Читать книгу Kilka godzin do szczęścia - Roma J.Fiszer - Страница 4

Оглавление

„Dawno, dawno temu…”


Parchowskie gniazda (1937 rok)

W pierwszą niedzielę kwietnia dwa bociany krążyły wysoko nad Parchowem, jakby nie mogły się zdecydować, czy wylądować, czy polecieć dalej. Spoglądały w dół na lśniące tafle jezior i oczek wodnych, na wijące się wśród lasów, pól i łąk rzeczki i strumienie oraz na zabudowania wsi i krzątających się pośród nich ludzi. Wreszcie po kilku zatoczonych kręgach jeden z bocianów zaczął się powoli zniżać do dachów parchowskich obejść. Przelatywał wolno nad kolejnymi zagrodami, jakby szukał znajomego miejsca. Przeciął drogę biegnącą wśród zabudowań wioski, kie­rując się w stronę małego ceglanego kościółka i przycupniętego przy nim cmentarza. Zatoczył wreszcie krąg nad gospodarstwem położonym na północnym obrzeżu wsi i wylądował na resztkach gniazda na dachu wysokiej stodoły. Rozprostował szeroko skrzydła, pomachał nimi i głośno zaklekotał. Po chwili powtórzył to jeszcze raz, czym zwrócił na siebie uwagę mężczyzny krzątającego się po obejściu.

Ten przerwał robotę i zaczął przyglądać się bocianowi, przysłaniając dłonią oczy od słońca. Poprawił czapkę, obejrzał się na ganek domu i powoli ruszył w kierunku stodoły.

– Krysiu, bocian przyleciał! O, i drugi leci! – krzyknął za siebie.

Na ganek wybiegła młoda kobieta, pospiesznie zawiązując chustkę.

– Bronuś, czy to nasi? – zawołała, spoglądając w stronę stodoły, na której właśnie siadał drugi bocian.

– Zaraz sprawdzę – odparł mężczyzna. Zwinął dłonie w trąbkę, przytknął je do ust i krzyknął w kierunku gniazda z bocianami: – Lolek! Lolek! – po czym kilkakrotnie klasnął w dłonie.

Jeden z ptaków podskoczył na gnieździe i zaklekotał, machając skrzydłami.

– Lolek! Lolek! – mężczyzna powtórzył okrzyk i znowu klasnął w dłonie.

Bocian patrzył w dół, przekrzywiając głowę na boki, jakby rozpoznawał mężczyznę i zbliżającą się do niego kobietę. Po chwili rozpostarł skrzydła, odbił się w górę i opadł na gniazdo, jeszcze raz odbił się w górę i zaczął powoli spływać w dół, lądując niedaleko nich. Ruszył powoli w ich kierunku, machając dziobem w górę i w dół, cicho klekocząc. Mężczyzna wyciągnął rękę przed siebie i czekał. Bocian bez strachu podszedł do niego i zaczął go skubać po dłoniach i rękawach kurtki. Mężczyzna delikatnie pogłaskał bociana po głowie i długim dziobie.

– Lolek, wróciłeś do nas – powiedział cicho. Ptak przekrzywiając głowę raz w lewo, raz w prawo, przyglądał mu się jakby z uśmiechem.

– Bronuś, to naprawdę nasi… – wyszeptała stojąca obok kobieta.

Bocian i ją zaczął poszczypywać po dłoni i rękawach…

Tak samo robił zeszłego lata bociek, którego Bronek znalazł pewnego ranka leżącego z uszkodzonym skrzydłem przy ścianie stodoły. Długo go leczył, nawet kilka razy wnosił do gniazda na górę, żeby go młode nie zapomniały. Bocian tak się przyzwyczaił wówczas do gospodarzy, że reagował na imię Lolek. Któregoś dnia wreszcie odważył się pofrunąć. Jeszcze trochę niezdarnie wziął rozbieg, załopotał skrzydłami i… wrócił na stałe do gniazda. Potem często przylatywał do Bronka na pola czy łąki i chodził za nim krok w krok. Bocianica została nazwana Zuzą, ale nie była tak ufna jak jej partner.

Krysia i Bronek spoglądali na przemian to na bociana, to na siebie. Uśmiechali się.

– Tak, to Lolek, a tam u góry Zuza. Jesteśmy znowu wszyscy razem – powiedział Bronek cicho.

– Ciągle tu jeszcze kogoś brakuje – szepnęła ledwie dosłyszalnie Krysia i nagle pojawiły się w jej oczach łzy. – Bronuś, proszę, pojedźmy jeszcze do innych specjalistów. Słyszałam od ludzi w Kartuzach, że w Gdyni są bardzo dobrzy lekarze. To daleko, ale…

Bronek przytulił żonę i pocałował w czoło.

– Dobrze, Krysiu. – Wielkimi palcami delikatnie ocierał łzy z jej policzków. – Nie płacz już. Zrobimy tak jak mówisz. Pojedziemy do Gdyni w przyszłym tygodniu.

*

Obejście Bronisława i Krystyny Zalewskich aż lśniło czystością. Przejęli to gospodarstwo po zmarłym bezpotomnie dalekim krewnym. Przyjechali tu spod Kielc na przedwiośniu dwa lata temu i traktowali to dzie­dzictwo jak prawdziwe zrządzenie losu. Wcześniej miesz­kali z rodzicami Bronka, ale bez perspektyw na przejęcie ojcowizny. Przed nimi w kolejce czekało jeszcze dwóch starszych braci. Krysia nie miała zupełnie nic – była sierotą z ochronki prowadzonej przez zakonnice. Tam właśnie poznał ją Bronek jako kilkunastoletnią panienkę. Krysia pracowała w pralni i ogrodzie, a Bronek w stajniach i na polach. Młodzi spotykali się często na terenie ochronki i chociaż na pierwszy rzut oka niezbyt pasowali do siebie, lubili ze sobą przebywać. Ona była ładną niewysoką szatynką o orzechowych oczach, z lekko zadartym noskiem, on zaś – wysokim, żylastym, trochę niezgrabnym młodzieńcem o jasnych oczach i czarnej czuprynie. Od pierwszego spotkania połączyła ich jednak jakaś niewidzialna nić sympatii. Przełożona ochronki lubiła Bronka i obserwowała z uwagą przyjaźń młodych, która – jak zauważyła – z biegiem czasu przerodziła się w głębokie uczucie. Była pewna, że młodzi są sobie przeznaczeni. Gdy Krysia skończyła dwadzieścia lat i Bronek poprosił przełożoną o jej rękę, ta bez wahania zgodziła się na ich ślub. Rodzina Bronka była jednak mocno przeciwna.

– Ty nie masz gospodarstwa, a ona nie ma żadnego posagu. No i do tego jest z ochronki – ciągle słyszał tylko takie uwagi.

On jednak uparł się i tak zostali małżeństwem. Mieli więc tylko siebie i swoją miłość, taką, jaką kiedyś zobaczyli na filmie, w objazdowym kinie, które odwiedziło ich wieś. Cieszyli się każdym dniem spędzonym ze sobą. Przeszkadzały im tylko ciągłe uwagi rodziny i sąsiadów, że nie mają dziecka. Kiedy opuszczali podkielecką wieś, a byli już wtedy osiem lat po ślubie, mocno trapiło ich to, że nie doczekali się jeszcze potomka.

Po przeprowadzce do Parchowa w krótkim czasie postawili na nogi zapuszczone gospodarstwo. Sąsiedzi szybko ich polubili za pracowitość, chęć pomocy innym i zawsze pogodne twarze. Ale oni byli tacy tylko za dnia – przy ludziach. Gdy wieczorami zostawali sami, opadały ich ponure myśli i długo rozmawiali o wymarzonym dziecku, które jakoś nie chciało się pojawić na świecie. Kiedy wiosną następnego roku po przyjeździe na ich stodole pierwszy raz założyła sobie gniazdo para bocianów, potraktowali to jako dobry omen. Nie czując już presji rodziny, zaczęli szukać pomocy u lekarzy w najbliższym szpitalu, w Kartuzach. Tamtejsi medycy robili różne badania, ale ciągle zwlekali z postawieniem diagnozy…

Zalewscy nie chcieli znowu doświadczać, tak jak kiedyś, szeptów i spojrzeń sąsiadów; czekali z nadzieją na wizytę w gdyńskim szpitalu.

Kilka godzin do szczęścia

Подняться наверх