Читать книгу Kilka godzin do szczęścia - Roma J.Fiszer - Страница 9
Lipcowa burza
Оглавление– Tadziu, pomożesz Felci na spacerze z Basią – powiedziała któregoś popołudnia Józefa Kuszer do syna. – Felcia chce ci koniecznie dzisiaj pokazać swój ulubiony staw. Wózek ciężki, więc pomożesz jej pchać! Ona sama nie uradzi. My z Olą idziemy z gospodarzami grabić siano na łąkach rodziców Felci.
– Mamo, ale ja przez ten tydzień byłem nad stawem już chyba z pięć razy – mruknął niezadowolony Tadeusz. – Przecież to zwykła sadzawka.
– Tak? Ale dzisiaj jeszcze nie byłeś, a Felcia mówi, że w dzisiejszym słońcu on będzie zupełnie inny.
– Mamo, ale…
– Pójdziesz! I nie ma o czym gadać! Żadnego ale! – przerwała mu zdecydowanie Kuszerowa, która nie tolerowała żadnego sprzeciwu u swoich dzieci.
– Józia, Krysia, Ola, bierzcie grabie i ruszajmy wreszcie na łąkę! – ponaglająco krzyknął w kierunku ganku Bronek. – Skierkowie już tam przecież czekają!
Kręcił się nerwowo przy stodole i ocierał co chwilę pot z czoła. Chwycił jedne z drewnianych grabi, które wcześniej naszykował, oparł je na ramieniu i skierował się w stronę łąk. Kobiety bez entuzjazmu opuściły zacieniony ganek, każda wzięła swoje grabie i ruszyły z wolna za nim.
– Bronek mówił, że ta pogoda coś dziwnie pachnie, więc nie oddalajcie się zanadto z wózkiem od domu! – krzyknęła Krystyna w kierunku dzieci.
*
Tadeusz stał obok wózka, w którym leżała córeczka Zalewskich, i patrzył, jak ośmioletnia Felcia, gotowa do spaceru, uśmiecha się do niego i podskakuje z radości. Przez te kilka dni zdążył ją polubić, ale dzisiaj wolałby pójść na łąkę grabić siano, niż pchać ciężki wózek po wiejskich wertepach i słuchać jej paplaniny. Po co myśmy tu w ogóle przyjechali? – myślał. Przecież wakacje to najlepszy okres, żeby pobyć w Gdyni.
Kąpiel w morzu i podawanie piłek na kortach tenisowych to były do tej pory jego ulubione i w zasadzie jedyne letnie zajęcia. Nie licząc tego, że co drugi dzień trzeba było zanieść kramik i pączki pod szpital. Za podawanie piłek dostawał napiwki, z których większość oddawał mamie, a i tak zawsze zostawało jeszcze parę groszy na kino. Pięknie jest latem w Gdyni… rozmarzył się. A tutaj co? Spacerki z dzidzią! Omiótł niechętnym wzrokiem wózek i podskakującą Felcię.
Jego zdaniem i zdaniem Józia, ten wózek w ogóle nie nadawał się do wiejskich dróg. Za duży i za ciężki. Ale mama się uparła.
– Wózek musi być porządny – galante! Musi też mieć wygląd. Jak prezent, to prezent, tym bardziej, że i pan Nicholas dołożył do niego trochę. I nie ma dyskusji.
Wszystkie rozmowy Józefy z dziećmi były krótkie. Jedno wszakże trzeba mamie przyznać; wózek był w dobrym stanie i zbyt drogo nie kosztował, myślał. Mama kupiła go okazyjnie od letników, którzy musieli nagle wracać do Warszawy. A potem był problem, właściwie tylko mój problem, z przytachaniem go do Parchowa, myślał dalej Tadzio. Najpierw pociąg, do którego wózek nie za bardzo chciał się zmieścić, a potem to auto mleczarza – szkoda gadać. A teraz trzeba toto pchać po tych piaszczystych polnych dróżkach.
– Felcia, ruszamy – powiedział cicho Tadzio, widząc że w kołysanym przez dziewczynkę wózku Basia słodko zasnęła. – A jak już musisz coś mówić, to cichutko, żebyśmy dzidzi nie pobudzili – dorzucił szeptem.
– Pojedźmy tą drugą dróżką, pomiędzy pszenicą a owsem, a zajedziemy nad staw od strony strumienia – poprosiła cichutko Felcia, patrząc słodko na Tadzia. – Tam co prawda jest trochę z górki, ale popatrzysz dzisiaj na staw z innej strony. Słońce będzie świeciło nam prosto w oczy i zobaczysz, jak woda mieni się wtedy różnymi kolorami – dodała. – Tak bym chciała ci pokazać staw zimą, w czasie pełni księżyca. Wtedy dopiero jest pięknie!
Tadzio i Felcia szli w milczeniu pomiędzy łanami zbóż. On pchał wózek, a Felcia raz po jednej, raz po drugiej stronie dróżki kucała i zbierała polne kwiaty. Dróżka na przemian to się wznosiła, to trochę opadała. Zabudowania Zalewskich zostawili już daleko za sobą. Teraz szli wolno w dół, kierując się w stronę stawu i strumienia. Tadeusz przytrzymywał podskakujący na kamieniach wózek. Było cicho, gorąco i parno. Pachniało dojrzałym zbożem i przydrożnymi trawami. Wśród łanów po obu stronach dróżki czerwieniły się maki, świeciły błękitem chabry i złociły kaczeńce. Ptaki śpiewały leniwie, owady brzęczały cicho i kleiły się do ciał. Od stawu dochodziło przytłumione rechotanie żab.
Tadeusz spojrzał ponad drzewa rosnące wzdłuż strumienia i dojrzał ciemną chmurę, której jeszcze przed chwilą tam nie było.
– Felcia, za daleko mnie nie prowadź, bo co będzie, jak deszcz nas złapie? – powiedział cicho.
– Z takiej chmurki to deszcz nie pada. Nie ma co się bać.
W oddali wśród łanów dojrzeć już można było pobłyskującą raz srebrzyście, innym razem zielonkawo, lekko pomarszczoną taflę stawu.
– Tadziu, już niedaleko – wyszeptała Felcia – patrz, czy to nie piękne?
Tadeusz spoglądał na przemian na staw i na Felcię. Już sam nie wiedział, co jest bardziej interesujące. Czy ten dziwnie rozmarzony wzrok dziewczynki, czy zmieniająca barwy woda w stawie.
Nagle niebo przecięła oślepiająca błyskawica i rozległ się przeraźliwy grzmot. Dzieci ze strachu przypadły aż do ziemi.
– Boże, a to co?! – wrzasnęła przestraszona Felcia.
– Burza! – odkrzyknął nie mniej przestraszony Tadzio.
Z chmury, wiszącej teraz dokładnie nad parchowskimi polami i zmieniającej kolor z szarego na ciemnobury, zaczął nagle padać ulewny deszcz z drobinkami gradu. W parę chwil zrobiło się ciemno i chłodno. Nie wiadomo skąd zaczął wiać silny wiatr, pod naporem którego zboża kładły się po sobie. Nawałnica nasilała się z każdą chwilą. Felcia ledwo utrzymywała się na nogach. Deszcz przyciskał ją do ziemi, a wiatr szarpał jej mokrą sukienką na wszystkie strony.
– Tadziu, co się dzieje?! – krzyknęła przerażona i rozpłakała się głośno.
– Nie wiem, ale natychmiast wracamy! – odkrzyknął Tadzio i zawróciwszy wózek, zaczął pchać go z powrotem w stronę wsi, pod górę. Basia rozpłakała się. Chłopak ściągnął z siebie koszulę i narzucił na gondolę wózka.
– Felcia, chodź tu, pomożesz mi pchać!
Koła wózka tonęły w błocie spływającym z góry. Tadeusz mocował się z wózkiem, próbując go pchać, ale ślizgał się w swoich sandałach. Felcia dołożyła swoje chude rączki do ramy wózka, co tylko pogorszyło sytuację.
W tym momencie druga błyskawica rozświetliła niebo tuż nad głowami dzieci i jednocześnie rozległ się jeszcze głośniejszy niż poprzednio grzmot. Piorun uderzył zupełnie blisko, gdzieś za górką, na którą usiłowali się wspiąć z wózkiem.
– Staraj się mi pomóc! – krzyknął Tadzio.
Widział, jak Felcia słabnie z każdą chwilą i zamiast pchać, wspiera się na wózku. Nagle dzieci poczuły dym, potem zobaczyły całe jego kłęby i na koniec ujrzały, jak fala płomieni sunie przez łany zbóż w ich kierunku. Po chwili dotarła do nich, przeskoczyła przez dróżkę i popędziła dalej. Dzieci znalazły się w potrzasku. Z obu stron polnej dróżki płonęły zboża.
– Felcia, uciekaj do góry! – krzyknął Tadzio.
Polna dróżka była jedynym miejscem wolnym od ognia. Szalał za to po obu jej stronach. Powietrze mimo ulewnego deszczu i silnego wiatru zrobiło się gorące. Płomienie strzelające z palącego się po lewej stronie zboża momentami sięgały do połowy dróżki. Felcia ruszyła z płaczem pod górę, ale po kilkunastu krokach poślizgnęła się i upadła na obłocone i mokre kamienie.
– Tadziu! Noga...! Nie mogę nią ruszać! – Dziewczynka leżała na ziemi i zanosiła się od płaczu.
Tadeusz przysunął wózek bliżej prawej strony dróżki, podłożył kamień pod jedno z kół i ruszył w kierunku Felci. Przeniosę ją trochę dalej i zaraz wrócę po Basię, pomyślał.
Niósł płaczącą i zakrwawioną Felcię, zmagając się z padającym deszczem, płynącą z góry błotnistą mazią oraz ogniem i dymem z lewej strony dróżki. Siły coraz bardziej go opuszczały, a pokonał dopiero kilkadziesiąt metrów. Ogień wyżej był nieco mniejszy, bo zboża już się dopalały, ale do szczytu wzniesienia brakowało jeszcze kilkudziesięciu kroków.
– Muszę wytrzymać! Dam radę! Tam jest przecież Basia! Muszę po nią wrócić! – krzyczał sam do siebie, jakby dodając sobie sił.
Był już prawie na szczycie wzniesienia, gdy zobaczył w oddali, że palą się zabudowania Zalewskich. Dojrzał też, że szybko zbliża się do nich kolejna, ogromna chmura dymu. Położył delikatnie Felcię na trawiastym poboczu dróżki.
– Zasłoń oczy i buzię rękoma! Połóż się na brzuchu i nie podnoś głowy! Wytrzymaj! Ja biegnę po Basię! – krzyknął i ruszył w kierunku pozostawionego na dróżce wózka z Basią.
Ciemna chmura dymu dopadła go po kilkunastu krokach. Biegł, potykał się, ale nie rezygnował. Zaczął się krztusić... Przebiegł jeszcze kilkadziesiąt kroków, potknął się kolejny raz i upadł bez tchu na polną drogę.
*
Zalewscy, Skierkowie i Józefa Kuszer z córką Olą grabili suche siano na łące w dolinie. Uderzenie pierwszego pioruna i nagła ulewa spowodowały, że wszyscy jak na komendę puścili się biegiem w kierunku zabudowań Skierków. Biegnąc, widzieli, jak drugi piorun uderzył w zabudowania Zalewskich. Na ich oczach stodoła w jednej chwili stanęła w płomieniach. Jak na komendę wszyscy skręcili i pobiegli pod górę, ciężko dysząc. Silna wichura zaczęła przenosić ogień ze stodoły na resztę zabudowań. Gdy dobiegli na miejsce, wszystkie budynki już płonęły, a przerażone zwierzęta ryczały głośno w stajni i chlewie. Dobrze, że chociaż krowy były na łące. Wiatr gnał płomienie z płonących zabudowań, po wysokiej trawie, w kierunku łanów zbóż, które zaczynały się niedaleko za stodołą.
– Ludwik, my do zwierząt! A kobiety zobaczcie, czy uda się coś wyciągnąć z chałupy! – krzyknął Bronek.
Popędził do stajni, a Ludwik do chlewu. Konie rżały przerażone, stając co chwila na tylnych nogach i wierzgając przednimi w powietrzu. We wnętrzu stajni pełgały już pierwsze płomienie. Z dachu spadały kawałki strzechy i palących się desek. Po kilku chwilach szarpania się ze sznurami, Bronkowi udało się wreszcie wyprowadzić pierwszego konia. W tym samym czasie z chlewu z kwikiem uciekały świnie wypłoszone przez Ludwika. Kobiety stały przerażone przed palącą się chatą i nie bardzo wiedziały, co robić.
– Krysia, nie rób tego! – wrzasnęła Aniela Skierkowa za Zalewską, która nagle ruszyła pędem do chaty.
– Tam jest kuferek, w którym są nasze i Basi skarby! – odkrzyknęła Krystyna i zniknęła za drzwiami.
Aniela i Józefa stały wciąż niedaleko ganku. Przed chwilą jeszcze niezdecydowane, teraz widać było w nich gotowość, żeby ruszyć za Krystyną. Wszystko płonęło, a gwałtowna ulewa i grad uczyniły z podwórza wielkie bajoro.
Bronek ponownie wbiegł do stajni i zaczął mocować się z linami, którymi przywiązany był drugi koń. Nagle ze stropu spadła na niego wielka paląca się krokiew, a po chwili następna. Ludwik, który skończył już wyganiać świnie, nie widząc Bronka na podwórzu, postanowił ruszyć za nim do stajni. Mimo płomieni, które ogarnęły całe wnętrze, udało mu się tam wbiec. Krzyczał: „Bronek! Bronek!” – ale nikt nie odpowiadał. Uwiązany drugi koń szalał. Ludwik, zasłaniając się derką przed płomieniami i dymem, podbiegł do niego i po kilku chwilach udało mu się go uwolnić. Klepnął konia w zad, a ten z przeraźliwym rżeniem kilkoma susami znalazł się przy wyjściu – był uratowany.
Muszę uciekać, pomyślał Ludwik. Ale gdzie jest Bronek?
Spojrzał jeszcze raz w głąb stajni i wtedy zobaczył go przygniecionego ciężkimi balami. Leżał twarzą do ziemi. Nie ruszał się. Z głowy cienką strużką płynęła krew. Ogień w stajni szalał coraz mocniej, z sufitu ciągle spadały płonące deski i kawałki strzechy. Ludwik gołymi rękoma starał się odrzucić bale. Nadludzkim wysiłkiem uwolnił ciało Bronka najpierw spod jednego, a potem spod drugiego bala. Wołał do niego, ale ten nie reagował. Złapał go więc pod ramiona i zaczął ciągnąć w kierunku wyjścia. Słabł z każdą chwilą od gorąca i dymu. Nie czuł poparzeń. Jakimś cudem udało mu się wyciągnąć Bronka przed próg stajni i padł obok niego bez przytomności na zalaną wodą ziemię. Dach stajni po chwili zasyczał i zwalił się z łomotem na ziemię, wzbijając wysoko snopy iskier.
Burza już cichła. Deszcz przestawał padać. Zabudowania gospodarstwa Zalewskich płonęły, w oddali widać było dym unoszący się nad spalonymi polami.
Aniela i Józefa cuciły w pobliżu ganku Krystynę, którą udało im się wyciągnąć dosłownie w ostatniej chwili z płonącej chaty. Znalazły ją zemdloną w izbie sypialnej. Leżała na boku, przyciskając do siebie oburącz maleńki kuferek z drzewa wiśniowego, który koniecznie chciała uratować.
– Aniela, a dzieci?! – Józefa nagle oprzytomniała i zerwała się na równe nogi. – Tadziu, Felcia! – Biegała po kałużach, chlapiąc na boki. – Aniela! Tutaj ich nigdzie nie widzę!
Do płonących zabudowań Zalewskich docierali już pierwsi sąsiedzi ze wsi, którzy zaczęli je gasić. Na podwórze wjechał galopem konny beczkowóz ochotniczej straży pożarnej.
– Aniela! Ja z ludźmi lecę szukać dzieci na polach, a ty pilnuj Krysi i zobacz, co tam u chłopów! Czy ktoś widział dzieci? Ludzie! Pomóżcie mi je szukać! Tadziu, Fela!
Józefa jak szalona pobiegła w kierunku dymiących jeszcze pól, wołając strasznym głosem:
– Tadziu, Fela! Tadziu, Fela! – Za Józefą ruszyła biegiem córka Ola, sąsiedzi i strażacy.
Aniela i podtrzymywana przez nią poparzona Krysia podeszły powoli pod stajnię. Bronek leżał bez ruchu z zamkniętymi oczami na zalanej wodą ziemi. Obok stał Ludwik, zaciskając bezradnie pięści. Patrzył na zbliżające się kobiety wielkimi, przerażonymi oczami, a ogromne łzy płynęły mu po osmolonych policzkach.
– Krysiu, on nie żyje! – zawołał zduszonym, zachrypniętym głosem.
Zalewska wypuściła z rąk wiśniowy kuferek, upadła obok Bronka i zaczęła go gładzić po zakrwawionym policzku. Po chwili przylgnęła do niego całym swym drobnym ciałem, krzycząc spazmatycznie:
– Bronuś! Dlaczego? Bronuś! O Boże!
Ludwik i Aniela stali nad nimi bez ruchu. Obojgiem wstrząsało głębokie łkanie.
Zza stodoły wyszli ludzie niosący Felcię i Tadzia...
Na błękitnym niebie znowu pojawiło się palące słońce. Ciemna chmura, która przyniosła niszczycielską burzę, była już daleko – nad Sulęczynem.