Читать книгу Kilka godzin do szczęścia - Roma J.Fiszer - Страница 5

Оглавление

Basia, córka Zalewskich

W ciepłe kwietniowe przedpołudnie, podchodząc do szpitala przy Placu Kaszubskim w Gdyni, Krystyna poczuła nagle cudowny różany zapach. Tak samo pachniało kiedyś w jej domu, gdy mama była jeszcze zdrowa i smażyła pączki. To była ta jedna z niewielu rzeczy, jakie zapamiętała z rodzinnego domu. Właśnie minęli mały uliczny straganik, przy którym schludnie ubrana kobieta sprzedawała pączki.

– Bronuś, może zjemy po pączku? – spytała cicho Krysia i pociągnęła go za rękaw.

Bronek wiedział, jak bardzo jest przejęta wizytą u lekarza, więc szybko i chętnie się zgodził.

– Po jednym pączku dla żony i dla mnie proszę.

– A jedzcie z apetytem. Pączki z różą zawsze poprawiają nastrój – odpowiedziała kobieta, podając im pączki w bibułkach.

Krysia jakby tylko czekała na takie słowa.

– Bo wie pani, one mi tak ślicznie zapachniały… tak jak kiedyś u mamy, ale już dawno jestem sierotą… Przyjechaliśmy z Parchowa, bo tam gospodarzymy, i idziemy do lekarzy do szpitala, bo ja chcę mieć dziecko, a coś nie idzie… Ale smaczne te pączki… już czuję, jak poprawia mi się nastrój, a u pani tak tu czysto i schludnie… – Usta Krysi nie chciały się zamknąć.

Sprzedawczyni pączków, która w kontaktach z obcymi była na ogół rzeczowa i oszczędna w słowach, tym razem zareagowała inaczej. Uśmiechnęła się szeroko i spytała:

– A jak pani na imię?

– Krysia.

– A ja jestem Józefa… Wszystko będzie dobrze, pani Krysiu, tak jak pragniecie. Życzę, byście usłyszeli dobre słowo od lekarzy. A po wizycie przyjdźcie tutaj, kochani, na jeszcze jednego pączka. Będę tu ze dwie, trzy godziny. Mam ich dzisiaj sporo, no i ładnie jest – dodała, wskazując najpierw na pączki, a potem na błękitne niebo.

Uroczą, paplającą pełną buzią młodą kobietę Józefa, nie wiedzieć czemu, polubiła natychmiast. Bardzo ją wzruszyła jej bezpośredniość i otwartość. ­Ja jestem zupełnie inna, pomyślała. Nikomu bym takich rzeczy nie opowiedziała. Trochę to wynikało z jej charakteru, a trochę z doświadczeń życiowych.

Bronek zaskoczony nieoczekiwanym wybuchem szczerości żony, pociągnął ją w kierunku wejścia do szpitala.

– Dziękujemy za dobre słowo, ale już musimy iść.

Sprzedawczyni znowu uśmiechnęła się szeroko i wtedy Krysia zobaczyła cudownie białe zęby, jakich jeszcze nigdy u nikogo nie widziała… Po dwóch godzinach Zalewscy, wyszedłszy z bramy szpitala, skierowali się w stronę straganu, zajęci rozmową. Józefę bardzo ciekawiło, z jakimi wieściami przychodzą.

– Mamy przyjechać za dwa tygodnie po wyniki. Dzisiaj się spieszymy, bo już niedługo odchodzi pociąg do Kartuz – wołała Krystyna już z daleka. – A będzie tu pani w piątek za dwa tygodnie? No i poprosimy jeszcze dwa pączki na drogę. Jestem już głodna, a one chyba też przyniosły mi dzisiaj szczęście.

– W piątki jestem zawsze – odparła z uśmiechem Józefa. – Zobaczycie, wszystko będzie dobrze.

Krysia chciała jeszcze coś powiedzieć, ale Bronek lekko lecz zdecydowanie pociągnął ją za sobą.

– Do widzenia! – krzyknęli prawie jednocześnie Zalewscy.

– Do zobaczenia! – odkrzyknęła Józefa, spoglądając za odchodzącymi w kierunku dworca.

Krysia na przemian to szła, to podbiegała, coś do męża pokrzykując, on szedł długim i szybkim krokiem i tylko kiwał głową.

*

Dwa tygodnie później Józefa przyszła pod szpital trochę później niż zwykle – ostatnio nie czuła się najlepiej. Zaciskała zęby – nie chciała nic dzieciakom mówić. Bała się jednak, że gdyby choć raz tam nie poszła, miejsce to zaraz zająłby ktoś inny. Pracowała na stałe w pensjonacie, a smażenie i sprzedaż pączków były jej sposobem pozyskania dodatkowych środków na utrzymanie rodziny. Wiedziała, że niczego nie ma się na stałe i nic nie trwa wiecznie. Życie ją nauczyło, iż każdy grosz jest potrzebny. Już dawno przekonała się, że z żadnej możliwości zarobienia – póki są siły – nie wolno rezygnować. Bo lekarze i lekarstwa kosztują. Myślała jednak, że wiosna i słońce pomogą i znowu poczuje się lepiej.

Żałowała, że nie zobaczyła się z Zalewskimi przed ich wizytą w szpitalu. Czekała więc w napięciu, aż stamtąd wyjdą. Zapadła jej w pamięć ta szczebiocząca, młoda kobieta z Parchowa i szczerze pragnęła dla niej dobrej wiadomości od lekarzy.

Nieco po czternastej zobaczyła Zalewskich wychodzących ze szpitala. Krystyna była zapłakana, obok niej szedł bardzo strapiony mąż. Józefa pomachała im ręką. Gdy ją dojrzeli, powoli i jakby ociągając się, ruszyli w jej stronę.

– Krysiu, a co tam? Czemu płaczesz? – spytała Józefa.

Krysia ze łzami w oczach podeszła do niej i przytuliła się.

– Bo ja… bo lekarze… – szlochała. – Jeszcze raz będę musiała tu przyjechać!

– Krysiu, posłuchaj, nigdy nie jest tak, żeby nie mogło być lepiej. – Józefa nie wiedzieć czemu zaczęła jej mówić na ty. – Mówcie mi też po imieniu, tak będzie prościej.

Nic lepszego Józefie nie przyszło do głowy, aż sama była zdziwiona własnymi słowami.

– Ale na początek proszę cię, zjedz pączka – zwróciła się do Krysi. – I ty, Bronek, też. No, a teraz, Krysiu, opowiadaj.

Krysia gryzła pączka z oczami pełnymi łez, spoglądając ufnie na Józefę. Zaczęła opowiadać, czego dowiedzieli się w szpitalu. Tym razem mówiła cicho i powoli. Bronek odszedł nieco na bok i zmartwiony rozmyślał o tym, co powiedzieli lekarze. Od czasu do czasu patrzył na kobiety rozmawiające lekko przyciszonym głosem. Dochodziły do niego tylko strzępy zdań, więc przyglądał się rozmawiającym i czekał. Po jakimś czasie zauważył, że Krystyna zaczęła się lekko uśmiechać. Jak dobrze, że była tutaj dzisiaj ta Józefa, pomyślał.

– Józiu! A długo tu już stoisz? – odezwała się nagle Józefa Kuszer do młodzieńca, który stał tuż obok niej. – Ukłoń się pani Krysi! Krysiu, to jest mój starszy syn Józek. Zawsze któryś z synów pomaga mi przynieść pączki, no i ten straganik. Albo Józek, albo młodszy Tadzio. Pomagają mi rozstawić kram, a potem przychodzą po mnie. Krysiu, czyli tak jak się umówiłyśmy – jak przyjedziecie tutaj znowu za dwa tygodnie, to się spotkamy. I głowa do góry! – Józefa trzymała w dłoniach ręce Krystyny i krzepiąco patrzyła jej w oczy.

Bronek był szczęśliwy, że Krysia wreszcie się uśmiecha. Józefa ucałowała i uściskała serdecznie młodą kobietę i pomachała Bronkowi.

– A jedźcie i przyjeżdżajcie tu znowu szczęśliwie! – krzyknęła za odchodzącymi w kierunku dworca kolejowego.

*

Kiedy Krystyna po raz kolejny, u progu lata, przyjechała do szpitala w Gdyni, usłyszała od lekarzy, że ma tam pozostać aż do urodzenia dziecka. Taką wieść przywiózł do Parchowa Bronek. Opowiadał sąsiadom zza miedzy, Skierkom, że Krysia jest w czwartym miesiącu ciąży i że poprzednio lekarze, nie będąc do końca pewni wyników, nie chcieli zbyt wcześnie o nich mówić. Nie chcieli stwarzać Krystynie złudnych nadziei. Mówił o powikłaniach ciążowych Krysi i konieczności jej częstych badań w szpitalu.

„Maleństwo jest wyjątkowo małe i słabe!” – taką przekazał opinię lekarzy. Widać było, że jest przejęty, ale też bardzo szczęśliwy. Skierkowie i inni parchowscy gospodarze, którym Bronek o Krysi opowiadał, żałowali, że ze względu na stan zdrowia młodej matki trzeba było wybrać szpital w Gdyni, chociaż bliżej było do Kartuz. Tak daleko nikt ze wsi nie będzie mógł pojechać jej odwiedzić. Bronek opowiadał, że poznali w Gdyni uczynną kobietę – Józefę Kuszer, która za niewielką opłatą będzie gościć Krysię, a kiedy trzeba, to również towarzyszyć i doglądać w szpitalu.

*

Termin urodzin dziecka przypadł na listopad. Parchowianie trochę się dziwili, że Bronek po porodzie wrócił bez Krysi i bez dziecka. Zarówno matka, jak i córeczka Basia – bo takie dali jej imię – były wciąż bardzo słabe i musiały zostać jeszcze trochę w Gdyni, blisko dobrych lekarzy.

– Dobrze, że Józefa Kuszer, ta, co opiekowała się Krysią przed porodem, mogła załatwić tani pokój w pensjonacie, w którym pracuje. Krysia z Basią będą musiały zostać w Gdyni jeszcze dwa-trzy miesiące. Tu zima za pasem, a tam będą miały dobre warunki. Będę je odwiedzał od czasu do czasu – opowiadał Bronek.

Pod koniec marca 1938 roku, tuż przed powrotem z córeczką do Parchowa, Krystyna zaproponowała Józefie, by każdego roku latem przyjeżdżała z dziećmi do niej na wakacje.

– Posłuchaj, Józia, o spanie i jedzenie nie musisz się martwić, a nudno we wsi na pewno wam nie będzie. Tam zawsze jest co robić – zachęcała z uśmiechem. – A poza tym będziecie mogli sobie jeszcze trochę dorobić, bo latem każdy gospodarz potrzebuje dodatkowych rąk do pracy. Pieniądze wam się przecież przydadzą.

– Krysiu… – Józefa zamyśliła się. – To nie jest całkiem dobry pomysł, bo… – zawiesiła głos. – Spójrz, jaką ja mam pracę... – przerwała, widząc, że Krysi zrobiło się przykro. – No dobrze. Może chociaż w te wakacje przyjadę na trochę z Olą i Tadziem. A co będzie dalej, zobaczymy...

Kilka godzin do szczęścia

Подняться наверх