Читать книгу Kilka godzin do szczęścia - Roma J.Fiszer - Страница 11
Jutka
Оглавление– Janek, czy tam coś błysnęło? – odezwała się kobieta z nutą niepokoju w głosie.
Siedzący za kierownicą bordowego daimlera-benza 170V mężczyzna, kręcący gałkami radia, spojrzał we wskazanym przez nią kierunku.
– Chyba ci się przywidziało, Juteczko. Widzę tam dużą ciemną chmurę, ale to raczej nic takiego.
Jutka Nagengast i Jan Bartkowiak, którzy niedawno zaręczyli się, odbywali teraz podróż z Poznania przez Gdynię do Berlina. Jan wybierał się tam na dwumiesięczną praktykę pediatryczną do szpitala akademickiego. Jutka jechała z nim niejako przy okazji, planując zatrzymać się u siostry w Charlottenburgu. Jutka, złotowłosa piękność z małym, śmiesznym noskiem, była urzędniczką w poznańskim banku, a Jan, wysoki szczupły szatyn – obiecującym lekarzem dziecięcym, wychowankiem profesora Karola Gustawa Jonschera, doświadczonego pediatry.
Chmura przed nimi rosła; niebawem znaleźli się w jej zasięgu. Zrobiło się szaro. Z oddali dał się słyszeć wyraźny, chociaż przytłumiony grzmot.
– Miałaś rację! To niestety jednak burza – stwierdził ponuro Janek. – Ale może przejdzie bokiem. Postaram się dojechać do jakiejś wsi, bo tutaj w lesie strach byłoby się zatrzymać.
Z obu stron szosy widniała ściana lasu. Niedawno minęli Węsiory i zbliżali się powoli do Sulęczyna. Mieli jeszcze niewiele ponad dwadzieścia kilometrów do granicy z Niemcami, zaraz za wsią Jamno. Od Kartuz jechali wolno, zachwycając się urokliwymi widokami Kaszub. Było parno, ale pogodnie. Błękitne niebo, lekko tylko przytłumione, nie wskazywało na jakąkolwiek zmianę pogody. Podziwiali cały czas jeziora, wzgórza i doliny raz z jednej, raz z drugiej strony drogi. Tymczasem niebo zaczęło się szybko zaciągać chmurami. Na zachodzie, dokąd zmierzali, z minuty na minutę robiło się ciemno.
Ostatnie zakręty przed Sulęczynem przywitały ich pierwszymi kroplami deszczu.
– Jutka, nie będziemy stawać w Sulęczynie. Spróbuję dojechać do następnej wsi. Wiem, że przed granicą jest ich jeszcze kilka.
Krople deszczu szybko zamieniły się w ulewę, która nasilała się z każdą chwilą. Widoczność spadła do kilkudziesięciu metrów. Jan zwiększył szybkość pracy wycieraczek do maksymalnej, ale i tak ledwo nadążały odgarniać z szyby strugi wody.
– O Boże, a teraz jeszcze grad! – krzyknęła na dobre przestraszona Jutka.
Drobne lodowe kuleczki zaczęły uderzać w karoserię samochodu, czyniąc nieprzyjemny jazgot. Jan i Jutka spoglądali na siebie.
Nagle błyskawica rozświetliła niebo przed nimi i po chwili rozległ się głośny grzmot i trwające kilka sekund głuche dudnienie.
– To gdzieś zupełnie niedaleko – mruknął Janek. – Mam nadzieję, że zaraz będzie kolejna wieś. Muszę zwolnić, bo zrobiło się ślisko, a tu jeszcze zakręty.
Jutka wbiła palce w siedzenie i patrzyła rozszerzonymi z przerażenia oczami na drogę. Szukała wzrokiem jakiegoś prześwitu między drzewami, śladu, że tam gdzieś są domostwa, ale las zdawał się nie mieć końca. Samochód toczył się wolno. Grad przestał już bębnić, ale deszcz gnany wichurą zacinał bezustannie od przodu. Ciemna ołowiana chmura wisząca nad nimi gwałtownie pozbywała się wody. Minęli Sulęczyno, las i wiele zakrętów. Po lewej stronie zobaczyli jakieś małe jeziorko, które w deszczu nie wyglądało zbyt przyjemnie. Koła samochodu wspinającego się teraz szosą wiodącą pod górę, wyrzucały na boki fontanny wody, która potokami płynęła z naprzeciwka. Deszcz nieco zelżał. Wycieraczki przestały stękać z wysiłku.
– Już bałem się, że nie wytrzymają! – Jan spojrzał na Jutkę i uśmiechnął się.
Potrzebowała takiego gestu, bo jeszcze kilka chwil wcześniej była śmiertelnie przerażona. Po lewej stronie pojawiło się tym razem jakieś znaczniejsze jezioro. Jego ciemnosrebrzysta tafla rozbłyskiwała od czasu do czasu pomiędzy gęsto rosnącymi, przybrzeżnymi drzewami. Jutce nie było w głowie sięgać teraz do notatek, żeby znaleźć jego nazwę. Deszcz przestał padać. Jan jeszcze bardziej zwolnił, bo pokonywał kolejną serię ostrych zakrętów.
– Spójrz, tam w dole jest chyba młyn wodny. – Jan wskazał głową na prawo. – Ciekawy budynek. Szkoda, że taka pogoda, można by się tutaj zatrzymać na chwilę.
– Pilnuj drogi, bo ciągle jeszcze się boję.
– Popatrz, tam na wprost już się przejaśnia. Burza poszła w kierunku Kartuz. Przystanę na moment, bo chcę zobaczyć, czy grad nie zrobił jakiejś krzywdy lakierowi.
Jan był dumny ze swojego samochodu. Otrzymał go jako prezent od bogatego ojca chrzestnego, radego, że chrześniak tak dobrze rozwija się jako lekarz. Pokrążył wokół samochodu, pedantycznie przecierając szmatką podejrzane miejsca. Jutka uchyliła drzwi i z ulgą oddychała świeżym, wilgotnym powietrzem. Wyciągnęła z torebki lusterko i poprawiła pomadkę na ustach. Po kilku minutach ruszyli dalej. Parująca po deszczu droga znowu prowadziła przez las, ale przez rzedniejące przydrożne drzewa coraz częściej prześwitywały zielone pola, łąki i wiejskie zabudowania. Zbliżali się do jakiejś wsi. Na mijanym znaku drogowym przeczytali nazwę: Parchowo. Jan zwolnił.
– Juteczko! Nie zatrzymujemy się aż do samej granicy. Zdążyłaś przeczytać na tabliczce, że mamy do niej już tylko dziewięć kilometrów? Tam sobie znowu na chwilkę rozprostujemy kości.
– Ale było gorąco. Dobrze, że tak szybko burza się skończyła – Jutka uśmiechnęła się i zaczęła spokojniej oddychać.
Cieszyła się, że granica jest niedaleko, a potem wieczór i nocleg już w Niemczech, w Bütow. Niespodziewana burzowa przygoda, trwająca kilkanaście minut, napędziła obojgu sporo strachu.
Minęli wiejskie zabudowania z niewielkim czerwonym kościółkiem. Jechali wolno szosą wśród pól. Po lewej oczy cieszyła urokliwa dolina, po prawej wspinały się wzgórza porośnięte zbożami.
– Janek, spójrz na prawo, na górkę. Pola tam takie czarne jakby po pożarze. O, tam wyżej zza górki jeszcze się dymi!
– Aha. Tam rzeczywiście się paliło! Może gdzieś tutaj niedaleko piorun uderzył? Jutka, teraz muszę się pilnować, bo znowu sporo ostrych zakrętów.
Samochód ponownie wspinał się krętą drogą, o czym informował nieco głośniejszą pracą jego silnik.
– Janek! Zatrzymaj się! – krzyknęła nagle Jutka. – Spójrz, tam przy stawie wśród spalonego zboża leży chyba wózek!
Jan zwolnił i patrzył w kierunku stawu, do którego się zbliżali. Spojrzał na Jutkę, ale ta wpatrywała się w niego błagalnie. Znał ten wzrok – uparła się. Żadnej dyskusji. W myślach machnął ręką. Zjechał na pobocze, zatrzymał samochód i już bez słowa wyskoczył. Jutka zrobiła to samo i po chwili obydwoje biegli w kierunku stawu. Jutka została trochę z tyłu, bo przeszkadzały jej pantofle na obcasach. Jan pierwszy dopadł do wózka leżącego na boku, na czarnym od ognia polu, tuż przy trawach okalających niewielki staw.
– Jutka! Tutaj jest dziecko! Żyje!
Gdy Jan wyciągał ostrożnie becik z dzieckiem z przewróconego i osmalonego od ognia wózka, Jutka stała już obok niego.
– Widzisz! Widzisz! Miałam dziwne przeczucie!
– Tak! Ale spójrz, ono ma kłopoty z oddychaniem! – Jan z niepokojem spoglądał na otwierające się co chwila małe usteczka, łapiące z trudem powietrze. Oddech dziecka raz zwalniał, a po chwili przyspieszał.
– Powinniśmy cofnąć się do tej wsi, którą minęliśmy, i popytać ludzi, czyje to dziecko. – Jutka spoglądała to na niemowlę, to na Janka.
– Przez te górki nie widać już żadnych chałup! Musimy jak najszybciej pojechać z dzieckiem do szpitala. Najbliżej mamy do Bütow. To tylko kilkanaście kilometrów.
– No tak, ale przecież nie wiemy, czyje to dziecko! Tak nie możemy.
Ruszyli ostrożnie w kierunku samochodu.
– Juteczko, to ja jestem lekarzem. Tutaj każda chwila może się liczyć. Popatrz, ono ma też lekko poparzoną buzię i paluszki u rąk.
– Jego rodzice będą przerażeni, jak go nie odnajdą. Tak nie możemy zrobić!
– Jedziemy do szpitala do Bütow, bo do Kartuz jest prawie trzy razy dalej, a jeszcze chciałabyś szukać rodziców! W szpitalu dziecko zbadają i opatrzą, a potem natychmiast wrócimy tutaj. Dzisiaj już nigdzie nam się nie spieszy. I tak mamy się zatrzymać w Bütow na noc.
Jutka czuła, że już nic nie wskóra. Jan był lekarzem i do tego pediatrą. Doskonale wiedział, co mówi i co należy w takim przypadku zrobić.
– Dobrze, ale poczekaj jeszcze chwilę. Dziecko jest przemoczone i zabrudzone. W bagażach, w upominkach dla siostry, mam pieluszki i ubranka dla jej córeczki.
– W takim razie przebierz dziecko szybko i ruszamy!
Jutka nie miała wprawy w przewijaniu i ubieraniu niemowlaków, ale mimo to poszło jej nadzwyczaj sprawnie. Gdy odsłoniła pieluszkę, krzyknęła:
– Janku, to jest dziewczynka! Spójrz na nią. Jaka śliczna. Ma ciemne włoski i chyba będzie miała ciemne oczy!
– Na oko ma około dziesięciu miesięcy. Wygląda na dobrze odżywioną i silną. – Janek jednym fachowym spojrzeniem szybko ocenił małą. – Jutka, natychmiast ruszamy, bo ona ciągle oddycha z trudnością. Resztę przy małej zrobisz po drodze. Siadaj teraz z tyłu. W torbie za moim siedzeniem są butelki z czystą wodą, przetrzyj jej pupę, buzię i rączki. Na granicy tylko ja będę mówił, a ty udawaj smutną i tul dziecko. To na pewno nie sprawi ci kłopotu, bo dzieciak naprawdę jest w poważnym stanie. Trudno, będę kłamał, ale może się uda. Powiem, że mała zakrztusiła się przy karmieniu podczas jazdy i bardzo spieszymy się do szpitala.
Janek zatrzasnął drzwi i uruchomił silnik…
*
Na izbie przyjęć w szpitalu w Bytowie Jutka podała, że to jej córeczka. Kiedy lekarz spytał ją o imię dziewczynki, zaskoczona, przez chwilę nie wiedziała, co powiedzieć. Milczała i wpatrywała się w małą – w głowie miała pustkę, ale i świadomoć, że nie może się zdradzić. Nagle dojrzała na czapeczce wyszytą literę „A”. Odpowiedziała lekarzowi cicho, lecz pewnie: „Anna! Anna Nagengast”. Było to imię dziewczynki, dla której wiozła w upominku ubranka i czapeczkę. Tylko to jedno imię przyszło jej na myśl.
Po badaniach i rozmowach z lekarzami Jutka i Jan nie mieli innego wyjścia, jak zostawić małą w szpitalu na obserwacji. Wynajęli zamówioną wcześniej w Bytowie stancję na dłużej. Kłopoty z oddychaniem minęły już następnego dnia. Ale pojawił się nowy problem. Ania dostała zapalenia oskrzeli, spowodowanego przemoknięciem i wychłodzeniem. Musiała zostać w szpitalu na kolejne dni. O powrocie do Parchowa nie było mowy, a przyznać się do tego, że to nie ich dziecko, już teraz nie mogli.
Jan, który miał ściśle określony termin rozpoczęcia stażu lekarskiego w Berlinie, musiał po trzech dniach wyjechać. Jutka została więc z Anią w Bytowie sama.
Codziennie odwiedzała małą w szpitalu i spędzała przy niej wiele godzin. Ania była coraz silniejsza i szybko dochodziła do zdrowia. Jutka szczerze przywiązała się do dziecka, które bardzo ją polubiło. Mała wpatrywała się w nią, uśmiechała i z dnia na dzień coraz więcej gaworzyła. Po dziesięciu dniach Jutka mogła wreszcie zabrać dziewczynkę ze szpitala. Była teraz z nią bezustannie. Robiła jej posiłki i dużo z nią spacerowała. Lubiła bywać na rynku, zapędzała się nawet na Zamek. Każda chwila spędzona z Anią dawała jej dużo radości. Zorientowała się też szybko, że mała zaczyna traktować ją jak matkę. Sama na jej punkcie także zupełnie oszalała. Była w Ani rozkochana i nie wyobrażała sobie rozstania z nią.
Dwa miesiące oczekiwania na Janka minęły szybko. Po jego powrocie narzeczeni postanowili, że teraz odwiozą dziecko do rodzinnej wsi. Jutka bardzo cierpiała na myśl o rozstaniu się z Anią, ale wiedziała, że inaczej zrobić nie mogą.
Umówili się, że w Parchowie najpierw dowiedzą się czegoś o rodzinie małej, a dopiero potem przyznają, że to oni zabrali dziecko do szpitala. Bali się trochę reakcji rodziców.
Zatrzymali się we wsi przy jakiejś chacie i mówiąc o spalonych polach przed wsią, dopytywali mieszkańców, co tam się stało. Z ich opowiadań dowiedzieli się, że w czasie pożaru spowodowanego burzą zginęli ojciec i jego malutka córeczka. Matka doznała oparzeń nóg i rąk przy ratowaniu dobytku. Spędziła potem prawie dwa miesiące w szpitalu, ale tydzień temu przyjechała pożegnać się na zawsze z sąsiadami. Nie mogła i nie chciała zostać tutaj bez męża i malutkiej córki – sama też była sierotą. Zakomunikowała, że wyjeżdża do Ameryki, z bratem męża i jego żoną, budować nowe życie. Trzy dni temu wypłynęli „Batorym” z Gdyni.
Jutka siedziała w samochodzie i trzymała małą na kolanach. Słuchała tych opowiadań, czując, że lada chwila zemdleje. Jej oczy otwierały się coraz szerzej, a krew odpłynęła z twarzy. Patrzyła na przemian na Anię i Jana. On także spoglądał bezradnie na Jutkę i dziecko. Takiego rozwoju wypadków nie przewidzieli.
– Janku, na nas już czas. Ruszamy! – w pewnej chwili odezwała się Jutka, cicho ale zdecydowanie, przez zaschnięte usta. Wpatrywała się w Anię. W jej oczach pojawiły się łzy.
Jan nachylił się do samochodu, ale czuł, że z Jutką już nic nie wskóra. Znał ją doskonale. Ukłonił się ludziom, z którymi rozmawiał, i wsiadł do samochodu; obejrzał się jeszcze raz na siedzącą z tyłu Jutkę i dziecko, i ruszył powoli w kierunku Kartuz...