Читать книгу Dzieci kartografa - Sarah McCoy - Страница 6

Prolog

Оглавление

New Charlestown, Zachodnia Wirginia

luty 2010

Stary dom przy Apple Hill Lane drżał pod brzemieniem śniegu obciążającego jego dach. Zmurszałe krokwie wyjękiwały sekretne boleści chroniącym się na strychu gołębiom. Gniazdująca para ptaków przytuliła się do siebie pierzastymi brzuszkami, zamrugała i pospiesznie pokiwała głowami, jakby chciała powiedzieć: „Tak-tak, słyszymy, tak-tak, wiemy”. Głęboko w piwnicy tymczasem porcelanowa głowa lalki porastała na obrzeżu kryształkami lodu. Ostrymi jak nóż. Pomimo szokującej temperatury głowa starała się usilnie przetrwać w całości kolejną minutę kolejnej godziny.

Drzwi frontowe otwarły się z hukiem i podmuch śnieżnego wichru obiegł wściekłym pędem pomieszczenia w głębi domu.

– W gazetach i w telewizji mówią o tym Snowmageddon! – powiedział srebrnowłosy mężczyzna, niestary jeszcze w porównaniu z domem. Szła za nim kobieta okutana w grube dzianiny i rękawice. – A zbliża się następny. Huragan Alberta, nadciągający podobno z Kanady. Naprawdę musimy to robić dzisiaj?

– Dość już czekaliśmy, tato – rzekł młodszy mężczyzna, wchodząc na końcu.

– Wiem, że nie możesz się doczekać przeróbki domu, ale pośpiech jest złym doradcą – zbeształ go starszy. – Nie wspominając o śnieżycy na dworze!

– Już zamówiłem ekipę budowlaną. Tę samą, która robiła rynek. Przyjadą w przyszłym tygodniu. Na wiosnę chcę mieć dom gotowy. Wiosną ludzie zawsze szukają nowych domów – na nowy początek. I chcą się wprowadzać, zanim przyjdzie lato. Musimy na tym zarobić. Jak poczekamy dłużej, to chałupa będzie tak stała przez całą następną zimę. Ludzie zaczną się zastanawiać, co z nią jest nie tak.

– Kiedy nic z nią nie jest nie tak. To piękny stary dom – odezwała się w końcu kobieta, opierając oswobodzone z rękawic dłonie na balustradzie. Jej głos i dotyk owiały ciepłem stare kości domostwa. Dom odpowiedział stosownie, a kobieta uśmiechnęła się do krzywizny ciepłego drewna pod swoją dłonią. – Historia jest złotem wartym oczekiwania.

Młodszy z mężczyzn przeniósł swój ciężar z nogi na nogę, na co deski podłogi stęknęły.

– Z całym szacunkiem, pani Silverdash, ale doprawdy nie rozumiem, co pani tu robi. To jest sprawa pomiędzy mną, moim tatą i kimś, kto ma odpowiednio gruby portfel, żeby kupić ten dom.

– Rozumiem to świetnie, Mack. – Zdjęła rękę z balustrady, a bez jej dotyku dom ochłódł natychmiast. – Morris zaprosił mnie, ponieważ udało nam się umieścić prawie wszystkie domy z Apple Hill na krajowej liście zabytków narodowych Zachodniej Wirginii, co znacznie podniosło wartość rynkową samych budynków, ulicy, właściwie całego miasteczka. Jednak świętej pamięci pan Potts miał taką awersję do przybyszów, że uszanowałam jego wolę. Teraz jednak, kiedy nadarza się okazja... Ale rozumiem, pan ma rację, to nie jest moje miejsce.

Młodszy przeciągnął ręką po włosach, odsłaniając wczesną siwiznę odziedziczoną po ojcu.

– Ale pani Silverdash, ja tylko...

Westchnął i powietrze pomiędzy nimi nabrzmiało.

– Posłuchaj no mnie, synu – powiedział starszy, występując do przodu. – Nie obrażaj mi tutaj pani Silverdash. Ona ma stopień magistra historii, co znaczy, że zna się na tych rzeczach lepiej niż ty, i niż ja zresztą też.

Młodszy, urażony, wyprężył się jak struna.

– Że niby jak? Nie skończyłem szkoły, to zaraz mam być idiotą?

– Tego nie powiedziałem, Mack. Ja ci po prostu radzę, z biznesowego punktu widzenia, posłuchać fachowca, którego tutaj mamy: odczekać parę tygodni, aż Niles sporządzi wycenę. Ekipa remontowa i tak nic nie zrobi, dopóki lód nie stopnieje. To nie szkolne mądrości, lecz zdrowy rozsądek. Planowanie prac teraz jest absurdem.

Mack jednak odwrócił się, myśląc najwyraźniej o czymś odległym, jakimś dawnym wspomnieniu.

– Przez całe moje życie robiłeś to samo: brałeś jej stronę przeciwko rodzinie.

Starszy spojrzał na panią Silverdash, przewrócił oczami i pokręcił głową.

– A ty zawsze podejmujesz pochopne decyzje, a potem czekasz, żeby inni odkręcali twoje błędy, bo ty nie poczuwasz się do odpowiedzialności – wymamrotał.

– Na przykład ty? – rzucił Mack. – Pan Szlachetny. Pan Rycerski. Pan Ożeniłem się z Laską, którą Przeleciałem w Piątek Wieczór, i Wychowałem Syna Nicponia! Tak o sobie myślisz.

W powietrzu między nimi zaiskrzyło.

– Bardzo mi przykro – szepnęła pani Silverdash. – To sprawa rodzinna. Może nie przy mnie.

Drzwi frontowe się zacięły i musiała je mocno szarpnąć, by otworzyć. Wiatr wessał jej włóczkowy czepek i zawył głucho: „Nieee, nie wychodź”.

– Ty – warknął starszy – niewdzięczny, samolubny...

– Wykrztuś to, tato. Bękarcie. Twoje największe potknięcie.

Ojciec przeszył go wzrokiem. Dom poczuł walenie jego serca, dudniącego jak kopyta koni, które niegdyś przygalopowywały pod ten próg. Gołębie na strychu osłoniły się skrzydłami. Lalczyna głowa w piwnicy skapitulowała i wcześniejsze pęknięcie poszerzyło się wskutek błyskawicy w poprzek skroni.

Starszy podniósł palec.

– Jesteś moim synem. Nie wiesz nic o miłości, dopóki sam nie będziesz miał dzieci.

Mack stał jak słup.

– Jak będziesz gotów do przeprosin, to wiesz, gdzie mnie szukać – powiedział mu ojciec. – Do tego czasu nie dostaniesz ode mnie ani centa. Skoro uparłeś się robić remont bez mojej zgody, to musisz wykupić mój wkład.

To rzekłszy, wypadł gniewnie z domu i pozostawił syna samego w przeciągu. Mackowi wargi drżały od niewysłowionego żalu. Świadkiem był tylko dom, niemy, a więc niezdolny opowiedzieć historię.

Na zewnątrz niebo pociemniało. Wał chmur się otworzył. Znowu śnieg.

Dzieci kartografa

Подняться наверх