czo­ło ne­an­der­tal­czy­ka. Do­wie­dziaw­szy się, o co cho­dzi go­ścio­wi, po­wie­dział:

– Naj­wy­raź­niej tra­fił pan na nie tego czło­wie­ka. Nie znam żad­ne­go Pio­tra Zil­be­ra.

Ar­ka­din przyj­rzał się swo­jej li­ście.

– Po­zo­stał mi już tyl­ko je­den.

– Mogę zo­ba­czyć? No tak, szko­da, że nie przy­szedł pan naj­pierw do mnie. Tych trzech to moi ku­zy­ni. A pią­ty, u któ­re­go pan jesz­cze nie był, na nic się nie przy­da. Nie żyje. Od pół roku. Wy­pa­dek na ku­trze. – Szu­mien­ko od­dał li­stę Ar­ka­di­no­wi. – Ale… nie wszyst­ko stra­co­ne. Jest jesz­cze je­den Oleg Szu­mien­ko. Ża­den krew­ny, ale lu­dzie czę­sto się mylą, bo mamy taki sam pa­tro­ni­mik. Iwa­no­wicz. Nie ma te­le­fo­nu, więc cią­gle dzwo­nią do mnie, kie­dy chcą zła­pać jego.

– Wie pan może, gdzie go znaj­dę?

Oleg Iwa­no­wicz Szu­mien­ko spoj­rzał na ze­ga­rek.

– Te­raz? Tak, oczy­wi­ście. Jest w pra­cy. W wy­twór­ni win, ro­zu­mie pan? Szam­pan. Tak, wiem, Fran­cu­zi nie po­zwa­la­ją na­zy­wać tak żad­ne­go wina oprócz tego, któ­re pro­du­ku­ją u sie­bie, w Szam­pa­nii, ale… – za­chi­cho­tał – …my, w Se­wa­sto­po­lu, pro­du­ku­je­my cał­kiem nie­złe­go szam­pa­na.

Wy­pro­wa­dził go­ścia mrocz­ny­mi ko­ry­ta­rza­mi do wiel­kiej hali wej­ścio­wej.

– Zna pan Se­wa­sto­pol, go­spo­din Ar­ka­din? Na­sze mia­sto po­dzie­lo­ne jest na pięć dziel­nic. W tej chwi­li je­ste­śmy w Ga­ga­rin­skiej, od Ju­ri­ja Alek­sie­je­wi­cza Ga­ga­ri­na, pierw­sze­go ko­smo­nau­ty. To za­chod­nia część mia­sta. Na pół­no­cy mamy Na­chi­mow­ską, tam są te słyn­ne, ogrom­ne su­che doki, może pan o nich sły­szał? Nie? Nie szko­dzi. Na wscho­dzie, da­lej od mo­rza, jest część rol­ni­cza. Pa­stwi­ska, win­ni­ce… co za wspa­nia­ły wi­dok, na­wet o tej po­rze roku.

Prze­rwał. Prze­szedł po mar­mu­ro­wej po­sadz­ce do dłu­giej lady, za któ­rą sie­dzia­ło kil­ku pra­cow­ni­ków wy­glą­da­ją­cych tak, jak­by nikt nie po­wie­rzył im żad­nej pra­cy co naj­mniej od roku. Je­den z nich dał mu plan mia­sta. Szu­mien­ko na­ba­zgrał na nim zna­czek i po­dał go go­ścio­wi.

– Tu jest wy­twór­nia – wy­ja­śnił. Zer­k­nął przez okno.

– O, pro­szę, prze­cie­ra się. Kto wie, nim tra­fi pan na miej­sce, może na­wet wyj­dzie słoń­ce?

• • •

Bo­ur­ne szedł ulicz­ka­mi Geo­r­ge­town, ukry­ty w tłu­mie uczniów i stu­den­tów, wy­dep­tu­ją­cych bruk w po­szu­ki­wa­niu piwa, dziew­czyn i chło­pa­ków. Tak dys­kret­nie jak to tyl­ko moż­li­we, śle­dził śle­dzą­ce­go Mo­irę. Wcze­śniej, jesz­cze w re­stau­ra­cji, gdy tyl­ko na­brał pew­no­ści, że męż­czy­zna idzie za nią, wy­co­fał się i wró­cił na uli­cę, skąd za­dzwo­nił na jej ko­mór­kę.

– Przy­cho­dzi ci do gło­wy ktoś, kto ko­niecz­nie chce cię mieć na oku? – spy­tał.

– I owszem, zna­la­zło­by się parę osób – usły­szał w od­po­wie­dzi. – Choć­by lu­dzie z mo­jej fir­my. Mó­wi­łam ci prze­cież, że od cza­su bu­do­wy tego ter­mi­na­lu LNG w Long Be­ach wszy­scy cier­pią na lek­ką pa­ra­no­ję. No­Hold Ener­gy też nie by­ło­by od tego. Od pół roku ku­szą mnie sta­no­wi­skiem wi­ce­pre­ze­sa. Być może chcą cze­goś się o mnie do­wie­dzieć, żeby przy­go­to­wać atrak­cyj­niej­szą ofer­tę?

– Ktoś jesz­cze?

– Nie.

Po­wie­dział jej, co po­win­na zro­bić, i te­raz, wie­czo­rem, w Geo­r­ge­town, wła­śnie to ro­bi­ła. Oni, ci lu­dzie z cie­nia, któ­rych za­da­niem jest tro­pie­nie in­nych, za­wsze mają swe przy­zwy­cza­je­nia, na­wy­ki, skut­ki dłu­żą­cych się, nud­nych go­dzin sa­mot­nej pra­cy. Męż­czy­zna śle­dzą­cy Mo­irę trzy­mał się we­wnętrz­nej stro­ny chod­ni­ka, by w ra­zie ko­niecz­no­ści móc usko­czyć w naj­bliż­szą bra­mę.

Zna­jąc dzi­wac­twa cie­nia, Ja­son mógł go już zdjąć. Ale przy­su­wa­jąc się do nie­go, ukry­ty w tłu­mie, Bo­ur­ne do­strzegł coś jesz­cze. Cień nie pra­co­wał sam. Jego to­wa­rzysz szedł rów­no z nim, tyle że po dru­giej stro­nie uli­cy. To mia­ło sens. Gdy­by Mo­ira po­sta­no­wi­ła na­gle przejść przez uli­cę, to w ta­kim tłu­mie ten, któ­ry szedł bez­po­śred­nio za nią, mógł­by mieć kło­po­ty i stra­cić ją z oczu. Ci dwaj, kim­kol­wiek byli, z pew­no­ścią wo­le­li nie ku­sić losu.

Bo­ur­ne się wy­co­fał, do­pa­so­wał swój krok do kro­ku prze­chod­niów. Za­dzwo­nił do Mo­iry. Już wcze­śniej wci­snę­ła do ucha słu­chaw­kę na Blu­eto­oth, mo­gła więc przy­jąć jego roz­mo­wę, ni­czym się nie zdra­dza­jąc. Udzie­lił jej szcze­gó­ło­wych in­struk­cji i ze­rwał kon­takt ze śle­dzą­cy­mi.

• • •

Mo­ira czu­ła mro­wie­nie na kar­ku, jak­by zna­la­zła się na ce­low­ni­ku za­bój­cy. Prze­szła na dru­gą stro­nę, ru­szy­ła w kie­run­ku M Stre­et. Bo­ur­ne po­wie­dział, że przede wszyst­kim po­win­na cały czas pa­mię­tać, żeby iść nor­mal­nym kro­kiem, ani za szyb­ko, ani za wol­no. Za­nie­po­ko­ił ją in­for­ma­cją, że jest śle­dzo­na. Mo­gła tyl­ko uda­wać, że nic się nie dzie­je. Wie­lu lu­dzi mia­ło po­wo­dy, żeby ją śle­dzić: lu­dzie z prze­szło­ści i z te­raź­niej­szo­ści; nie wy­mie­ni­ła ich, kie­dy roz­ma­wia­ła z Ja­so­nem. Ale… bio­rąc pod uwa­gę zbli­ża­ją­cy się dzień otwar­cia ter­mi­na­lu, było to z pew­no­ścią zja­wi­sko groź­ne. Roz­pacz­li­wie pra­gnę­ła po­ra­dzić się Bo­ur­ne’a w związ­ku z otrzy­ma­ny­mi dziś in­for­ma­cja­mi, z któ­rych wy­ni­ka­ło, że moż­li­wy atak ter­ro­ry­stycz­ny na nową in­we­sty­cję to nie teo­ria, lecz rze­czy­wi­stość. Nie mo­gła jed­nak po­roz­ma­wiać o tym z Ja­so­nem. Wią­za­ła ją nie­pod­wa­żal­na klau­zu­la umo­wy za­bra­nia­ją­ca zdra­dza­nia taj­nych in­for­ma­cji ko­muś spo­za fir­my.

Na 31st Stre­et skrę­ci­ła na po­łu­dnie, w stro­nę Ca­nal Tow­path. W jed­nej trze­ciej prze­czni­cy, po jej stro­nie, wi­sia­ła mała pla­kiet­ka z wy­tra­wio­nym na niej na­pi­sem: „Klej­not”. Otwo­rzy­ła drzwi w ko­lo­rze ru­bi­nu, we­szła do no­wej, dro­giej re­stau­ra­cji w ro­dza­ju tych, gdzie do dań do­da­je się pian­kę z kar­ło­wa­tych li­mo­nek, lio­fi­li­zo­wa­ny im­bir i pla­stry po­ma­rań­czo­we­go gra­pe­fru­ita. Uśmiech­nę­ła się słod­ko do sze­fa sali i wy­zna­ła mu, że szu­ka przy­ja­cie­la. Nim zdą­żył się­gnąć po księ­gę re­zer­wa­cji, uprze­dzi­ła, że nie zna jego na­zwi­ska. Była tu już kil­ka razy, raz z Bo­ur­ne’em, więc zna­ła roz­kład wnę­trza. Z tyłu dru­giej sali znaj­do­wał się krót­ki ko­ry­tarz, a w nim, po pra­wej stro­nie, drzwi do dwóch to­a­let, bez po­dzia­łu na mę­ską i dam­ską. Da­lej pro­wa­dził on do kuch­ni, do któ­rej wła­śnie we­szła: ja­skra­we świa­tła, błysz­czą­ce sta­lo­we pa­tel­nie, mie­dzia­ne ron­dle, wiel­kie bla­chy do pie­cze­nia sza­le­ją­ce na ogniu. Mło­dzi lu­dzie, męż­czyź­ni i ko­bie­ty, po­ru­sza­li się szyb­ko, lecz, jak się wy­da­wa­ło, z nie­mal woj­sko­wą pre­cy­zją: asy­sten­ci sze­fa kuch­ni, ku­cha­rze zaj­mu­ją­cy się tyl­ko jed­nym eta­pem przy­go­to­wa­nia po­traw, przyj­mu­ją­cy za­mó­wie­nia z sali, cu­kier­ni­cy spe­cja­li­zu­ją­cy się w de­se­rach i ich per­so­nel. Wszyst­kich kon­tro­lo­wał su­ro­wy, za­wsze po­waż­ny chef de cu­isi­ne.

Wszy­scy ci lu­dzie sku­pie­ni byli na pra­cy do tego stop­nia, że nie mie­li cza­su na dzi­wo­wa­nie się obec­no­ści in­tru­za. Nim w ogó­le za­uwa­ży­li Mo­irę, zdą­ży­ła wy­mknąć się przez tyl­ne drzwi wy­cho­dzą­ce na alej­kę wy­peł­nio­ną po­jem­ni­ka­mi na śmie­ci. A tam cze­ka­ła już na nią tak­sów­ka Whi­te Top; jej sil­nik mru­czał ci­cho.

Mo­ira wsia­dła i tak­sów­ka od­je­cha­ła.

• • •

Ar­ka­din je­chał przez wzgó­rza rol­ni­czej dziel­ni­cy Na­chi­mow­skiej, zie­lo­nej na­wet zimą. Mi­jał kwa­dra­ty pól prze­dzie­lo­ne ni­ski­mi la­sa­mi. Nie­bo się roz­ja­śnia­ło; ciem­ne, desz­czo­we chmu­ry zni­ka­ły szyb­ko, ich miej­sce zaj­mo­wa­ły wy­pię­trzo­ne cu­mu­lu­sy, ża­rzą­ce się jak wę­giel­ki w pro­mie­niach osu­sza­ją­ce­go zie­mię słoń­ca. Po­kry­te zło­tą po­świa­tą win­ni­ce gęst­nia­ły, w mia­rę jak zbli­żał się do wy­twór­ni win. O tej po­rze roku na ga­łąz­kach krza­ków nie było oczy­wi­ście ani li­ści, ani wi­no­gron – po­krę­co­ne, skar­ło­wa­cia­łe pnia­ki przy­po­mi­na­ją­ce trą­by sło­ni pro­mie­nio­wa­ły wła­snym ży­ciem, na­da­ją­cym win­ni­cy atrak­cyj­ną ta­jem­ni­czość, ota­cza­jąc ją at­mos­fe­rą mitu, jak­by śpią­ce krza­ki cze­ka­ły tyl­ko na za­klę­cie cza­ro­dzie­ja, by prze­bu­dzić się do ży­cia.

Po­tęż­na, sę­ka­ta ko­bie­ta o na­zwi­sku Jet­ni­ko­wa przed­sta­wi­ła mu się jako bez­po­śred­nia prze­ło­żo­na Ole­ga Iwa­no­wi­cza Szu­mien­ki; zresz­tą wy­da­wa­ło się, że w wy­twór­ni każ­dy był czy­imś prze­ło­żo­nym. Szer­sza w ra­mio­nach od sa­me­go Ar­ka­di­na mia­ła krą­głą, czer­wo­ną od wód­ki twarz o zdu­mie­wa­ją­co drob­nych ry­sach lal­ki. Wło­sy wią­za­ła w kok ni­czym wiej­ska ba­busz­ka, ale przy tym wszyst­kim była ener­gicz­na i rze­czo­wa.

Za­py­ta­ny o to, cze­go tu wła­ści­wie szu­ka, Le­onid Ar­ka­din uciekł się do jed­nej z wie­lu swych fał­szy­wych toż­sa­mo­ści i wy­le­gi­ty­mo­wał się jako puł­kow­nik SBU, Służ­by Bez­pie­czeń­stwa Ukra­iny. Na wi­dok le­gi­ty­ma­cji Jet­ni­ko­wa zwię­dła jak za­su­szo­na ro­śli­na i uprzej­mie wska­za­ła mu, gdzie znaj­dzie Szu­mien­kę.

Zgod­nie z jej in­struk­cją Ar­ka­din udał się na po­szu­ki­wa­nia ko­ry­ta­rza­mi pro­wa­dzą­cy­mi do co­raz to in­nych ko­ry­ta­rzy. Po dro­dze otwie­rał licz­ne drzwi, jed­ne po dru­gich, za­glą­dał do biur, po­miesz­czeń go­spo­dar­czych i skła­dzi­ków, uprzej­mie prze­pra­szał pra­cow­ni­ków, je­śli ja­kichś zo­ba­czył, i szedł da­lej.

Ole­ga Iwa­no­wi­cza zna­lazł w sali fer­men­ta­cyj­nej. Szu­mien­ko oka­zał się męż­czy­zną chu­dym jak pa­tyk, znacz­nie młod­szym, niż moż­na się było spo­dzie­wać, naj­wy­żej trzy­dzie­sto­let­nim. Miał gę­ste wło­sy ko­lo­ru na­wło­ci, ster­czą­ce ni­czym rząd grze­bie­ni. Z prze­no­śne­go ra­dio­ma­gne­to­fo­nu brzmia­ła gło­śna mu­zy­ka bry­tyj­skie­go ze­spo­łu The Cure. Ar­ka­din sły­szał go wie­lo­krot­nie w mo­skiew­skich klu­bach, tu jed­nak, na naj­dal­szej krym­skiej pro­win­cji, pio­sen­ki tej gru­py wy­da­wa­ły się dziw­nie nie na miej­scu. Szu­mien­ko stał na po­mo­ście, wzno­szą­cym się do­bre czte­ry me­try nad pod­ło­gę, po­chy­lo­ny nad ja­kimś sta­lo­wym urzą­dze­niem więk­szym od naj­więk­sze­go wie­lo­ry­ba. Wy­glą­da­ło na to, że pra­cu­je przede wszyst­kim wę­chem, być może w ten spo­sób oce­niał naj­now­szą par­tię słyn­ne­go krym­skie­go szam­pa­na. Za­miast ści­szyć mu­zy­kę, ge­stem za­pro­sił go­ścia do sie­bie.

Ar­ka­din bez wa­ha­nia wspiął się na po­most po pio­no­wej dra­bin­ce. Jego zmysł po­wo­nie­nia za­ata­ko­wał słod­ki za­pach droż­dży; mu­siał moc­no trzeć ko­niec nosa, żeby nie za­cząć ki­chać. Do­sko­na­le wy­ćwi­czo­ne oczy za­re­je­stro­wa­ły na­tych­miast każ­dy, na­wet naj­drob­niej­szy szcze­gół oto­cze­nia.

– Oleg Iwa­no­wicz Szu­mien­ko?

Chu­dy mło­dzie­niec odło­żył sztyw­nik z kart­ką, na któ­rej coś pil­nie no­to­wał. Do kie­sze­ni ma­ry­nar­ki fa­tal­nie skro­jo­ne­go gar­ni­tu­ru scho­wał dłu­go­pis, je­den z wie­lu.

– Do usług. A pan jest…?

– Je­stem przy­ja­cie­lem Pio­tra Zil­be­ra.

– Nig­dy o nim nie sły­sza­łem.

Zdra­dzi­ły go oczy. Ar­ka­din wy­cią­gnął rękę, po­gło­śnił mu­zy­kę.

– Ale on sły­szał o to­bie, Ole­gu Iwa­no­wi­czu. Praw­dę mó­wiąc, jest pan dla nie­go bar­dzo waż­ny.

Na ustach Szu­mien­ki po­ja­wił się sztucz­ny, wy­mu­szo­ny uśmiech.

– Nie mam po­ję­cia, o czym pan mówi.

– Po­peł­nio­no po­waż­ny błąd. Musi od­zy­skać do­ku­ment.

Nie prze­sta­jąc się uśmie­chać, mło­dy czło­wiek się­gnął do kie­sze­ni.

– Po­wta­rzam, że…

Ar­ka­din pró­bo­wał go chwy­cić, ale nie zdą­żył. Pa­trzył w lufę pi­sto­le­tu po­wta­rzal­ne­go GSh-18, wy­ce­lo­wa­ną w jego ser­ce.

– Hm… przy­rzą­dy ce­low­ni­cze za­le­d­wie wy­star­cza­ją­ce – po­wie­dział.

– Nie wiem, o czym mó­wisz, czło­wie­ku. Kim­kol­wiek je­steś… nie, nie mu­sisz się przed­sta­wiać, prze­cież po­dasz fał­szy­we na­zwi­sko… ża­den z cie­bie przy­ja­ciel Pio­tra. Wiem, że on już nie żyje. Może na­wet ty go za­mor­do­wa­łeś?

– Ale spust ma sztyw­ny. – Le­onid za­cho­wy­wał się tak, jak­by w ogó­le nie słu­chał, co się do nie­go mówi. – To mi daje ja­kąś dzie­sią­tą część se­kun­dy.

– Jed­na dzie­sią­ta se­kun­dy to nic.

– To wszyst­ko, cze­go mi po­trze­ba.

Szu­mien­ko się co­fał, a Ar­ka­di­no­wi na tym wła­śnie za­le­ża­ło. Męż­czy­zna pró­bo­wał utrzy­mać bez­piecz­ny dy­stans, był tuż przy wy­gię­tej czę­ści zbior­ni­ka.

– Opła­ku­ję śmierć Pio­tra i będę bro­nił ta­jem­nic na­szej siat­ki, choć­bym miał za­pła­cić za to ży­ciem.

Znów mu­siał się cof­nąć, bo Ar­ka­din zro­bił krok w przód.

– Cze­ka cię­bo­le­sny upa­dek, tu jest dość wy­so­ko. Su­ge­ru­ję, że­byś się stąd wy­niósł. Zejdź po dra­bi­nie, póki mo­żesz, i znik­nij w tym klo­acz­nym dole, z któ­re­go wy­peł­złeś!

W tym mo­men­cie Szu­mien­ko po­śli­zgnął się na ka­łu­ży droż­dży, któ­rą Le­onid do­strzegł znacz­nie wcze­śniej. Pra­we ko­la­no ugię­ło się pod nim, za­kłó­ca­jąc rów­no­wa­gę. Bro­niąc się przed upad­kiem, in­stynk­tow­nie pod­niósł pra­wą dłoń, w któ­rej trzy­mał re­wol­wer.

Ar­ka­di­no­wi wy­star­czył je­den dłu­gi krok, by wejść z Ole­giem w bez­po­śred­ni kon­takt. Pró­bo­wał ode­brać mu broń, prze­ciw­nik oka­zał się zbyt szyb­ki, ale ude­rze­nie pię­ścią w po­li­czek rzu­ci­ło go na zbior­nik, po­mię­dzy dwie wy­sta­ją­ce dźwi­gnie. W od­po­wie­dzi Szu­mien­ko po­słu­żył się kol­bą pi­sto­le­tu; po cio­sie, któ­ry tra­fił go nie­mal do­kład­nie mię­dzy oczy, z nosa Ar­ka­di­na try­snę­ła krew. Jesz­cze raz pró­bo­wał uchwy­cić GSh-18, znów mu się nie uda­ło.

Wci­śnię­ci pod sta­lo­wą ścia­nę zbior­ni­ka roz­po­czę­li wal­kę na śmierć i ży­cie. Szu­mien­ko, chu­dy i z po­zo­ru kru­chy, oka­zał się zdu­mie­wa­ją­co sil­ny. Mu­siał też przejść od­po­wied­ni tre­ning, po­tra­fił się bo­wiem obro­nić przed każ­dym, na­wet naj­trud­niej­szym cio­sem prze­ciw­ni­ka, któ­ry na­pie­rał na nie­go tak, że ich cia­ła nie­mal się sty­ka­ły, dzie­li­ła je nie wię­cej niż sze­ro­kość dło­ni. Obaj uży­wa­li wszel­kiej do­stęp­nej im bro­ni, otwar­tych dło­ni i za­ci­śnię­tych pię­ści, przed­ra­mion i łok­ci, na­wet bar­ków; obaj pró­bo­wa­li za­dać ból i sami obro­nić się przed za­da­wa­nym im bó­lem.

Po­wo­li, stop­nio­wo, Ar­ka­din za­czy­nał zy­ski­wać prze­wa­gę, ale dzię­ki za­sto­so­wa­niu po­dwój­ne­go zwo­du Szu­mien­ce uda­ło się przy­ci­snąć mu do gar­dła kol­bę pi­sto­le­tu. Na­pie­rał co­raz moc­niej, uży­wa­jąc za­sa­dy dźwi­gni, pró­bo­wał zmiaż­dżyć krtań prze­ciw­ni­ka bro­nią­ce­go się tyl­ko jed­ną ręką, dru­ga bo­wiem uwię­zła mię­dzy cia­ła­mi. Ar­ka­din bił go wpraw­dzie w bok, ale zaj­mo­wał gor­szą po­zy­cję i jego cio­sy nie­wie­le zna­czy­ły. Wy­mie­rzył w miej­sce nie­bez­piecz­ne, w ner­ki, ale wy­star­czył je­den ruch bio­der, by zejść z li­nii cio­su, któ­ry za­le­d­wie mu­snął kość bio­dro­wą.

Szu­mien­ko umie­jęt­nie wy­ko­rzy­sty­wał prze­wa­gę. Prze­chy­lił Ar­ka­di­na przez ba­rier­kę, kol­bą pi­sto­le­tu, po­par­tą siłą gór­nej czę­ści cia­ła, usi­ło­wał ze­pchnąć go z po­mo­stu. Wzrok Le­oni­da za­ćmi­ły pa­sma czer­ni, naj­lep­szy do­wód na to, że mózg za­czy­na od­czu­wać brak tle­nu. Nie do­ce­nił Ukra­iń­ca… i te­raz miał za­pła­cić za to wy­so­ką cenę.

Roz­kasz­lał się, za­czął dła­wić. Wal­czył o od­dech. Wol­ną ręką prze­su­nął po ma­ry­nar­ce Szu­mien­ki. Skon­cen­tro­wa­ne­mu na do­bi­ciu go męż­czyź­nie mia­ło się wy­da­wać, że po raz ostat­ni, roz­pacz­li­wie, pró­bu­je oswo­bo­dzić rękę. Cał­ko­wi­cie za­sko­czył go cios w lewe oko za­da­ny jego wła­snym, wy­cią­gnię­tym z kie­sze­ni ma­ry­nar­ki dłu­go­pi­sem.

Szu­mien­ko się cof­nął, osu­nął na po­most. Ar­ka­din pod­niósł pi­sto­let, przy­klęk­nął, zna­lazł się na jego po­zio­mie.

– Do­ku­ment – po­wie­dział Le­onid, a kie­dy gło­wa le­żą­ce­go męż­czy­zny opa­dła bez­wład­nie, do­dał jesz­cze: – Ole­gu Iwa­no­wi­czu, po­słu­chaj mnie. Gdzie jest do­ku­ment?

Oko Ukra­iń­ca błysz­cza­ło od łez. Pró­bo­wał coś po­wie­dzieć, po­ru­szał usta­mi. Ar­ka­din po­trzą­snął nim, usły­szał jęk bólu.

– Gdzie?

– Nie ma.

Mu­siał po­chy­lić gło­wę, ha­ła­śli­wa mu­zy­ka za­głu­sza­ła głos umie­ra­ją­ce­go. The Cure za­stą­pi­li Sio­uxsie and the Ban­she­es.

– Jak to „nie ma”?

– Po­szedł da­lej. – Usta Szu­mien­ki skrzy­wi­ły się w czymś w ro­dza­ju uśmie­chu. – Nie to chcia­łeś usły­szeć, praw­da, „przy­ja­cie­lu Pio­tra Zil­be­ra”? – Za­mru­gał, z oka spły­nę­ła mu łza. – Dla cie­bie to ko­niec, więc po­chyl się, to zdra­dzę ci se­kret.

Ob­li­zał war­gi, a kie­dy Le­onid Ar­ka­din speł­nił jego proś­bę, szarp­nął się i ugryzł go w ucho.

Ro­sja­nin za­re­ago­wał in­stynk­tow­nie. Wsu­nął lufę pi­sto­le­tu w usta ko­na­ją­ce­go, po­cią­gnął za spust. Uła­mek se­kun­dy póź­niej zo­rien­to­wał się, jaki po­peł­nił błąd. Klął w sze­ściu ję­zy­kach.

Sankcja Bourne'a

Подняться наверх