Читать книгу Z dala od świateł - Samantha Young - Страница 7
5
ОглавлениеW lecie miasto ma charakterystyczny złożony zapach, który trudno opisać, dopóki nie rozłoży się go na elementy. Jednym z nich jest woń rozgrzanego asfaltu. Tutaj letnie temperatury nawet nie umywają się do tych w moich rodzinnych stronach, ale podczas nielicznych gorących dni budynki, ludzie i samochody potęgują upał, aż chodniki stają się tak rozgrzane, że wydzielają wyraźny zapach betonu.
Teraz, kiedy temperatura spadała, zaskoczona stwierdziłam, że zewsząd dochodzi mnie woń mokrego betonu, chociaż nie padało od wielu dni. Jesienią w Szkocji panuje wilgoć, nawet jeśli z ciężkich szarych chmur nie leją się strugi deszczu.
Tutejszy wilgotny chłód przenika aż do szpiku kości.
Kolejnej soboty Killian O’Dea nie zjawił się, żeby posłuchać mojego śpiewania. Chciałabym powiedzieć, że mnie to nie ruszyło, ale wiedziałam, że pieniądze, które mi dał, musiały być powiązane z jakimś zobowiązaniem. Wzięłam je w desperacji, ale to nie znaczyło, że jestem naiwna. Nie podarował mi ich z czystej dobroci. Nerwy miałam więc napięte. Czekałam. Chciałam znów stać się niewidzialna. A jednak szukałam go wzrokiem spod ronda kapelusza, a pod koniec dnia, kiedy się pakowałam, ogarnął mnie nieprzyjemny niepokój, jak dokuczliwe mrowienie w dłoniach i stopach.
Przyczyną tego uczucia nie był jednak Killian O’Dea. On jedynie dopomógł mu się rozwinąć. Wyzwolił moje emocje, które wyskoczyły niczym wąż na sprężynie z otwartego pudełka. Wyskoczyły nagle i chaotycznie, a ja nie wiedziałam, jak upchnąć je z powrotem. Zamiast tego zamiotłam je pod wyimaginowany dywan. Zniszczony, brudny dywan, który każdego dnia przypominał mi, co się pod nim kryje.
Do tego musiałam dodać coraz wyraźniejszy strach przed zbliżającą się zimą.
Odczułam go wyraźnie następnego wieczoru.
W poniedziałek, po niespokojnie przespanej nocy, kiedy musiałam obejmować się ramionami, żeby nie szczękać zębami z zimna, czułam się fatalnie. Chociaż nadal miałam pieniądze od Killiana O’Dea, byłam głodna. Chciałam, żeby ta suma wystarczyła mi na tak długo, jak się dało, więc jadłam tanio i nieregularnie. W rezultacie przyzwyczaiłam się do porannego bólu i głodowych skurczów żołądka. Jednak tego ranka zawroty głowy wywołane brakiem snu i przenikliwym zimnem po prostu mnie dobijały.
Mimo niskiej temperatury słońce świeciło jasno. Powoli składałam namiot, słuchając śpiewu ptaków w gałęziach drzew. Zwykle uwielbiałam ten dźwięk, ale dzisiaj po prostu mnie irytował i wywoływał zazdrość. Te cholerne ptaszyska były takie szczęśliwe, podczas gdy ja spadłam na dno rozpaczy.
Musiałam się jakoś rozgrzać, więc poszłam na basen i wzięłam gorący prysznic. Czując się tylko trochę lepiej, zaczęłam się ubierać. Wtedy zauważyłam w plecaku tampony i na moment zamarłam w bezruchu.
Puls mi przyśpieszył, kiedy starałam się skalkulować daty.
Co, do cho…
Ubrałam się szybko, wzięłam się w garść i w drodze do wyjścia zatrzymałam się przy recepcji, żeby odebrać gitarę.
– Dzięki. Który dzisiaj? – zapytałam.
– Dwudziesty czwarty.
Cholera.
Miesiączka spóźniała mi się o miesiąc. Jak to możliwe, że tego nie zauważyłam?
Poczułam, że zaczyna mnie mdlić ze zdenerwowania, ale nie dałam nic po sobie poznać.
– Czy jest tu gdzieś waga, z której mogłabym skorzystać?
– Waga stoi w szatni, w głębi sali po prawej, przy ostatnim rzędzie szafek.
Skinęłam w podziękowaniu głową i szybko wróciłam do szatni. Czułam, jak przyśpiesza mi tętno. Na szczęście o tak wczesnej porze nie było tu ruchu. Odstawiłam swoje rzeczy, zdjęłam buty i weszłam na wagę.
Chociaż byłam średniego wzrostu, metr sześćdziesiąt osiem, zawsze wydawałam się drobniejsza, ponieważ mam wąskie ramiona, szczupłą talię i niewielki biust. Gdyby nie pełniejsze biodra i pośladki, czułabym się jak mała dziewczynka.
Teraz biodra i pośladki zaczęły chudnąć. Nadal jeszcze były widoczne, ale wyglądało na to, że niedługo znikną.
Moja waga nie była taka zła, jak się obawiałam. Nie znałam się na medycynie, ale uznałam, że nie mam ryzykownej niedowagi. A jednak miesiączka się zatrzymała.
Skoro nie chodziło o wagę – chociaż nie byłam tego całkiem pewna – to może zawiniło niedożywienie? Może to anemia? Albo zbyt dużo chodzenia? Nie wiedziałam.
Wiedziałam tylko tyle, że jeśli nie dostaję okresu, to dzieje się coś złego.
Niespodziewanie, zanim zdołałam się opanować, zaszlochałam głośno i spazmatycznie. Chwyciłam swoje rzeczy i poszukałam schronienia w kabinie przebieralni. Zasłoniłam dłonią usta, żeby zagłuszyć własny głos.
Nagle przed oczami stanęli mi Mandy i Ham, oboje wychudzeni, zapuszczeni, wyraźnie niedbający o siebie. Myślałam, że jestem lepsza od nich, że bezdomność nie ma wpływu na stan mojego zdrowia.
Najwyraźniej było inaczej.
Dlaczego wyrządzałam sobie taką krzywdę?
Powinnam z tym skończyć.
Ale jak?
Nie mogłam wrócić. Nie mogłam, nie mogłam, po prostu nie mogłam…
Musiał być jakiś sposób, żeby prowadzić taki tryb życia, ale bez szkody dla siebie. Bo czyż to nie było to, czego pragnęłam? Chciałam przecież martwić się o najprostsze, najbardziej przyziemne sprawy, związane z przetrwaniem.
Na tę myśl roześmiałam się gorzko. O’Dea się nie mylił. Chodziłam z głową w chmurach. Nie byłam zdolna do trzeźwego myślenia. I okazało się, że w rzeczywistości bezdomność jest przerażająca, kiedy zdrowie zaczyna się psuć.
Cholera.
Zabrało mi to dłuższą chwilę, ale w końcu doszłam do siebie i zebrałam swoje rzeczy, starając się nie zwracać uwagi na to, jak krucho wyglądają moje nadgarstki. Wszystkie kostki były teraz bardziej widoczne. Kiedy wsunęłam dłoń do kieszeni płaszcza przeciwdeszczowego, żeby się upewnić, że drobne, które tam włożyłam, nigdzie nie wypadły, pod palcami wyczułam jakiś sztywny kartonik. Wyjęłam go nieco zdziwiona.
Killian O’Dea
dyrektor artystyczny
Skyscraper Records
100 Stobcross Road
Glasgow
07878568562
Służbowa wizytówka zdawała się patrzeć na mnie gniewnie, jak to robił jej właściciel.
– Oni nie mają wyboru. Ty masz.
– Nie mam.
– Przed chwilą dałem ci wybór.
Zrobiłam drżący wydech i zamiast zgnieść i wyrzucić wizytówkę, rozpięłam bluzę, rozsunęłam suwak wewnętrznej kieszeni i wsunęłam kartonik w to bezpieczne miejsce.
Nawet nie chciałam analizować, dlaczego tak postąpiłam.
Tego dnia pogoda mnie zaskoczyła. Jak to możliwe, że noc była taka chłodna, a dzień wstał piękny, ciepły i rozświetlony wrześniowym słońcem – nie wiedziałam. Miałam tylko nadzieję, że ciepło wniknie w ziemię i najbliższej nocy już tak nie zmarznę.
Nie pozwoliłam, żeby troska o zdrowie wpłynęła na jakość mojego występu na Buchanan Street. Ponieważ był to dzień powszedni, byłam jedyną artystką w okolicy. Pogoda, piękna jak na tę porę roku, sprawiła, że ci, którzy nie pracowali, wylegli na ulice, a pracujący szukali słońca podczas przerwy na lunch. Chcąc złagodzić ich tęsknotę za latem, zaśpiewałam własną energiczną interpretację Rockaway Beach The Ramones. Wyraźnie przypadła ludziom do gustu i szybko przybyło monet w futerale na gitarę. Po The Ramones zaśpiewałam Summertime Elli Fitzgerald, a potem wszystkie piosenki związane z latem, jakie tylko sobie przypomniałam.
Zarobiłam więcej kasy niż w przeciętną sobotę.
Wykonywałam piosenkę za piosenką, ale nie mogłam nie zauważyć dwóch chłopaków, którzy nie ruszali się z miejsca. Ludzie przystawali wokół mnie, a potem odchodzili, ale ci dwaj tkwili w zmieniającej się grupce słuchaczy. Było w nich coś, co przyprawiało mnie o ciarki. Wydawali się jacyś nieobecni, jakby nie stali tam po to, żeby słuchać mojego śpiewania. Nie potrafiłam tego rozszyfrować, ale Ham kiedyś mnie ostrzegł, żebym po szczególnie udanym dniu miała oczy dookoła głowy. Wystarczyło zerknąć do futerału, żeby zobaczyć, ile pieniędzy udało mi się zebrać.
Po Cruel Summer zrobiłam sobie przerwę. Przede wszystkim schowałam banknoty i monety. Dno futerału można było otworzyć i ukryć pieniądze. Zatrzasnęłam je z powrotem i w ten sposób usunęłam gotówkę poza zasięg wzroku gapiów. Nie oddalając się, przewiesiłam gitarę przez ramię i pociągnęłam bardzo mi potrzebny łyk wody.
Poczułam, że się zbliżają, zanim jeszcze ich stopy pojawiły się na fragmencie chodnika, który widziałam spod ronda kapelusza. Zdenerwowana podniosłam głowę i zobaczyłam przed sobą dwóch młodych chłopaków. Obaj mieli na sobie spodnie dresowe, T-shirty i czapki bejsbolowe z daszkami zasłaniającymi twarze.
Złe przeczucie zjeżyło mi włoski na karku.
– To jest taylor? – zapytał wyższy i ruchem głowy wskazał gitarę.
Jego pytanie mnie zaskoczyło.
– Znasz się na gitarach? – zapytałam.
– Ojciec się nimi interesuje. Twoja nieźle wygląda.
Poczułam szybko rosnące napięcie. Gitara była bardzo droga.
– Dzięki. – Odwróciłam się, dając do zrozumienia, że chcę, by odeszli.
– To chyba typ o nazwie Dreadnought?
Miałam Presentation. Nie chciałam jednak, żeby się tego dowiedział, więc skłamałam.
– Rzeczywiście znasz się na rzeczy.
– Ojciec marzy o Cocobolo, ale stać go tylko na model Harley Benton. Ciągle powtarza, że kiedyś kupi sobie Cocobolo. Tylko nie gra tak dobrze jak ty.
– Nie mów mu tego – prychnął jego towarzysz.
Roześmiali się chórem, a ja zaczęłam się zastanawiać, czy nie jestem przesadnie podejrzliwa.
– Cocobolo to fajna gitara – stwierdziłam, patrząc na nich.
– No – potwierdził, wpatrując się w mojego taylora. Nagle kolega szturchnął go łokciem, a on wzruszył ramionami. – Dobra. Musimy już iść. Chcieliśmy ci tylko powiedzieć, że jesteś dobra.
– To miłe, dzięki.
Pomachali mi na pożegnanie i wolno odeszli. Gdy zniknęli w tłumie, spodziewałam się, że wraz z ich odejściem opuści mnie napięcie, ale w tym spotkaniu było coś niepokojącego. Ten, który mówił najwięcej, szacował mnie wzrokiem w dość niepokojący sposób.
Instynkt podpowiadał mi, że powinnam się spakować i odejść. Zarobiłam wystarczająco dużo pieniędzy. Dodałam do nich te, które dostałam od O’Dea, i doszłam do wniosku, że czas już zamienić płaszcz przeciwdeszczowy na zimową kurtkę.
Zebrałam swoje rzeczy i odwiedziłam kilka tańszych sklepów z ciuchami. W większości z nich trwały wyprzedaże letnich rzeczy, co było zupełnie naturalne, ale w końcu znalazłam przecenioną o połowę kurtkę, która była modna rok temu. Chwilę się wahałam, zanim za nią zapłaciłam, ponieważ musiałam wydać sporą część posiadanej gotówki, ale zaraz przypomniałam sobie, jak okropna okazała się miniona noc.
Potrzebowałam zimowego okrycia i warto było się w nie zaopatrzyć, dopóki miałam pieniądze. Dorzuciłam jeszcze tanią ciepłą czapkę, szalik i rękawiczki.
Potem pozwoliłam sobie na małe szaleństwo i kupiłam sałatkę z kurczakiem. Miałam już dość śmieciowego jedzenia. Uzupełniłam też zapas wody w plecaku. Korzystając z pięknej pogody, poszłam do parku Glasgow Green, odległego od Buchanan Street o dwadzieścia minut piechotą. Rozłożyłam na trawie płaszcz przeciwdeszczowy, usiadłam i jedząc sałatkę, czytałam powieść, którą kupiłam w taniej księgarni za pięćdziesiąt pensów.
Dzięki temu zapomniałam o poranku.
Znów czułam się normalnie.
I zdałam sobie sprawę, że chociaż chciałam zniknąć, to jednak od czasu do czasu potrzebowałam poczuć się jak normalny człowiek.
Nastał pogodny wieczór, więc postanowiłam iść na cmentarz piechotą. Szłam w kierunku północnym, a wysokie budynki centrum niknęły w oddali. Maszerowałam chodnikiem wzdłuż ruchliwej jezdni, a wokół powoli zapadał zmrok. Na cmentarz wiodła prosta droga.
Kiedy przeskakiwałam przez bramę, było już ciemno. Stopy w ciężkich butach miałam spuchnięte po ciepłym dniu, który nagle stał się o wiele chłodniejszy. Zerknęłam na torbę z zimową kurtką, zadowolona, że ją kupiłam i będę mogła dziś w niej spać.
Ruszyłam pod górę, do swojej kępy drzew, i nagle wydało mi się, że słyszę jakiś szept. Uznałam jednak, że to szelest opadłych liści na ścieżce.
Usłyszałam go jednak jeszcze raz i zamarłam w bezruchu, jak jeleń, który wyczuł myśliwego. Krew zaszumiała mi w uszach, wytężyłam słuch i starałam się coś wypatrzyć na pogrążonym w ciemności cmentarzu. Blask księżyca oświetlał tylko najbliższą okolicę. Dalej panowała głęboka, niepokojąca ciemność. Poświeciłam wokół latarką, ale nie dostrzegłam niczego niezwykłego.
Mimo to pierwszy raz, odkąd urządziłam sobie tutaj dom, poczułam, że ogarnia mnie strach.
Z bijącym sercem poszłam dalej w kierunku zagajnika, pocieszając się, że ten szept był wytworem mojej wyobraźni.
Zrzuciłam z ramion plecak i wyjęłam namiot. Jednak kiedy zaczęłam go rozbijać, wyraźnie usłyszałam głuchy odgłos kroków. Błyskawicznie wstałam i się odwróciłam. Zobaczyłam przed sobą widzianych wcześniej dwóch młodych mężczyzn i skamieniałam z przerażenia.
Śledzili mnie.
Poczułam ucisk w piersi, oddech stał się krótki i płytki, a przez głowę przemknęły mi wszystkie możliwe najgorsze scenariusze. Dlaczego tu za mną przyszli? Choć byłam śmiertelnie wystraszona, za nic nie chciałam się z tym zdradzić.
– Czego, do cholery, chcecie? – spytałam gniewnie, unosząc głowę.
– Gitary – odrzekł natychmiast wyższy z nich. – Wiemy, że jest warta kilka tauzenów.
Mylili się. Mój taylor nie tylko był z serii Presentation, lecz także został wykonany specjalnie dla mnie. Formalnie jego wartość wynosiła prawie dziesięć tysięcy dolarów, ale na aukcji dla fanów osiągnąłby o wiele wyższą cenę.
Futerał na gitarę leżał za mną na trawie, kryjąc nie tylko mojego taylora, lecz także pieniądze, które dla bezpieczeństwa tam schowałam. Perspektywa utraty gitary i pieniędzy sprawiła, że przestałam się trząść ze strachu i poczułam przypływ siły. Stanęłam obok futerału, zasłaniając go przed nimi.
– Chłopaki, idźcie do domu. Nie narażajcie się na kłopoty.
Wyższy uśmiechnął się tak wrednie, że krew zaczęła mi szybciej płynąć w żyłach.
– A kogo to obejdzie, że jakiejś bezdomnej łachudrze ktoś ukradł gitarę? – Gestem wskazał na otaczające nas nagrobki. – Tutaj nikt się tym nie przejmie. A teraz oddaj nam gitarę, a my zostawimy cię w spokoju.
– Posłuchaj – zwróciłam się do niższego z chłopaków, który niespokojnie przestępował z nogi na nogę, a minę miał bardzo nieswoją. – Ta gitara ma dla mnie wielką wartość sentymentalną. Proszę.
– Do kurwy nędzy! – warknął wyższy i ruszył w moją stronę.
Przygotowałam się na atak, ale on tylko próbował mnie wyminąć i dostać się do gitary.
Instynktownie chwyciłam go za ramię.
Później, kiedy spoglądałam wstecz, nie mogłam się nadziwić, że postąpiłam tak głupio.
Intruz, wyższy, szerszy w ramionach i lepiej odżywiony niż ja, zatrzymał się natychmiast. Strząsnął moją dłoń z ramienia i wymierzył cios. Trafił mnie pięścią w policzek, a ja poczułam przejmujący ból i zobaczyłam wszystkie gwiazdy.
Półprzytomna i zdezorientowana, zorientowałam się nagle, że pod plecami mam twardy grunt. Policzek palił mnie żywym ogniem. Kiedy cmentarz przestał wirować, zrozumiałam, że napastnik mnie znokautował. Leżałam na trawie, a on przykucnął przy moim futerale. Otworzył go, najwyraźniej chcąc się upewnić, że gitara jest w środku.
Adrenalina rozpaliła we mnie furię. Skoczyłam na równe nogi i rzuciłam się na chłopaka. Siłą uderzenia odepchnęłam go od gitary. Chwyciłam go za włosy i pociągnęłam z całej siły. Z satysfakcją usłyszałam, że krzyczy z bólu. Udało mu się odepchnąć moją dłoń, a wtedy przejechałam mu paznokciami po twarzy, drapiąc ją do krwi.
– Kurwa! – wrzasnął z twarzą wykrzywioną z wściekłości.
Chwycił mnie za rękę i mocno ją wykręcił.
Przeszył mnie paraliżujący ból i upadłam na kolana. Świat wokół się zakołysał, a mnie samej zakręciło się w głowie. Poczułam gwałtowne mdłości i łzy spłynęły mi po policzkach. Spazmatycznie chwytałam powietrze, czując, że nadgarstek pali mnie żywym ogniem.
– Johnny, co ty robisz? – zwołał drugi chłopak.
– Zamknij się i bierz gitarę – warknął tamten i pchnął mnie na plecy.
– Chodźmy już! – ponaglił go kompan.
– Najpierw dam tej zdzirze nauczkę. – Chwycił mnie za oba nadgarstki i przyparł je do ziemi nad moją głową.
Załkałam cicho, czując, jak żołądek podchodzi mi do gardła.
Oszołomiona dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że chłopak uwolnił mój zraniony nadgarstek, żeby rozpiąć spodnie.
Co?
Nie.
O nie!
– Nie! – chciałam krzyknąć, ale miałam wrażenie, że ktoś przeciął mi struny głosowe. Mój głos zabrzmiał piskliwie i żałośnie. – Nie!
– Johnny, daj spokój – prosił drugi chłopak. – Chodźmy stąd.
– Zostaw mnie! – Próbowałam odepchnąć przytrzymującego mnie napastnika.
Zimnymi palcami gmerał pod moim płaszczem przeciwdeszczowym, szukając suwaka dżinsów. Panika dała mi siłę do działania. Zaczęłam wierzgać nogami, starając się mu wyrwać. Wtedy mnie uderzył.
Jeszcze raz.
I jeszcze.
Ciosy tak mnie zamroczyły, że udało mu się opuścić mi spodnie.
– Johnny, nie! – krzyczał drugi chłopak.
– Przestań powtarzać moje imię. Schowaj się za drzewem, jeśli nie potrafisz się zachować jak prawdziwy facet – wrzasnął napastnik, a jego ślina opryskała mi obolałą, mokrą twarz.
Wracała mi przytomność, a wraz z nią determinacja.
Kiedy krzyczał do kumpla, nieco lżej ściskał mój obolały nadgarstek, więc wykorzystałam jego nieuwagę, oswobodziłam rękę i zaatakowałam jego twarz. Ignorując ból przeszywający całe ramię, starałam się wydrapać mu oczy, rozkrwawić nos i wargi, aż broniąc się, zsunął się ze mnie. Przetoczyłam się na bok, podparłam dłońmi zaciśniętymi w pięści i z trudem zaczęłam się podnosić, jakbym wydobywała się na powierzchnię z głębokiej wody.
Przekleństwa i ordynarne wyzwiska rozniosły się w powietrzu, a mnie jakoś udało się zmusić do posłuszeństwa moje sztywne ze strachu ciało. Przyklękłam, opierając jedną stopę na ziemi, i już miałam wstać, kiedy poczułam, że chwycił mnie za drugą nogę i pociągnął do siebie tak mocno, że upadłam na twarz. Ból przeszył mi szczękę i nos, miałam mroczki przed oczami. Ale się nie poddałam.
Odwróciłam się, zamierzając kopniakami bronić się przed napastnikiem, kiedy nagle, mimo zamglonego wzroku, zobaczyłam, jak kompan Johnny’ego uderza go kamieniem w skroń, a ten osuwa się na ziemię nieprzytomny.
Chłopak stał z moim futerałem na gitarę w ręce i wstrząśnięty, z pobladłą twarzą, patrzył na kolegę. Nagle spojrzał na mnie.
– Uciekaj – powiedział, a potem sam posłuchał własnej rady.
Uciekł z moją gitarą.
Z moimi pieniędzmi.
Popatrzyłam na chłopaka, który właśnie próbował mnie zgwałcić, a teraz leżał bezwładny, ze strużką krwi ściekającą po skroni. Okropność i niedorzeczność całej sytuacji sprawiły, że znów poczułam mdłości i zwymiotowałam na trawę. Zauważyłam krew, ale miałam nadzieję, że to z mojej rozciętej wargi. Dygocząc nieopanowanie, wstałam i posługując się prawą, nieuszkodzoną dłonią, podciągnęłam i zapięłam spodnie.
Z trudem zarzuciłam plecak na ramiona, przycisnęłam skręcony nadgarstek do piersi i zaczęłam biec, zostawiając namiot i – jak sobie później uświadomiłam – nową kurtkę.
Lewe oko spuchło mi tak, że nie mogłam go otworzyć, więc wszystko wokół widziałam jak za mgłą. Kilka razy się potknęłam, a nawet upadłam, kiedy zobaczyłam cmentarną bramę. Jakimś cudem udało mi się przez nią przejść.
Schodziłam Glasgow wzdłuż i wszerz, więc teraz działałam jak na autopilocie. Jakby mój mózg sam zdecydował, co robić, zanim zdążyłam się ogarnąć. Ze schyloną głową doszłam do budki telefonicznej, którą mijałam codziennie, ale nigdy dotąd z niej nie korzystałam.
Kilka monet w kieszeni to było wszystko, co mi zostało.
Nie miałam nic.
Nie miałam pieniędzy.
Nie miałam gitary, żeby je zarobić.
Pozostała mi tylko jedna możliwość.
Po kilku sygnałach odezwał się męski głos, który wpłynął na mnie dziwnie kojąco. Sama nie wiedziałam dlaczego.
– O’Dea? – zapytałam.
– Kto mówi?
– Muzykantka – odrzekłam, używając przezwiska, które nadała mi Mandy. Potem schowałam dumę do kieszeni, a właściwie ból zrobił to za mnie. – Potrzebuję pomocy.