Читать книгу Sankcja Bourne'a - Роберт Ладлэм - Страница 9

Prolog

Оглавление

Ko­lo­nia Kar­na o Za­ostrzo­nym Ry­go­rze 13,

Niż­ny Ta­gił, Ro­sja; Cam­pio­ne d’Ita­lia, Szwaj­ca­ria

Czte­rej więź­nio­wie cze­ka­li na po­ja­wie­nie się Bo­rii Mak­sa opar­ci o brud­ne ka­mie­nie muru; chłód ścia­ny już daw­no prze­stał im do­ku­czać. Na wię­zien­nym spa­cer­nia­ku pa­li­li dro­gie, czar­no­ryn­ko­we pa­pie­ro­sy z ostre­go, ciem­ne­go tu­rec­kie­go ty­to­niu i roz­ma­wia­li swo­bod­nie, jak­by nie mie­li do ro­bo­ty nic lep­sze­go, niż wcią­gać w płu­ca gry­zą­cy dym i wy­dmu­chi­wać go kłę­ba­mi za­ma­rza­ją­cy­mi w lo­do­wa­tym po­wie­trzu. Nad ich gło­wa­mi roz­cią­ga­ło się bez­chmur­ne nie­bo, peł­ne błysz­czą­cych gwiazd, czy­nią­cych z nie­go bez­kre­sną, nie­zgłę­bio­ną ema­lio­wa­ną musz­lę. Wiel­ki Wóz, Ryś, Psy Goń­cze, Per­se­usz… te same kon­ste­la­cje pło­nę­ły na nie­bie nad Mo­skwą, nie­mal ty­siąc ki­lo­me­trów na po­łu­dnio­wy wschód stąd, a jed­nak jak­że róż­ni­ło się ży­cie w ko­lo­nii kar­nej od krzy­kli­wych, prze­grza­nych klu­bów Tre­gor­ne­go Wału czy Sa­dow­ni­cze­skiej.

W dzień więź­nio­wie pro­du­ko­wa­li czę­ści do im­po­nu­ją­ce­go czoł­gu T-90, a nocą? O czym mogą roz­ma­wiać męż­czyź­ni nie­ma­ją­cy su­mie­nia, nie­zna­ją­cy uczuć? Może to dziw­ne, lecz… o ro­dzi­nie. Ich po­przed­nie ży­cie de­fi­nio­wa­ły sta­bil­ność, po­wrót do domu, żony, dzie­ci, obec­ne zaś – po­tęż­ne ścia­ny Ko­lo­nii o Za­ostrzo­nym Ry­go­rze 13. Wie­dzie­li tyl­ko, jak za­ra­biać: za po­mo­cą kłam­stwa, oszu­stwa, kra­dzie­ży, wy­mu­sze­nia, szan­ta­żu, tor­tur, mor­der­stwa. Byli w tym bez wąt­pie­nia do­brzy, w prze­ciw­nym ra­zie by­li­by mar­twi. Żyli poza cy­wi­li­za­cją, jaką zna więk­szość lu­dzi. Po­wrót do cie­płej, ko­cha­ją­cej, zna­jo­mej ko­bie­ty, do­mo­we za­pa­chy: słod­kich bu­ra­ków, go­to­wa­nej ka­pu­sty, du­szo­ne­go mię­sa, pa­lą­ca ży­wym ogniem pie­przów­ka… wspo­mnie­nie kom­for­tu do­mo­we­go ży­cia bu­dzi­ło w nich no­stal­gię. No­stal­gia wią­za­ła ich tak pew­nie i moc­no jak ta­tu­aże, ty­po­we dla upra­wia­nych przez nich mrocz­nych za­wo­dów.

Mroź­ne po­wie­trze prze­szył ci­chy gwizd i wspo­mnie­nia męż­czyzn zga­sły; zni­kły jak olej­na far­ba, gdy po­lać ją ter­pen­ty­ną. Noc stra­ci­ła całą swą wy­ima­gi­no­wa­ną uro­dę i wraz z po­ja­wie­niem się Bo­rii Mak­sa sta­ła się zno­wu gra­na­to­wo­czar­na.

Maks był wiel­kim fa­ce­tem. Co dzień przez go­dzi­nę pod­no­sił cię­ża­ry, przez pół­to­rej go­dzi­ny ska­kał na ska­kan­ce, i tak od pierw­sze­go dnia po­by­tu w obo­zie. Jako za­wo­do­wy mor­der­ca na eta­cie Ka­za­chów, od­dzia­łu ro­syj­skiej grup­pe­row­ki, zaj­mu­ją­cej się han­dlem nar­ko­ty­ka­mi i kra­dzio­ny­mi, prze­my­ca­ny­mi sa­mo­cho­da­mi, cie­szył się swe­go ro­dza­ju sza­cun­kiem ty­sią­ca pię­ciu­set więź­niów Ko­lo­nii 13. Straż­ni­cy bali się go i gar­dzi­li nim. Re­pu­ta­cja wy­prze­dza­ła go jak cień o za­cho­dzie słoń­ca. Było w nim coś z oka cy­klo­nu, wo­kół któ­re­go wi­ru­ją wi­chry gwał­tu i śmier­ci – pią­te­go człon­ka gru­py li­czą­cej w tej chwi­li czte­rech męż­czyzn. Bo, Ka­zach nie Ka­zach, Maks mu­siał za­pła­cić za to, co zro­bił. Do­sko­na­le zda­wa­li so­bie spra­wę z tego, że je­śli Bo­ria po­zo­sta­nie bez­kar­ny, ich dni w obo­zie są po­li­czo­ne.

Uśmie­cha­li się. Je­den z nich po­czę­sto­wał Mak­sa pa­pie­ro­sem, inny po­chy­lił się, po­dał mu ognia, zło­żo­ny­mi dłoń­mi chro­niąc przed wia­trem pło­myk za­pał­ki. Trze­ci i czwar­ty chwy­ci­li Bo­rię za sta­lo­we ra­mio­na. Ten pierw­szy, przed chwi­lą trzy­ma­ją­cy pa­pie­ro­sy, te­raz miał w ręku wła­snej ro­bo­ty nóż, mo­zol­nie wy­ostrzo­ny w wię­zien­nych warsz­ta­tach i wy­mie­rzo­ny w splot sło­necz­ny prze­ciw­ni­ka. Do­słow­nie w ostat­niej chwi­li Maks zdo­łał go od­trą­cić do­sko­na­le wy­mie­rzo­nym ude­rze­niem ręki. Nie­mal w tym sa­mym mo­men­cie męż­czy­zna po­da­ją­cy ognia po­tęż­nym ha­kiem tra­fił go w pod­bró­dek.

Maks za­to­czył się, ude­rzył ple­ca­mi o pier­si dwóch więź­niów, któ­rzy nadal pró­bo­wa­li unie­ru­cho­mić mu ra­mio­na. Wy­ko­rzy­stał oka­zję, z ca­łej siły przy­dep­nął lewą nogą sto­pę jed­ne­go z na­past­ni­ków, a jed­no­cze­śnie uwol­nił lewą rękę, ob­ró­cił się i zgię­tym łok­ciem zdzie­lił męż­czy­znę po pra­wej stro­nie. Od­zy­skał swo­bo­dę ru­chów, przy­padł do muru, osło­nił tyły. Zy­skał na bez­pie­czeń­stwie, lecz czte­rech prze­ciw­ni­ków za­ata­ko­wa­ło bez wa­ha­nia. Pierw­szy szedł ten z no­żem, któ­ryś wsu­nął na pal­ce ka­stet: ka­wa­łek wy­gię­te­go me­ta­lu.

Roz­po­czę­ła się wal­ka: stęk­nię­cia bólu i wy­sił­ku, rze­ki potu, pla­my krwi. Maks był męż­czy­zną rów­nie po­tęż­nym jak prze­bie­głym; jego re­pu­ta­cja oka­za­ła się w peł­ni za­słu­żo­na, lecz cho­ciaż od­pła­cał cio­sem za cios, miał prze­ciw so­bie czte­rech zde­ter­mi­no­wa­nych prze­ciw­ni­ków. Rzu­cał na ko­la­na jed­ne­go, jego miej­sce zaj­mo­wał na­stęp­ny, z dwo­ma mu­siał wal­czyć bez chwi­li prze­rwy, dwóch in­nych prze­gru­po­wy­wa­ło się i pró­bo­wa­ło od­zy­skać siły. Ża­den z nich nie miał złu­dzeń; nie spo­dzie­wa­li się, że pój­dzie im ła­two, że Bo­rię da się po­ko­nać w pierw­szym, no, może w dru­gim ata­ku. Za­kła­da­li, że będą się zmie­niać i dzię­ki temu wresz­cie go zmę­czą. Oni mo­gli po­zwo­lić so­bie na prze­rwy, on nie.

Mo­gło się wy­da­wać, że ich tak­ty­ka jest sku­tecz­na. Za­krwa­wie­ni, po­si­nia­cze­ni nie ustę­po­wa­li prze­cież ani na krok, aż je­den z nich do­stał kan­tem dło­ni w krtań; był to ten, któ­ry jesz­cze przed chwi­lą trzy­mał nóż. Za­to­czył się w ra­mio­na przy­ja­ciół, rzę­żąc i wal­cząc o od­dech jak wy­rzu­co­na na brzeg ryba; miał zmiaż­dżo­ną chrząst­kę pier­ście­nio­wa­tą. Maks zdą­żył wy­rwać mu z dło­ni nóż, nim fa­cet wy­wró­cił oczy i osu­nął się mar­twy na be­ton. Za­śle­pie­ni fu­rią i żą­dzą krwi po­zo­sta­li trzej rzu­ci­li się na nie­go jak wście­kli.

Gwał­tow­ność tego ata­ku omal się im nie opła­ci­ła. Nie­wie­le bra­ko­wa­ło, a przedar­li­by się przez obro­nę Bo­rii… gdy­by nie wal­czył rów­nie spo­koj­nie jak sku­tecz­nie. W ciem­no­ści bły­snę­ły po­tęż­ne mię­śnie; od­wró­cił się do nich le­wym bo­kiem, dzię­ki temu sta­no­wił mniej­szy cel. Ciął no­żem szyb­ko, zręcz­nie, po­zo­sta­wia­jąc nie­wiel­kie, płyt­kie, lecz ob­fi­cie krwa­wią­ce rany. Była to sku­tecz­na obro­na przed tak­ty­ką wal­ki na wy­czer­pa­nie; zmę­cze­nie to jed­no, upływ krwi to coś cał­kiem in­ne­go.

Ko­lej­ny na­past­nik sko­czył ku nie­mu, po­śli­zgnął się we wła­snej krwi i upadł ude­rzo­ny w gło­wę. Sam cios spo­wo­do­wał wy­łom w obro­nie; wy­ko­rzy­stał go wię­zień z ka­ste­tem, za­da­jąc po­tęż­ny cios w bok szyi. Maks stra­cił rów­no­cze­śnie siły i od­dech. Na­past­ni­cy wy­bi­ja­li mu na cie­le ta­tu­aż ran i siń­ców, kie­dy z ciem­no­ści wy­ło­nił się straż­nik, do­łą­czył do wal­ki, zmu­sił na­past­ni­ków do co­fa­nia się wpraw­ny­mi cio­sa­mi pał­ki, bro­ni nisz­czy­ciel­skiej w stop­niu, któ­re­mu nie mógł do­rów­nać ka­wa­łek za­ostrzo­ne­go me­ta­lu. Pękł czyjś bark, ktoś upadł z wgnie­cio­ną czasz­ką, jesz­cze inny wię­zień pró­bo­wał uciecz­ki; za­trzy­mał go zmiaż­dżo­ny cel­nym ude­rze­niem trze­ci krąg lę­dź­wio­wy.

– Co ty wy­pra­wiasz? – wy­dy­szał Maks, pró­bu­jąc opa­no­wać od­dech. – By­łem pe­wien, że su­kin­sy­ny prze­ku­pi­ły wszyst­kich straż­ni­ków.

– Prze­ku­pi­ły. Tędy. – Straż­nik chwy­cił go za ło­kieć, wska­zał kie­ru­nek lśnią­cym koń­cem pał­ki.

Bo­ria spoj­rzał na nie­go, mru­żąc oczy.

– To nie jest dro­ga do cel.

– Chcesz się stąd wy­nieść czy nie?

Wię­zień ski­nął gło­wą, jak­by od­po­wia­dał twier­dzą­co, choć z wa­ha­niem. Bo­ria i jego wy­baw­ca po­bie­gli przez spa­cer­niak. Straż­nik przez cały czas trzy­mał się bli­sko muru, wię­zień ro­bił to samo. Za­uwa­żył, że po­ru­sza­ją się w pew­nym okre­ślo­nym ryt­mie, dzię­ki cze­mu uni­ka­ją pro­mie­ni ru­cho­mych re­flek­to­rów. Pew­nie na­wet za­czął­by się za­sta­na­wiać, kim wła­ści­wie jest ten fa­cet, ale nie miał na to cza­su. A poza tym mógł się spo­dzie­wać cze­goś w tym ro­dza­ju. Wie­dział, że jego szef, gło­wa Ka­za­chów, nie zo­sta­wi go, żeby gnił w Ko­lo­nii 13, je­śli nie z sym­pa­tii, to dla­te­go, że był po pro­stu zbyt cen­ny. Bo i któż był­by w sta­nie za­stą­pić Bo­rię Mak­sa? Ist­niał tyl­ko je­den taki czło­wiek: Le­onid Ar­ka­din. Ale Ar­ka­din – kim­kol­wiek był, nikt ze zna­jo­mych Bo­rii nig­dy go nie spo­tkał, nie wi­dział na­wet jego twa­rzy – nie pra­co­wał­by dla Ka­za­chów ani dla żad­nej in­nej ro­dzi­ny; był wol­nym strzel­cem, ostat­nim przed­sta­wi­cie­lem gi­ną­ce­go ga­tun­ku. Je­śli w ogó­le ist­niał, w co Bo­ria, szcze­rze mó­wiąc, wąt­pił. Do­ra­stał wśród opo­wie­ści o wszel­kie­go ro­dza­ju po­two­rach. Z ja­kie­goś nie­zna­ne­go po­wo­du Ro­sja­nie uwiel­bia­ją stra­szyć dzie­ci, Maks jed­nak nig­dy nie wie­rzył w te hi­sto­rie i nig­dy się ich nie bał. Nie miał po­wo­du, by bać się aku­rat tego upio­ra, Le­oni­da Ar­ka­di­na.

Straż­nik otwo­rzył drzwi umiesz­czo­ne w po­ło­wie jed­nej ze ścian. Znik­nę­li w nich w ostat­niej chwi­li; gdy tyl­ko drzwi się za­mknę­ły, pro­mień świa­tła padł na mur w miej­scu, gdzie sta­li jesz­cze przed se­kun­dą.

Ru­szy­li skrę­ca­ją­cym kil­ka­krot­nie ko­ry­ta­rzem i zna­leź­li się w dru­gim, pro­wa­dzą­cym do łaź­ni. Moż­na się było tyl­ko do­my­ślać, w jaki spo­sób za­mie­rza­ją omi­nąć sta­no­wi­ska war­tow­ni­cze. Mak­so­wi nie chcia­ło się mar­no­wać ener­gii na zga­dy­wa­nie, co jego prze­wod­nik są­dzi i pla­nu­je. Na ra­zie do­sko­na­le so­bie ra­dził, cze­mu więc te­raz mia­ło­by się to zmie­nić? Wy­da­wa­ło się oczy­wi­ste, że straż­nik jest za­wo­dow­cem. Do­kład­nie zba­dał ko­lo­nię, no i z pew­no­ścią miał za sobą ko­goś rze­czy­wi­ście wpły­wo­we­go. Bez jego po­mo­cy, po pierw­sze, by tu nie tra­fił i, po dru­gie, nie miał­by wszę­dzie swo­bod­ne­go do­stę­pu. Wszyst­ko wska­zy­wa­ło na to, że ów czło­wiek dzia­łał na po­le­ce­nie sze­fa.

Zbli­ża­li się do łaź­ni. Bo­ria po­sta­no­wił prze­rwać mil­cze­nie.

– Kim je­steś? – spy­tał.

– Nie­waż­ne, kim je­stem. Waż­ne, kto mnie przy­słał.

Nie­na­tu­ral­na ci­sza wię­zien­nej nocy spra­wia­ła, że Maks do­strze­gał i sły­szał wszyst­ko. Straż­nik po­słu­gi­wał się nie­na­gan­nym ro­syj­skim, ale uważ­ne­mu spoj­rze­niu Bo­rii nie umknął fakt, że jego wy­baw­ca nie wy­glą­da ani na Ro­sja­ni­na, ani na Gru­zi­na, Cze­czeń­ca, Ukra­iń­ca czy Aze­ra. We­dług jego stan­dar­dów był nie­wy­so­ki, zresz­tą jak wszy­scy w po­rów­na­niu z Mak­sem, jed­nak cia­łem po­słu­gi­wał się w spo­sób zbli­żo­ny do do­sko­na­ło­ści. Re­ago­wał z szyb­ko­ścią bły­ska­wi­cy. Ema­no­wał nad­na­tu­ral­nym spo­ko­jem w peł­ni kon­tro­lo­wa­nej ener­gii. Po­ru­szał się wy­łącz­nie wte­dy, gdy mu­siał, a i wów­czas wkła­dał w ruch tyl­ko tyle siły, ile wy­da­wa­ło się nie­zbęd­ne. Pod tym wzglę­dem byli bar­dzo po­dob­ni, więc Bo­rii ła­two było do­strzec to, cze­go inni nie umie­li­by zo­ba­czyć. Oczy miał ja­sne, był po­waż­ny, nie­mal obo­jęt­ny, jak chi­rurg na sali ope­ra­cyj­nej. Ja­sne, gę­ste na wierz­chu gło­wy wło­sy przy­cię­te miał w spo­sób, któ­ry Bo­rii był­by nie­zna­ny, gdy­by nie jego za­mi­ło­wa­nie do za­chod­nich ma­ga­zy­nów i fil­mów. Praw­dę mó­wiąc, gdy­by nie wie­dział, że to nie­moż­li­we, po­wie­dział­by, że straż­nik jest Ame­ry­ka­ni­nem. Ale nie, to prze­cież nie­re­al­ne. Szef nie za­trud­niał Ame­ry­ka­nów, tyl­ko włą­czał ich do współ­pra­cy.

– A więc wy­słał cię Ma­słow? – Di­mi­trij Ma­słow był sze­fem Ka­za­chów. – Naj­wyż­szy, kur­wa, czas. Tu­taj pięt­na­ście mie­się­cy to jak pie­przo­ne pięt­na­ście lat!

Zna­leź­li się w łaź­ni. Straż­nik, nie fa­ty­gu­jąc się na­wet wy­ko­na­niem peł­ne­go ob­ro­tu, ude­rzył Bo­rię pał­ką w skroń. Maks, nie­bo­tycz­nie zdu­mio­ny, za­to­czył się na na­giej be­to­no­wej pod­ło­dze, śmier­dzą­cej stę­chli­zną, środ­kiem de­zyn­fe­ku­ją­cym i męż­czy­zna­mi nie­zna­ją­cy­mi po­ję­cia hi­gie­ny.

Fa­cet pod­szedł do nie­go z taką non­sza­lan­cją, jak­by był na spa­ce­rze z przy­tu­lo­ną do ra­mie­nia dziew­czy­ną. Ude­rzył po raz dru­gi nie­dba­le, nie­mal le­ni­wie. Mie­rzył w lewy bi­ceps; cios był moc­ny tyl­ko na tyle, by od­rzu­cić Mak­sa na wil­got­ną be­to­no­wą ścia­nę pod rząd prysz­ni­ców. Ale Bo­ria ni­ko­mu nie po­zwa­lał się tak trak­to­wać, ani straż­ni­kom, ani ko­mu­kol­wiek in­ne­mu, i kie­dy pał­ka za­czę­ła opa­dać, zro­bił krok w przód, za­blo­ko­wał cios ra­mie­niem. Raz prze­ła­maw­szy li­nię obro­ny prze­ciw­ni­ka, mógł się już brać do ro­bo­ty w spo­sób naj­bar­dziej od­po­wia­da­ją­cy sy­tu­acji.

W le­wej dło­ni trzy­mał nóż zdo­by­ty w bój­ce ze współ­więź­nia­mi. Pchnął nim, a kie­dy straż­nik uczy­nił taki ruch, jak­by chciał za­blo­ko­wać cios, ciął w górę, tak by ostrze swą dłu­go­ścią roz­dar­ło cia­ło. Mie­rzył w nad­garst­ki od spodu, w splot ar­te­rii, któ­ry raz prze­cię­ty czy­nił dłoń nie­uży­tecz­ną. Ale straż­nik po­tra­fił re­ago­wać rów­nie bły­ska­wicz­nie jak on i nóż prze­ciął nie cia­ło, lecz rę­kaw skó­rza­nej kurt­ki. Bo­ria miał jesz­cze czas, by po­my­śleć, że kurt­ka jest pew­nie wy­ło­żo­na ke­vla­rem lub in­nym nie­prze­ni­kli­wym ma­te­ria­łem, i twar­dy, po­kry­ty od­ci­ska­mi kant dło­ni na­past­ni­ka wy­trą­cił mu nóż. Ko­lej­ny cios od­rzu­cił go o kil­ka kro­ków. Maks po­tknął się o dziu­rę ście­ko­wą, pię­ta mu w niej uwię­zła, kop­nię­cie straż­ni­ka tra­fi­ło w ko­la­no. Roz­legł się trzask i prze­raź­li­wy chrzęst ko­ści ocie­ra­ją­cej się o kość.

Pra­wa noga Bo­rii Mak­sa ugię­ła się pod cię­ża­rem jego cia­ła. Straż­nik pod­szedł do nie­go po­wo­li.

– To nie Di­mi­trij Ma­słow mnie przy­słał, tyl­ko Piotr Zil­ber.

Bo­ria roz­pacz­li­wie pró­bo­wał uwol­nić sto­pę, któ­rej na­wet nie czuł.

– Nie wiem, o kim mó­wisz – stęk­nął.

Straż­nik chwy­cił go za ko­szu­lę na pier­siach.

– Za­bi­łeś mu bra­ta. Alek­sie­ja. Strza­łem w tył gło­wy. Zna­leź­li go pły­wa­ją­ce­go twa­rzą w dół w rze­ce Mo­skwa.

– To był… biz­nes. Tyl­ko biz­nes.

– Do­brze, niech bę­dzie. Ale to… jest spra­wa oso­bi­sta.

Ko­la­no tra­fi­ło Bo­rię wprost w ją­dra, spra­wia­jąc, że zwi­nął się wpół, lecz kie­dy straż­nik za­czął go pod­no­sić, ude­rzył czub­kiem gło­wy w jego pod­bró­dek. Krew z prze­cię­te­go ję­zy­ka spły­nę­ła przez zęby na bro­dę.

Maks wy­ko­rzy­stał chwi­lo­wą prze­wa­gę i za­dał cios pię­ścią w ple­cy, tuż nad ner­ką. Wi­dział, jak roz­sze­rza­ją się oczy straż­ni­ka; była to je­dy­na ozna­ka bólu. W za­mian otrzy­mał po­tęż­ne­go kop­nia­ka w strza­ska­ne ko­la­no. Padł i już nie miał siły wstać. To­nął w bólu jak w oce­anie, pró­bo­wał ja­koś nad nim za­pa­no­wać, by stał się zno­śniej­szy, lecz otrzy­mał ko­lej­ne­go kop­nia­ka. Wy­raź­nie czuł pę­ka­nie że­ber. Gło­wa opa­dła mu na cuch­ną­cą be­to­no­wą pod­ło­gę. Le­żał pół­przy­tom­ny, nie­zdol­ny wstać.

Straż­nik przy­kuc­nął obok nie­go. Gry­mas na jego twa­rzy spra­wił Bo­rii nie­ma­łą przy­jem­ność, ale ten dro­biazg miał być jego je­dy­ną po­cie­chą.

– Mam pie­nią­dze – wes­tchnął le­d­wie do­sły­szal­nie.

– Za­ko­pa­ne w bez­piecz­nym miej­scu. Nikt ich nie znaj­dzie. Wy­cią­gnij mnie stąd, to cię po­pro­wa­dzę. Do­sta­niesz po­ło­wę. Prze­szło pół mi­lio­na ame­ry­kań­skich do­la­rów.

Uda­ło mu się tyl­ko zde­ner­wo­wać czło­wie­ka, któ­ry go po­ko­nał. Otrzy­mał cios w ucho, po któ­rym przed ocza­mi za­bły­sły mu gwiaz­dy. Jego gło­wa pul­so­wa­ła bó­lem, któ­ry dla każ­de­go in­ne­go czło­wie­ka był­by nie do znie­sie­nia.

– My­ślisz, że je­stem jak ty? Że nie wiem, co to lo­jal­ność?

– Straż­nik splu­nął mu w twarz. – Bied­ny Bo­ria. Za­bi­ja­jąc tego chłop­ca, po­peł­ni­łeś po­waż­ny błąd. Lu­dzie tacy jak Piotr Zil­ber nie za­po­mi­na­ją. I je­śli cze­goś na­praw­dę chcą, po­ru­szą nie­bo i zie­mię, żeby to osią­gnąć. Mają środ­ki.

– W po­rząd­ku. – Maks mógł już tyl­ko szep­tać. – Bierz wszyst­ko. Po­nad mi­lion.

– Piotr Zil­ber ska­zał cię na śmierć. Tyl­ko tyle mam ci do po­wie­dze­nia. No i oczy­wi­ście cię za­bi­ję. – Wy­raz twa­rzy straż­ni­ka zmie­nił się nie­znacz­nie, lecz wy­raź­nie. – Ale naj­pierw.

Chwy­cił po­ko­na­ne­go za lewe ra­mię i unie­ru­cho­mił je, przy­dep­tu­jąc mu nad­gar­stek. Z kie­sze­ni wy­jął so­lid­nie wy­glą­da­ją­cy se­ka­tor do przy­ci­na­nia ro­ślin. Ten wi­dok obu­dził Bo­rię z wy­wo­ła­ne­go nie­zno­śnym bó­lem le­tar­gu.

– Co ty wy­pra­wiasz?

Straż­nik nie mar­no­wał cza­su na od­po­wiedź. Chwy­cił go za kciuk, na któ­rym od spodu wy­ta­tu­owa­na była czasz­ka, po­mniej­szo­na ko­pia tej, któ­rą Bo­ria no­sił na pier­si. Sym­bo­li­zo­wa­ła ona jego wy­so­ki sta­tus w świe­cie mor­der­ców.

– Zil­ber nie tyl­ko chce, że­byś wie­dział, kto ka­zał cię za­bić.

Wy­ma­ga tak­że do­wo­du śmier­ci – oznaj­mił. Wło­żył kciuk po­mię­dzy ostrza se­ka­to­ra, ści­snął rącz­kę. Ofia­ra za­bul­go­ta­ła ci­cho; ów dźwięk przy­po­mi­nał taki, jaki wy­da­ją dzie­ci. Po wszyst­kim kat po­stą­pił jak rzeź­nik: owi­nął od­cię­ty pa­lec w na­wo­sko­wa­ny pa­pier, za­ło­żył gu­mo­wą opa­skę, wrzu­cił pa­ku­nek do pla­sti­ko­wej tor­by.

– Kim je­steś? – zdo­łał jesz­cze wy­szep­tać Bo­ria Maks.

– Na­zy­wam się Ar­ka­din. – Straż­nik roz­piął ko­szu­lę. Na pier­si wy­ta­tu­owa­ne miał dwa świecz­ni­ki. – Dla cie­bie: Śmierć.

Peł­nym gra­cji ru­chem skrę­cił ofie­rze kark.

• • •

Słoń­ce rześ­kie­go al­pej­skie­go po­ran­ka oświe­tli­ło Cam­pio­ne d’Ita­lia, ma­leń­ką, lecz wy­kwint­ną en­kla­wę wiel­ko­ści dwóch ki­lo­me­trów kwa­dra­to­wych, oto­czo­ną nie­mal do­sko­na­łym kra­jo­bra­zem Szwaj­ca­rii. Dzię­ki wy­jąt­ko­we­mu po­ło­że­niu nad wschod­nim brze­giem je­zio­ra Lu­ga­no ta oko­li­ca zdu­mie­wa­ła pięk­no­ścią, a jed­no­cze­śnie była ide­al­nym miej­scem za­miesz­ka­nia. Po­dob­nie jak Mo­na­ko Cam­pio­ne d’Ita­lia sta­ła się ra­jem po­dat­ko­wym bo­ga­czy, wła­ści­cie­li wspa­nia­łych wil­li spę­dza­ją­cych wol­ny czas w Ca­si­no d’Cam­pio­ne. Pie­niędz­mi i kosz­tow­no­ścia­mi zaj­mo­wa­ły się szwaj­car­skie ban­ki cie­szą­ce się za­słu­żo­ną sła­wą dys­kret­nych i do­sko­na­le bro­nio­nych przed wścib­stwem sił pra­wa i po­rząd­ku.

Wła­śnie to miej­sce, nie na­zbyt słyn­ne, wręcz idyl­licz­ne, Piotr Zil­ber wy­brał na pierw­sze oso­bi­ste spo­tka­nie z Le­oni­dem Ar­ka­di­nem. Skon­tak­to­wał się z nim przez po­śred­ni­ka; ze wzglę­dów bez­pie­czeń­stwa nie po­wi­nien być z nim w ża­den spo­sób po­wią­za­ny. Od naj­wcze­śniej­sze­go dzie­ciń­stwa Piotr wie­dział, że nie ist­nie­je coś ta­kie­go jak nad­mier­na ostroż­ność. Od­po­wie­dzial­ność przy­tła­cza czło­wie­ka uro­dzo­ne­go w ro­dzi­nie kry­ją­cej ta­jem­ni­ce.

Z wy­nie­sio­ne­go wy­so­ko punk­tu wi­do­ko­we­go, po­ło­żo­ne­go bli­sko Via To­to­ne, Zil­ber miał wspa­nia­ły, wręcz za­pie­ra­ją­cy dech w pier­siach wi­dok na czer­wo­no­brą­zo­we da­chy chat i blo­ków miesz­kal­nych, wy­sa­dza­ne pal­ma­mi pla­ce mia­stecz­ka, ciem­no­nie­bie­skie wody je­zio­ra i góry o szczy­tach ustro­jo­nych grzy­wa­mi chmur. Kie­dy tak sie­dział w swym sza­rym bmw, w roz­my­śla­niach prze­szka­dzał mu tyl­ko do­bie­ga­ją­cy od cza­su do cza­su war­kot mo­to­ró­wek po­zo­sta­wia­ją­cych po so­bie krzy­we sza­ble bia­łej pia­ny. A miał o czym my­śleć. Zdo­był kra­dzio­ny do­ku­ment i wy­słał go swą sie­cią w dłu­gą po­dróż do celu.

Po­byt tu pod­nie­cał go w bar­dzo nie­zwy­kły spo­sób. Ocze­ki­wa­nie na to, co mia­ło na­stą­pić, na po­chwa­ły – w tym te naj­waż­niej­sze: od ojca – prze­szy­wa­ło go ni­czym prąd elek­trycz­ny. Jesz­cze chwi­la, a od­nie­sie nie­wy­obra­żal­ne zwy­cię­stwo. Ar­ka­din za­dzwo­nił do nie­go z mo­skiew­skie­go lot­ni­ska z in­for­ma­cją, że ope­ra­cja za­koń­czy­ła się suk­ce­sem i że ma przy so­bie wy­ma­ga­ny do­wód jej po­wo­dze­nia.

Po­lo­wa­nie na Mak­sa nio­sło ze sobą pew­ne ry­zy­ko, lecz prze­cież ten czło­wiek za­mor­do­wał Zil­be­ro­wi bra­ta. Czyż­by ktoś spo­dzie­wał się, że na wieść o tym Piotr nad­sta­wi dru­gi po­li­czek? Za­po­mni o obe­ldze? Le­piej niż inni ro­zu­miał sta­now­cze po­le­ce­nie ojca: po­zo­sta­wać w cie­niu, nie wy­chy­lać się, nie opusz­czać kry­jów­ki. Uznał jed­nak, że ten je­den akt ze­msty wart jest ry­zy­ka. No a poza tym, wzo­rem ojca, wszyst­ko za­ła­twił przez po­śred­ni­ków.

Usły­szał ni­ski war­kot sil­ni­ka sa­mo­cho­do­we­go. Od­wró­cił się. Do punk­tu wi­do­ko­we­go zbli­żał się ciem­no­nie­bie­ski mer­ce­des.

Wiel­ki­mi kro­ka­mi nad­cho­dzi­ła je­dy­na na­praw­dę ry­zy­kow­na część ope­ra­cji; Piotr zda­wał so­bie spra­wę z tego, że nie może nic na to po­ra­dzić. Je­śli Le­onid Ar­ka­din po­tra­fił zin­fil­tro­wać Ko­lo­nię 13 w Niż­nym Ta­gi­le i za­bić Bo­rię Mak­sa, był ide­al­nym kan­dy­da­tem do wy­ko­na­nia na­stęp­nej za­pla­no­wa­nej przez nie­go ro­bo­ty. Tej, któ­rą wie­le lat temu po­wi­nien był wy­ko­nać oj­ciec. Te­raz syn miał oka­zję do­pro­wa­dzić do koń­ca to, cze­go z oba­wy o skut­ki nie za­ła­twił on. Do od­waż­nych świat na­le­ży. Zdo­by­ty do­ku­ment do­wo­dził, że dziś już nie pora na ostroż­ność.

Mer­ce­des za­trzy­mał się przy bmw. Wy­siadł z nie­go męż­czy­zna o ja­snych wło­sach i jesz­cze ja­śniej­szych oczach, po­ru­sza­ją­cy się z siłą i zręcz­no­ścią ty­gry­sa. Nie był ani szcze­gól­nie wy­so­ki, ani zbu­do­wa­ny tak po­tęż­nie jak więk­szość lu­dzi pra­cu­ją­cych dla ro­syj­skiej grup­pe­row­ki, nie­mniej pro­mie­nio­wał do­sko­na­le kon­tro­lo­wa­nym, groź­nym po­czu­ciem siły, co wręcz za­im­po­no­wa­ło Pio­tro­wi. Od naj­młod­szych lat ob­ra­cał się w to­wa­rzy­stwie nie­bez­piecz­nych męż­czyzn. Miał je­de­na­ście lat, kie­dy za­bił za­gra­ża­ją­ce­go mat­ce czło­wie­ka… i zro­bił to bez zmru­że­nia oka. Gdy­by się za­wa­hał tego dnia, na ba­za­rze w Azer­bej­dża­nie, jego mat­ka zgi­nę­ła­by z rąk skry­to­bój­cy. Owe­go czło­wie­ka, tak jak wie­lu in­nych po­ja­wia­ją­cych się w na­stęp­nych la­tach, wy­sy­łał Sie­mion Iku­pow, za­cie­kły wróg i ne­me­zis ojca, w tej chwi­li sie­dzą­cy bez­piecz­nie w swej wil­li na Via­le Mar­co Cam­pio­ne, może ki­lo­metr od miej­sca, w któ­rym Zil­ber spo­ty­kał się wła­śnie z Le­oni­dem Ar­ka­di­nem.

Nie po­da­li so­bie ręki, nie zwra­ca­li się do sie­bie po imie­niu. Ar­ka­din wy­jął z mer­ce­de­sa sta­lo­wą wa­li­zecz­kę, któ­rą przy­słał mu Piotr. Zil­ber wy­jął z bmw iden­tycz­ną. Po­sta­wi­li je obok sie­bie, otwo­rzy­li obie. W jed­nej znaj­do­wał się po­rząd­nie za­pa­ko­wa­ny kciuk, w dru­giej trzy­dzie­ści ty­się­cy do­la­rów w dia­men­tach, je­dy­nej wa­lu­cie, w któ­rej płat­ny za­bój­ca przyj­mo­wał wy­na­gro­dze­nie.

W tej chwi­li cze­kał cier­pli­wie. Jego zle­ce­nio­daw­ca od­pa­ko­wał łup, pa­trząc na je­zio­ro, jak­by ma­rzył o tym, żeby zna­leźć się na jed­nym z mo­to­ro­wych jach­tów, tną­cych prze­zro­czy­stą toń, od­da­la­ją­cych się od brze­gu. Kciuk Bo­rii Mak­sa skur­czył się nie­co w po­dró­ży z Ro­sji, wy­dzie­lał też nie­przy­jem­ny za­pach, dość zna­ny Zil­be­ro­wi; zda­rza­ło mu się już cho­wać człon­ków ro­dzi­ny i kra­ja­nów. Ob­ró­cił się tak, by słoń­ce pa­da­ło na ta­tu­aż, przyj­rzał mu się przez szkło po­więk­sza­ją­ce, któ­re ze sobą przy­wiózł. Na wszel­ki wy­pa­dek.

– To była trud­na spra­wa? – za­py­tał po dłu­giej chwi­li mil­cze­nia.

Ar­ka­din od­wró­cił się, przez chwi­lę pa­trzył mu pro­sto w oczy.

– Nie­szcze­gól­nie – od­parł krót­ko.

Piotr ski­nął gło­wą. Wy­rzu­cił kciuk za ba­rier­kę punk­tu wi­do­ko­we­go, za nim po­le­cia­ła wa­liz­ka. Ar­ka­din, bio­rąc to za po­twier­dze­nie, że wa­run­ki umo­wy zo­sta­ły speł­nio­ne, zaj­rzał do wo­recz­ka z dia­men­ta­mi. Wy­jął je­den z dro­go­cen­nych ka­mie­ni, się­gnął do kie­sze­ni po lupę ju­bi­ler­ską, obej­rzał go z praw­dzi­wym znaw­stwem. Ski­nął gło­wą za­do­wo­lo­ny z czy­sto­ści i bar­wy klej­no­tu.

– Co my­ślisz o za­ro­bie­niu po­trój­nej staw­ki? – spy­tał Piotr.

Ar­ka­din po­zo­stał nie­po­ru­szo­ny.

– Je­stem bar­dzo za­ję­tym czło­wie­kiem – po­wie­dział obo­jęt­nym gło­sem. Roz­mów­ca skło­nił gło­wę z sza­cun­kiem.

– Co do tego nie mam naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści.

– Przyj­mu­ję wy­łącz­nie zle­ce­nia, któ­re mnie za­in­te­re­su­ją.

– Czy Sie­mion Iku­pow jest wart za­in­te­re­so­wa­nia?

Płat­ny za­bój­ca stał nie­ru­cho­mo. Mi­nę­ły ich dwa spor­to­we sa­mo­cho­dy, kie­row­com wy­da­wa­ło się chy­ba, że są na to­rze Le Mans. Nie umil­kło jesz­cze echo ni­skie­go ryku ich sil­ni­ków, kie­dy po­wie­dział:

– To bar­dzo wy­god­ne, że znaj­du­je­my się wła­śnie na te­re­nie ma­leń­kie­go księ­stwa, w któ­rym miesz­ka Sie­mion Iku­pow.

Piotr się uśmiech­nął.

– No wła­śnie. Do­sko­na­le wiem, jak bar­dzo za­ję­tym je­steś czło­wie­kiem.

– Dwie­ście ty­się­cy. Na zwy­kłych wa­run­kach.

Zil­ber spo­dzie­wał się ta­kie­go wy­ni­ku ne­go­cja­cji. Zgo­dę wy­ra­ził ski­nie­niem gło­wy.

– Tyl­ko w przy­pad­ku na­tych­mia­sto­wej do­sta­wy.

– Zgo­da.

Ba­gaż­nik bmw szczęk­nął ci­cho. Znaj­do­wa­ły się w nim dwie wa­liz­ki. Z pierw­szej Piotr wy­jął sto ty­się­cy do­la­rów; dia­men­ty tra­fi­ły do wa­li­zecz­ki Ar­ka­di­na le­żą­cej na da­chu mer­ce­de­sa. W dru­giej były pa­pie­ry, w tym mapa sa­te­li­tar­na z za­zna­czo­ną po­sia­dło­ścią Iku­po­wa, li­sta za­trud­nia­nych przez nie­go ochro­nia­rzy i ze­staw pla­nów ar­chi­tek­to­nicz­nych, wśród któ­rych zna­lazł się sche­mat po­łą­czeń elek­trycz­nych ze szcze­gól­nym uwzględ­nie­niem za­si­la­nia awa­ryj­ne­go i do­kład­nym roz­miesz­cze­niem czuj­ni­ków.

– Iku­pow jest na miej­scu – po­wie­dział jesz­cze Zil­ber.

– Spo­sób, w jaki do­sta­niesz się do środ­ka, to już, oczy­wi­ście, nie moja spra­wa.

– Będę w kon­tak­cie.

Ar­ka­din uważ­nie przej­rzał do­ku­men­ty, za­dał kil­ka py­tań, po czym po­ło­żył pa­pie­ry na wierz­chu wa­li­zecz­ki, na dia­men­tach. Za­mknął ją, prze­niósł i rzu­cił na sie­dze­nie pa­sa­że­ra, jak­by nic nie wa­ży­ła, jak­by wy­peł­nia­ły ją ba­lo­ny.

– Ju­tro, tu­taj, o tej sa­mej po­rze – po­że­gnał go Piotr.

Sil­nik mer­ce­de­sa szu­miał ci­cho. Ar­ka­din włą­czył bieg, wy­je­chał na dro­gę. Za­do­wo­lo­ny Piotr Zil­ber ru­szył w stro­nę swo­je­go bmw. Zgrzyt ha­mul­ców i pisk opon po as­fal­cie cał­ko­wi­cie go za­sko­czy­ły. Kie­dy się od­wró­cił, zo­ba­czył mer­ce­de­sa ja­dą­ce­go wprost na nie­go. Znie­ru­cho­miał zdu­mio­ny. Co, do dia­bła, wy­pra­wia ten czło­wiek? Za­czął biec, ale było już za póź­no. Przed­ni zde­rzak mer­ce­de­sa ude­rzył go, przy­ci­snął do boku bmw. Oszo­ło­mio­ny, tra­cą­cy przy­tom­ność ze strasz­ne­go bólu, zdo­łał jesz­cze do­strzec, jak Ar­ka­din wy­sia­da z sa­mo­cho­du, zbli­ża się do nie­go po­wo­li.

Po­czuł, jak coś w jego cie­le pęka, po chwi­li ogar­nę­ła go zu­peł­na ciem­ność.

• • •

Przy­tom­ność od­zy­skał w wy­ło­żo­nym drew­nem ga­bi­ne­cie, peł­nym błysz­czą­ce­go mo­sięż­ne­go wy­po­sa­że­nia; na pod­ło­gach le­ża­ły is­fa­hań­skie ko­bier­ce bar­wy naj­róż­niej­szych klej­no­tów. Z po­zy­cji, w ja­kiej się znaj­do­wał, mógł wi­dzieć jesz­cze biur­ko z orze­cha wraz z fo­te­lem i ogrom­ne okno, za oknem zaś je­zio­ro Lu­ga­no, a da­lej góry po­kry­te za­sło­ną de­li­kat­nej mgły. Słoń­ce wi­sia­ło ni­sko na za­cho­dzie, rzu­ca­jąc na płasz­czy­znę wody cie­nie ko­lo­ru siń­ców się­ga­ją­ce bia­łych ścian Cam­pio­ne d’Ita­lia.

Przy­wią­za­no go do pro­ste­go drew­nia­ne­go krze­sła nie­pa­su­ją­ce­go do tego luk­su­so­we­go wnę­trza nie­mal tak jak on. Spró­bo­wał ode­tchnąć głę­bo­ko i aż wes­tchnął z bólu. Spoj­rzał w dół; pierś miał cia­sno owi­nię­tą ban­da­żem. Zro­zu­miał, że co naj­mniej jed­no że­bro ma zła­ma­ne.

– Wresz­cie wró­ci­łeś z kra­iny zmar­łych – po­wie­dział ktoś.

– A już się mar­twi­łem, że ci się to nie uda.

Piotr cier­piał, na­wet od­wra­ca­jąc gło­wę. Wy­da­wa­ło mu się, że każ­dy mię­sień jego cia­ła pło­nie. Ale cie­ka­wo­ści nie spo­sób mu było od­mó­wić; przy­gryzł war­gi i po­wo­li wy­krę­cał szy­ję, aż wresz­cie przed jego ocza­mi po­ja­wi­ła się syl­wet­ka męż­czy­zny, nie­wy­so­kie­go i przy­gar­bio­ne­go. Oku­la­ry za­sła­nia­ły jego wiel­kie, wod­ni­ste oczy. Na brą­zo­wej czasz­ce, po­marsz­czo­nej i po­bruż­dżo­nej jak pa­stwi­sko, nie było ani jed­ne­go wło­sa; jak­by nad­ra­bia­jąc swe nie­do­pa­trze­nie, na­tu­ra wy­po­sa­ży­ła go za to w wy­jąt­ko­wo ob­fi­te brwi ota­cza­ją­ce oczy wy­so­kim łu­kiem. Wy­glą­dał jak ka­ry­ka­tu­ra chy­tre­go le­wan­tyń­skie­go han­dla­rza.

– Sie­mion Iku­pow – po­wie­dział Piotr. Roz­kasz­lał się. War­gi miał sztyw­ne, jak­by ktoś wy­peł­nił mu usta watą. Czuł sło­no­mie­dzia­ny smak krwi. Prze­łknął z tru­dem.

Iku­pow mógł prze­su­nąć się tak, by Piotr nie mu­siał wy­krę­cać gło­wy, ale po­zo­stał na swo­im miej­scu. Roz­wi­nął gru­by ar­kusz pa­pie­ru i przyj­rzał mu się cie­ka­wie.

– Wiesz, te pla­ny są tak do­kład­ne, że o wła­snym domu do­wia­du­ję się z nich rze­czy, o któ­rych nie mia­łem po­ję­cia. Na przy­kład pod piw­ni­ca­mi jest jesz­cze je­den po­ziom. – Prze­su­nął po pla­nach krót­kim, gru­bym pa­lu­chem. – Po­dej­rze­wam, że trze­ba by wie­le pra­cy, żeby się do nich do­stać, ale kto wie, może i war­to? – Na­gle pod­niósł gło­wę, prze­szył Zil­be­ra spoj­rze­niem. – Na przy­kład moż­na by­ło­by uwię­zić cię wła­śnie tam. Wy­da­je się nie­mal pew­ne, że na­wet mój naj­bliż­szy są­siad nie usły­szał­by, jak krzy­czysz. – Uśmiech­nął się, zdra­dza­jąc, na czym sku­pia się cała jego ener­gia. – A bę­dziesz krzy­czał, Pio­trze. To ci mogę obie­cać. – Po­ru­szył gło­wą, naj­wy­raź­niej szu­kał ko­goś wzro­kiem. – Nie mylę się, praw­da, Le­oni­dzie?

Przed ocza­mi Zil­be­ra po­ja­wił się Le­onid Ar­ka­din. Jed­ną ręką chwy­cił go za gło­wę, pal­ce dru­giej wbił w mię­śnie szczę­ki. Zmu­sił go do otwar­cia ust, dłu­go przy­glą­dał się zę­bom. Zil­ber wie­dział, że szu­ka tego fał­szy­we­go, z kap­suł­ką śmier­tel­nej tru­ci­zny. Cy­jan­ku po­ta­su.

– Wszyst­kie jego – oznaj­mił w koń­cu mor­der­ca.

– Bar­dzo cie­ka­we – po­wie­dział z za­sta­no­wie­niem Iku­pow.

– Ja­kim cu­dem uda­ło ci się zdo­być te pla­ny?

Je­niec w mil­cze­niu cze­kał, aż to­pór spad­nie na jego szy­ję, tyl­ko na­gle za­czął drżeć na ca­łym cie­le tak gwał­tow­nie, że aż dzwo­nił zę­ba­mi. Iku­pow ski­nął na Ar­ka­di­na, któ­ry otu­lił cia­ło więź­nia gru­bym ko­cem. Sam przy­sta­wił so­bie krze­sło z drze­wa wi­śni i usiadł na­prze­ciw Zil­be­ra. Mó­wił tak, jak­by nie spo­dzie­wał się od­po­wie­dzi.

– Mu­szę przy­znać, że wy­ka­za­łeś się nie­zwy­kłą ini­cja­ty­wą. By­stry chło­pak wy­rósł na by­stre­go męż­czy­znę. – Wzru­szył ra­mio­na­mi. – Wca­le mnie to nie za­ska­ku­je. A te­raz po­słu­chaj: wiem, kim na­praw­dę je­steś. My­śla­łeś, że mnie oszu­kasz tymi cią­gły­mi zmia­na­mi na­zwi­ska? Praw­da wy­glą­da na­stę­pu­ją­co: wsa­dzi­łeś łapę w gniaz­do os, nie po­wi­nie­neś więc się dzi­wić, że cię użą­dlą. I to nie raz. Nie je­den raz. – Po­chy­lił się na krze­śle. – Nie­za­leż­nie od tego, jak bar­dzo gar­dzi­my sobą na­wza­jem, twój oj­ciec i ja, do­ra­sta­li­śmy ra­zem i kie­dyś by­li­śmy so­bie bli­scy jak bra­cia. A więc, z sza­cun­ku dla nie­go, nie będę cię okła­my­wał. Ten twój śmia­ły wy­pad na na­sze te­ry­to­rium nie skoń­czy się do­brze. Szcze­rze mó­wiąc, od po­cząt­ku ska­za­ny był na klę­skę. A wiesz dla­cze­go? Nie mu­sisz od­po­wia­dać, oczy­wi­ście, że wiesz. Zdra­dzi­ły cię twe przy­ziem­ne po­trze­by, Pio­trze. Ta cu­dow­na dziew­czy­na, z któ­rą sy­piasz od pół roku, na­le­ży do mnie. Wiem, wiem, je­steś pe­wien, że to nie­moż­li­we. Spraw­dzi­łeś ją, to twój mo­dus ope­ran­di. Prze­wi­dzia­łem, o co bę­dziesz py­tał, i do­pil­no­wa­łem, że­byś usły­szał od­po­wie­dzi, któ­re chcia­łeś usły­szeć.

Zil­ber, za­pa­trzo­ny w jego twarz, znów za­dzwo­nił zę­ba­mi.

Nie mógł prze­stać, choć z ca­łej siły za­ci­skał szczę­ki.

– Phi­lip­pe, pro­szę o her­ba­tę.

Chwi­lę póź­niej po­ja­wił się mło­dy, smu­kły chło­pak. Po­sta­wił srebr­ny an­giel­ski ser­wis na sto­licz­ku po pra­wej stro­nie go­spo­da­rza. Ni­czym ko­cha­ją­cy wu­jek, z uczu­ciem, Iku­pow na­peł­nił por­ce­la­no­wą fi­li­żan­kę i do­sy­pał do niej cu­kru. Po­tem przy­ło­żył ją do si­nych warg jeń­ca.

– Pij, pro­szę. To dla two­je­go do­bra. – Piotr pa­trzył mu w oczy. Iku­pow nie­mal na­tych­miast zo­rien­to­wał się, o co cho­dzi. – Ach tak, oczy­wi­ście – po­wie­dział i wy­pił łyk, po­ka­zu­jąc, że to na­praw­dę her­ba­ta, nic wię­cej. Tym ra­zem Piotr za­czął pić, po­cząt­ko­wo z tru­dem, po­tem wręcz łap­czy­wie. Kie­dy skoń­czył, Iku­pow od­sta­wił fi­li­żan­kę na spodek.

Zil­ber ja­koś opa­no­wał strach.

– Le­piej się czu­jesz?

– Po­czu­ję się le­piej, kie­dy się stąd wy­do­sta­nę.

– No cóż, oba­wiam się, że to może nie na­stą­pić zbyt szyb­ko. Je­śli w ogó­le. Chy­ba że od­po­wiesz mi na kil­ka py­tań.

Iku­pow przy­su­nął krze­sło bli­żej więź­nia. Wy­raz twa­rzy do­bre­go wuj­ka gdzieś znikł, jak­by go w ogó­le nie było.

– Ukra­dłeś coś, co na­le­ży do mnie – wark­nął. – Chcę to od­zy­skać.

– Nig­dy nie na­le­ża­ło do cie­bie. Ty też to ukra­dłeś.

W gło­sie Zil­be­ra było tyle jadu, że Iku­pow za­re­ago­wał.

– Nie­na­wi­dzisz mnie tak bar­dzo, jak ko­chasz ojca, Pio­trze. To twój pod­sta­wo­wy pro­blem. Ja­koś nie na­uczy­łeś się, że nie­na­wiść i mi­łość są w za­sa­dzie tym sa­mym uczu­ciem. Tymi, któ­rzy ko­cha­ją, moż­na ma­ni­pu­lo­wać z taką samą ła­two­ścią jak tymi, któ­rzy nie­na­wi­dzą.

Piotr za­ci­snął usta, jak­by sło­wa wro­ga po­zo­sta­wi­ły w nich gorz­ki smak.

– W każ­dym ra­zie się spóź­ni­łeś. Do­ku­ment jest w dro­dze.

Iku­pow zmie­nił się jak za do­tknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdż­ki. Twarz mu znie­ru­cho­mia­ła, nie zdra­dza­ła ni­cze­go. Jego drob­ne cia­ło na­pię­ło się, było jak śmier­cio­no­śna broń go­to­wa za­bi­jać.

– Do­kąd go po­sła­łeś?

Wię­zień wzru­szył ra­mio­na­mi. Twarz py­ta­ją­ce­go po­czer­wie­nia­ła od gwał­tow­nej fu­rii.

– My­ślisz, że nic nie wiem o ka­na­le in­for­ma­cyj­nym, któ­ry do­sko­na­lisz od trzech lat? Któ­rym wy­sy­łasz in­for­ma­cje i ma­te­ria­ły do ojca, gdzie­kol­wiek jest?

Po raz pierw­szy od mo­men­tu od­zy­ska­nia przy­tom­no­ści Piotr Zil­ber się uśmiech­nął.

– Gdy­byś wie­dział coś o tym ka­na­le, już byś go za­mknął.

Iku­pow od­zy­skał że­la­zną sa­mo­kon­tro­lę.

– Mó­wi­łem, że nie war­to z nim roz­ma­wiać – roz­legł się głos sto­ją­ce­go gdzieś z tyłu Ar­ka­di­na.

– Mimo wszyst­ko… są prze­cież pew­ne zwy­cza­je, na­le­ży ich prze­strze­gać. Nie je­stem zwie­rzę­ciem.

Zil­ber tyl­ko prych­nął. Go­spo­darz przyj­rzał mu się uważ­nie, a po­tem usiadł wy­god­niej, ele­ganc­ko pod­cią­gnął no­gaw­kę, za­ło­żył nogę na nogę, splótł gru­be pa­lu­chy na brzu­chu.

– Daję ci jed­ną, ostat­nią szan­sę na kon­ty­nu­owa­nie roz­mo­wy.

Ci­sza prze­cią­ga­ła się nie­zno­śnie, Iku­pow mu­siał ją prze­rwać.

– Pio­trze, dla­cze­go mi to ro­bisz? – wes­tchnął i spoj­rzał na Ar­ka­di­na. – Za­czy­naj.

Mimo że kosz­to­wa­ło go to wie­le bólu i trud­no­ści z od­dy­cha­niem, Piotr Zil­ber od­wró­cił gło­wę naj­da­lej, jak mógł, nie zdo­łał jed­nak do­strzec, co robi Ar­ka­din. Sły­szał tyl­ko cha­rak­te­ry­stycz­ny brzęk; ktoś prze­su­wał po dy­wa­nie me­ta­lo­wy wó­zek z na­rzę­dzia­mi.

– Nie prze­stra­szysz mnie – po­wie­dział.

– Nie za­mie­rzam cię stra­szyć – od­parł spo­koj­nie Iku­pow.

– Za­mie­rzam za­dać ci ból. Bar­dzo wiel­ki ból.

• • •

W kon­wul­sjach cier­pie­nia świat Zil­be­ra skur­czył się do roz­mia­ru ma­leń­kiej gwiazd­ki, punk­ci­ku na noc­nym nie­bie.

Tkwił w za­mknię­tej klat­ce swe­go umy­słu, jed­nak mimo tre­nin­gu, mimo nie­kwe­stio­no­wa­nej od­wa­gi, nie umiał zde­fi­nio­wać i opa­no­wać bólu. Na gło­wie miał wo­rek cia­sno za­sznu­ro­wa­ny przy szyi. To ogra­ni­cze­nie stu­krot­nie wzmac­nia­ło ból, Piotr bo­wiem, choć nie­ustra­szo­ny, cier­piał na klau­stro­fo­bię. Dla ko­goś, kto nie wcho­dził do ja­skiń, nie­wiel­kich po­miesz­czeń, na­wet nie nur­ko­wał, kap­tur za­kre­ślał gra­ni­cę naj­gor­sze­go z wy­obra­żo­nych świa­tów. Zmy­sły mó­wi­ły mu wpraw­dzie, że nie jest za­mknię­ty, ale mózg nie chciał za­ak­cep­to­wać ich świa­dec­twa – był spa­ra­li­żo­wa­ny pa­ni­ką. Ból, któ­re­go Zil­ber do­świad­czał za spra­wą Ar­ka­di­na, był jed­nym, jego cho­ro­bli­we na­tę­że­nie czymś zu­peł­nie in­nym. Piotr czuł, jak w jed­nej chwi­li dzi­cze­je; zła­pa­ny w pu­łap­kę wilk, go­tów od­gryźć so­bie łapę. Umysł nie jest jed­nak łapą i od­gryźć go nie moż­na.

Le­d­wie sły­szał po­wta­rza­ne raz za ra­zem py­ta­nie, na któ­re znał od­po­wiedź. Nie chciał jej udzie­lić, lecz wie­dział, że w koń­cu to zro­bi, po­nie­waż głos obie­cy­wał, że po tym od razu zdej­mą mu kap­tur. Nie­mal osza­la­ły wie­dział już tyl­ko, że jest to ko­niecz­ne. Nie od­róż­niał już do­bra od zła, tego co słusz­ne, od tego co nie­słusz­ne, kłam­stwa od praw­dy. Miał przed sobą tyl­ko je­den cel: prze­trwać. Pró­bo­wał choć­by po­ru­szyć pal­ca­mi, ale po­chy­lo­ny nad nim prze­słu­chu­ją­cy unie­ru­cho­mił go, opie­ra­jąc się o jego dło­nie na­sa­dą swo­ich.

Piotr nie był w sta­nie wy­trzy­mać tego dłu­żej. Od­po­wie­dział na py­ta­nie.

Kap­tur po­zo­stał tam, gdzie był, na jego gło­wie. Zil­ber za­wył z wście­kło­ści i prze­ra­że­nia. „Oczy­wi­ście, że go nie zdję­li”, po­wta­rzał ci­chy, da­le­ki głos ja­kiejś jego drob­nej cząst­ki, któ­ra po­zo­sta­ła nor­mal­na. Bo gdy­by zdję­li, nie mie­li­by jak skło­nić go, żeby od­po­wie­dział na ko­lej­ne py­ta­nie. I na­stęp­ne.

A od­po­wie. Wie­dział, że od­po­wie. Na wszyst­kie. Zda­wał so­bie z tego spra­wę z mro­żą­cą krew w ży­łach pew­no­ścią. Cho­ciaż ja­kąś czę­ścią umy­słu poj­mo­wał, że kap­tur zo­sta­nie tam, gdzie jest, na za­wsze, miał za­miar zro­bić wszyst­ko, by tak się nie sta­ło. Inna moż­li­wość po pro­stu nie ist­nia­ła.

Ale te­raz, kie­dy mógł po­ru­szyć pal­ca­mi, po­ja­wi­ła się szan­sa.

Zdą­żył, nim znów wpadł w wir sza­leń­stwa. Pod­jął de­cy­zję. Przed sobą miał już tyl­ko jed­ną dro­gę i, wy­ma­wia­jąc ci­chą mo­dli­twę do Al­la­cha, zro­bił na niej pierw­szy krok.

• • •

Iku­pow i Ar­ka­din sta­li nad cia­łem Pio­tra Zil­be­ra, le­żą­cym na pod­ło­dze z prze­krzy­wio­ną gło­wą, i pa­trzy­li na zsi­nia­łe war­gi wraz z cien­ką, lecz do­sko­na­le wi­docz­ną war­stew­kę po­kry­wa­ją­cej je pia­ny. Iku­pow po­chy­lił się, wcią­gnął w płu­ca za­pach gorz­kich mig­da­łów.

– Chcia­łem mieć go ży­we­go, Le­oni­dzie – po­wie­dział zi­ry­to­wa­ny. – Mia­łem wra­że­nie, że wy­ra­zi­łem się wy­star­cza­ją­co ja­sno. Ja­kim cu­dem uda­ło mu się do­brać do cy­jan­ku?

– Uży­li wa­rian­tu, któ­re­go do tej pory nie wi­dzia­łem.

– Ar­ka­din też nie spra­wiał wra­że­nia za­do­wo­lo­ne­go z sie­bie.

– Fał­szy­we­go pa­znok­cia.

– Po­wie­dział­by nam wszyst­ko.

– Oczy­wi­ście. Już za­czął.

– A po­tem wziął na sie­bie obo­wią­zek za­mknię­cia so­bie ust. – Iku­pow po­trzą­snął gło­wą z nie­sma­kiem. – To, co się dziś sta­ło, może się oka­zać groź­ne w skut­kach. Miał bar­dzo nie­bez­piecz­nych przy­ja­ciół.

– Znaj­dę ich. I za­bi­ję – obie­cał Ar­ka­din.

Iku­pow po­trzą­snął gło­wą.

– Na­wet ty nie zdo­łasz po­za­bi­jać tylu na czas.

– Mogę skon­tak­to­wać się z Mi­szą.

– I za­ry­zy­ko­wać utra­tę wszyst­kie­go? Nie. Ro­zu­miem, co cię z nim łą­czy: naj­bliż­szy przy­ja­ciel, men­tor. Ro­zu­miem, że czu­jesz po­trze­bę po­roz­ma­wia­nia z nim. Spo­tka­nia. Ale to bę­dzie moż­li­we do­pie­ro wte­dy, kie­dy skoń­czy­my spra­wę i Mi­sza wró­ci do domu. To moje ostat­nie sło­wo.

– Ro­zu­miem.

Iku­pow pod­szedł do okna. Stał z rę­ka­mi za­ło­żo­ny­mi na ple­cach, kon­tem­plu­jąc za­pa­da­ją­cą ciem­ność. Wzdłuż brze­gu je­zio­ra i na wzgó­rzu Cam­pio­ne d’Ita­lia błysz­cza­ły świa­tła. Przez dłu­gą chwi­lę mil­czał, przy­glą­da­jąc się od­mie­nio­ne­mu kra­jo­bra­zo­wi.

– Bę­dzie­my mu­sie­li przy­spie­szyć bieg wy­da­rzeń, to wszyst­ko – po­wie­dział w koń­cu. – A ty za­czniesz od Se­wa­sto­po­la. Użyj je­dy­ne­go na­zwi­ska, któ­re zna­my; tego, któ­re po­dał Piotr, nim po­peł­nił sa­mo­bój­stwo. – Od­wró­cił się, spoj­rzał pro­sto w oczy Ar­ka­di­na. – Te­raz wszyst­ko za­le­ży od cie­bie, Le­oni­dzie. Ten atak jest w fa­zie pla­no­wa­nia od trzech lat. Opra­co­wa­no go, by pod­wa­żyć pod­sta­wy ame­ry­kań­skiej eko­no­mii. Jesz­cze tyl­ko dwa ty­go­dnie i sta­nie się rze­czy­wi­sto­ścią. – Bez­gło­śnie prze­szedł po ko­bier­cu.

– Phi­lip­pe da ci pie­nią­dze, do­ku­men­ty, broń, któ­rej nie spo­sób wy­kryć środ­ka­mi elek­tro­nicz­ny­mi… wszyst­ko, cze­go mo­żesz po­trze­bo­wać. Znajdź tego czło­wie­ka z Se­wa­sto­po­la. Od­zy­skaj do­ku­ment, a kie­dy już go zdo­bę­dziesz, prze­śledź ka­nał in­for­ma­cyj­ny aż do jego po­cząt­ku i za­mknij go, żeby już nig­dy nie zo­stał wy­ko­rzy­sta­ny prze­ciw­ko na­szym pla­nom.

Sankcja Bourne'a

Подняться наверх