Читать книгу Dzieci kartografa - Sarah McCoy - Страница 8

Eden

Оглавление

New Charlestown, Zachodnia Wirginia

sierpień 2014

– Pies to nie dziecko.

Eden ściskała dłonią balustradę; twarz miała obrzękniętą, jak na drugi dzień po ukąszeniu pszczoły.

Jack, jej mąż, stał w dole schodów. W jego ramionach ślinił się piesek rozmiarów i koloru dyni. Za rączkę teczki zatknięta była różowa róża, przywiędła w letnim upale.

– Myślałem... – zaczął.

Pokręciła głową. Co myślał? Że może po prostu przystanąć gdzie bądź i przynieść do domu substytut? To bezmyślne.

Sierpniowe słońce wpadało przez rozsuwane drzwi i chlapało blaskiem po wyfroterowanych dębowych parkietach. Zakryła ręką oczy. Za dużo. Za jasno – pomyślała. Wciąż nie przywykła do drzwi za drzwiami. Architekt od renowacji twierdził, że wszystkie domy w New Charlestown takie mają. Może ich willa z brązowo-czerwonego piaskowca była ciasna i stała w centrum miejskiego chaosu, ale Eden uwielbiała jej ciemnozielone drzwi, ciężkie jak ołów i pokryte skorupą nakładanej od stuleci farby. Kiedy je domykała, odpowiadały cmoknięciem. Idealnie dopasowane drewno do drewna.

– Proszę cię. – Eden zmrużyła oczy pod daszkiem dłoni. – Drzwi. Nawet nie jestem ubrana.

Obciągnęła mężowski T-shirt ze Stingiem na nagie uda.

Już się odwracał, gdy go zatrzymała.

– Chwileczkę, zamkniesz, jak będziesz wychodził. Odnieś go. – Wskazała głową na psa.

– Nie mogę go odnieść. To był ostatni w skrzynce. Kupiłem go od Cygana na Route 7.

Eden poczuła w piersi piekącą irytację. Oparła się odruchowi poprawienia Jacka. Cyganie to sobie mogą być w Anglii, ale w Stanach Zjednoczonych ta nazwa brzmi pejoratywnie. Chyba dość już długo przebywał w tym kraju. Powinien wiedzieć. I jak mógł wziąć na siebie taką odpowiedzialność, nie mówiąc jej ani słowa? Jakby już wcale nie istniała, jałowa jak ten pokój dziecinny pod ich dachem.

Piesek wyciągnął się, żeby powąchać wykrochmalony kołnierzyk Jackowej koszuli i polizać popołudniowy zarost na jego szczęce. Jack nie używał płynu po goleniu, a mimo to jakimś cudem stale pachniał piżmowatym cedrem i miętą. Zapachami zimowego ogrodu, o których kiedyś myślała romantycznie, że pochodzą z jego wiejskiego domu w Anglii.

We wczesnych latach małżeństwa, kiedy Jack co rano brał prysznic, kłęby pary wdzierające się do sypialni pachniały nim tak upajająco, że budziło ją to nawet z najgłębszego snu. Wciągała go z powrotem do łóżka, nagiego i rozgrzanego, pozwalając sobie zapomnieć o czasie, pracy i wstydzie – pozwalała sobie zanurzyć się w tym wszystkim, co było Jackiem Andersonem i rodziną, którą mieli nadzieję stworzyć.

Stworzenie rodziny figurowało na jej liście życiowych celów, zaraz po maratonie i nurkowaniu z aparatem tlenowym. We dwoje z Jackiem przebiegli dziesięciomilowy Maraton Kwitnącej Wiśni w District of Columbia, żeby nabrać formy przed weselem, a potem nurkowali podczas miodowego miesiąca na Wyspach Dziewiczych. Prawie wszystko. Odfajkowała jedno i drugie na swojej liście i natychmiast wzięła się do poczęcia dziecka – niestety, jeśli idzie o poczęcie, skończyło się na „prawie”.

Na początek miała dwa poronienia. Ciche tragedie. Plama na majtkach, krew w wodzie, minuta i po wszystkim. Serduszka wielkości naparstka biły, a potem przestały. Wciąż czuła po nich żałobę, jakby znała ich buzie.

Przy pierwszym poronieniu Jack patrzył na nią z bezbrzeżną rozpaczą. Oczy miał jak dwie przepastne studnie smutku. Nie znosiła widoku odbicia własnego bólu.

– Moje pierwsze też się nie utrzymało – pocieszyła ją przez telefon matka i zrobiła pauzę, żeby po drugiej stronie linii zaciągnąć się newportem. – Pan Bóg da ci dziecko, gdy uzna, że jesteś dobra i przygotowana.

Eden żachnęła się i ugryzła w język. Jej matka, wychowana na katoliczkę, przeszła na judaizm po ślubie z ojcem Eden, a później oboje z rodziną nawrócili się na prezbiterianizm. Gdzieś w trakcie tych zmian matka ukuła sobie własne surowe zasady wiary. Jedną z nich było niemieszanie się w prokreację.

– Nowymi duszami rządzi Bóg, a nie probówka – oświadczyła przed laty, gdy w wiadomościach ogólnokrajowych pokazano pikietowaną klinikę leczenia bezpłodności.

Sztywność jej przekonań i dystans emocjonalny, jaki wytwarzała, uwydatniły się jeszcze bardziej, gdy ojciec Eden dostał zawału w czasie kolacji biznesowej na Manhattanie. Umarł z ustami pełnymi sernika truskawkowego. Eden miała dwadzieścia jeden lat i była na trzecim roku Uniwersytetu Georgetown; jej brat Denny miał lat dwanaście. Matka odczekała łaskawie, aż Denny pójdzie do szkoły średniej, potem sprzedała rodzinny dom w Larchmont, w stanie Nowy Jork, i przeprowadziła się do drewnianej willi w Santa Fe, w Nowym Meksyku.

Eden nic jej nie powiedziała, kiedy z drugą ciążą stało się to, co z pierwszą. W ogóle nie powiedziała o tym nikomu.

– Proszę cię – błagała Jacka zza zamkniętych drzwi łazienki. – Nie chcę, żebyś tu wszedł.

Gdy krwawienie ustało, wzięła prysznic, tak gorący, że skóra jej poczerwieniała i pokryła się bąbelkami. Szlochała wściekle pod strumieniami wody, dopóki nie zaczęła się dławić parą; potem wrzuciła brudne majtki do kubła na zużyte Q-tips i stępione żyletki. Wiedziała, że nie da rady sprać tych plam. Owinięta w biały frotowy szlafrok, wyszła z łazienki prawie o północy; z włosów jej kapało i znaczyło mokry szlak.

Jack siedział na podłodze z głową opartą o ścianę, usta miał otwarte, chrapał. Uniosła mu brodę, żeby go obudzić, a on podniósł się niezdarnie.

– Po dziecku. Nie mówmy o tym.

Kiwnął głową i chciał ją przytulić, ale cofnęła się o dwa kroki, rozmazując bosymi stopami krople na podłodze. Ból był zbyt dotkliwy, a współczucie Jacka jak woda utleniona na otwartą ranę. Nie mogła go znieść, nawet gdyby miało przyspieszyć proces gojenia.

Ręka Jacka opadła wzdłuż boku.

– Co mógłbym zrobić?

Nic – pomyślała. Nic nie mógł zrobić. To było jej ciało. Jej wina.

Po tym zdarzeniu ciało jakby poddało się do reszty. Dwa lata próbowali począć sposobem naturalnym – bez skutku. Próbowała jogi, masaży, reiki; miała fazę gimnastyki i fazę, gdy palcem jej się nie chciało ruszyć. Homeopata zalecił jej więcej czerwonego mięsa, potem dietę bezmięsną, chińskie zioła o smaku rozgotowanych pluskiew, akupunkturę, jagody goi, naturalne mikstury w dziwnych ciemnych buteleczkach, herbatki i witaminy. Kiedy nic nie pomogło, Eden przerzuciła się na współczesną medycynę: poszła do specjalisty od bezpłodności, który przepisał jej środki na pobudzenie owulacji i codzienne zastrzyki z hormonów, po których płakała, gdy zdarzyło jej się nie zdążyć na zielone światło albo gdy upuściła na podłogę ciastko, albo na widok dziewczynki z kucykami. Położnik ginekolog radził zminimalizować stres, a fachowiec od leczenia holistycznego stwierdził, że życie w wielkim mieście traumatycznie działa na podświadomość.

Przeprowadzili się więc do New Charlestown i Eden poświęciła wszystko: stanowisko w agencji PR, ukochane od zawsze wielomilowe biegi w tenisówkach, przyjęcia urodzinowe i rocznicowe u przyjaciół, prostolinijne myślenie, radowanie się chwilą bez zamartwiania się, że straci to, czego najbardziej pragnie – jedyną rzecz, której nie zdołała osiągnąć samą determinacją.

Pięć zabiegów in vitro plus przeprowadzka prawie zjadły ich oszczędności. Nawet mimo awansu Jacka na wysokie stanowisko w dziale marketingu Aqua Systems musieli zgodnie podjąć decyzję, że jeżeli i tym razem się nie uda, zaprzestaną zabiegów i odczekają rok lub więcej, żeby trochę zaoszczędzić. Eden była jałowa także pod innymi względami: jej serce zbankrutowało.

Po ostatnim implancie embriona czuła, że jest w ciąży. Piersi stały się wrażliwe na dotyk, miała kapryśny apetyt i obolałe kostki stóp. Te same oznaki pojawiały się u niej w dwóch pierwszych ciążach. Dlatego, kiedy lekarz przytknął jej do brzucha końcówkę aparatu USG, uśmiechała się i wypatrywała na ziarnistym ekranie czarno-białego monitora fasolki, której była absolutnie pewna. Niestety, zobaczyła czarną czeluść. Puste łono.

Miała trzydzieści sześć lat. Jack trzydzieści dziewięć. „Za rok” brzmiało jak wyrok śmierci. Byli nieszczęśliwi, i to od dawna. Co za sens – myślała sobie Eden. Nie mieć dziecięcej buzi, na którą patrząc, można powiedzieć: „To ty i ja w jednej osobie”. Był Jack i była Eden, a pomiędzy nimi lata milczącego rozczarowania.

Ze szpary w podłodze dobiegło głośne cykanie.

– Wpuściłeś świerszcza – westchnęła Eden. Tętnienie w skroniach odbijało echem odgłos owada.

Piesek w ramionach Jacka potrząsnął wełniastymi uszami i uniósł nos w kierunku cykania, wywęszył maleńkiego intruza. Okrągłe, czarne psie oczka, ledwie widoczne przez gęste kędziory sierści, zatrzymały się na Eden. Szczeniak przekrzywił łeb i wywiesił jęzor – uśmiechał się.

Dławiąca Eden plątanina frustracji zacisnęła się w supeł. Nagły impuls podpowiadał jej: weź go na chwilę, poczuj ciche bicie serduszka przy swoim sercu. Ale nawet i to było bolesnym przypomnieniem. Więc Eden ciasno zaplotła ręce, żeby wcisnąć nadgarstki między żebra.

– Nie znamy się kompletnie na wychowaniu... – Słowa te uraziły ją do żywego. Przełknęła głośno. – Psów.

Jack przeciągnął palcami po niesfornych kędziorach psiej sierści, a szczeniak z uznaniem polizał go po ręce.

– Może być chory – perswadowała jemu, sobie. – Na wściekliznę, na świerzb albo jeszcze coś gorszego. Nigdy nie mieliśmy w domu zwierzęcia. Po co zaczynać akurat teraz? – Uniosła biodro i poczuła ból dawnego miejsca po zastrzyku, nadal czułego, chociaż minęły tygodnie. – I co ty właściwie chciałeś powiedzieć przez to, że przyniosłeś go do domu, Jack? – Napięcie wyprężyło Eden kręgosłup. Policzki pałały. Resztki syntetycznych hormonów działały jak nafta na jej wrodzony temperament. Wybałuszyła oczy na męża. – No, odpowiedz mi: co?

Ćwierkanie przyspieszyło.

Jack zmarszczył brwi.

– Uspokój się, Eden.

– Nie każ mi się uspokajać – warknęła. – Nie jestem małym dzieckiem; jestem twoją żoną i męczy mnie wysłuchiwanie cudzych porad, co mam robić, kiedy mnie się kompletnie nie słucha!

Coraz bardziej podnosiła głos i nie walczyła z tym.

Szczeniak wtulił nos w mankiet koszuli Jacka.

– Przestraszyłaś go.

Szczerze mówiąc, złość Eden narastała od wizyty u lekarza dwa tygodnie wcześniej. Miała wtedy ochotę porozwalać wszystkie sprzęty w gabinecie. Rzucać igłami do strzykawek jak rzutkami do gry. Rozwalić ultrasonograf. Podrzeć na strzępy papierowy fartuch. Wrzeszczeć na Jacka, doktora Baldwina, na los i Boga za ich cholerne okrucieństwo.

Zamiast tego wstrzymywała oddech, kiwając głową, podczas gdy mężczyźni bąkali coś o współczuciu i przyszłości, na którą składały się: surogacja, adopcja, zamrożenie plemników, a może po prostu dłuższa przerwa. Eden nie odezwała się ani słowem. Leżała, gapiąc się na jarzeniówki na suficie gabinetu, i czuła ból w płucach – jakby zanurzono ją siłą pod wodą i nie zdążyła wypłynąć, by nabrać powietrza.

A teraz tama się przerwała i Eden darła się wniebogłosy:

– Przestraszyłam go? To jest pies, do cholery! Pies! Nie wie, co znaczy się przestraszyć! Ja nie straszę!

Musiała przygryźć od wewnątrz policzek, żeby się nie rozpłakać – poczuła smak miedzi.

Ćwierkanie ustało, za to teraz pies skomlał, rozpaczliwie przebierając łapami. Jack postawił go na ziemi, a szczeniak prysnął do kuchni, przewracając po drodze teczkę, która przydusiła różę.

Jack wypuścił głośno powietrze. Spojrzał na żonę spod przymrużonych powiek i błyskawicznie odwrócił wzrok.

Eden poczuła się cudownie po tym oczyszczeniu – przez pięć sekund, zanim pożałowała swojego zachowania.

– Przepraszam – wymamrotała.

Nie była sobą. Zachowywała się bardziej jak nastolatka, niż kiedy była nastolatką: teatralne wybuchy, walenie pięściami, przesadna drażliwość, irracjonalizm, histeria. Nienawidziła tego wszystkiego. Nienawidziła siebie w tym momencie, a mimo to nie mogła powstrzymać perkusji serca przed szczytowym łomotem. Skręcało ją z bólu i rozczarowania, ze świadomości, że jej małżeństwo nie opiera się burzom i może było w ogóle niepotrzebne. Stawała się przez to brzydka, twarda, podła.

A teraz na dodatek wystraszyła Bogu ducha winnego szczeniaka sierotę. Co z niej za potwór!

– Denny przysłał mi SMS-a, gdy byłem na lotnisku – powiedział Jack. – Skontaktował się z tobą?

Eden powyłączała telefony, żeby nic nie zakłóciło jej odpoczynku. Uznała, że każdy, kto dzwoni do domu, chce jej wcisnąć jakiś towar, na który na pewno nie reflektowała. Nie schodziła na dół, żeby sprawdzić automatyczną sekretarkę.

Jack wcisnął „play”.

– Hej, E, tu Denny – odezwał się głos jej brata.

Eden zeszła w końcu ze schodów na parter.

Denny pracował w restauracji w Filadelfii: w dzień kelnerował, a w nocy grywał składanki dla stałych bywalców. Na myśl o nim Eden dźwięczały w uszach przejmujące piosenki, od których czuła wibracje w kościach i wpadała w nostalgię za dzieciństwem, chociaż było doprawdy nie do pozazdroszczenia.

– Twoja komórka przełączyła mnie na pocztę głosową, więc miałem nadzieję, że złapię cię w domu. Chciałem tak po prostu, no wiesz, pogadać ze starszą siostrą... – W tle zawyła karetka pogotowia. – Miałem długi dyżur w knajpie, do świtu – dopiero jadę do domu. – Urwał, westchnął, powietrze w słuchawce zachrobotało. Eden poczuła motylki w żołądku. Coś było na rzeczy. Jej brat nagle zakończył pospiesznie, mówiąc: – No dobra, to przekręć do mnie.

Jack podniósł słuchawkę.

– Powiem mu, że źle się czujesz... że masz niestrawność.

Eden potrząsnęła przecząco głową.

– Nie, nie trzeba. Sama do niego zadzwonię. Jutro.

Jack kiwnął głową.

– Powiedz mu, że czekam, kiedy nas odwiedzi, żeby zobaczyć nowy dom.

– Mhm – bąknęła Eden.

Nie chciała, żeby młodszy brat zobaczył, co się z nimi porobiło: brudne naczynia na nierozpakowanych pudłach, zapach obiadu na wynos z indyjskiej knajpy dla Jacka, smród świeżej farby, ona sama nieumyta, zaniedbana, w sypialni, a Jack w pokoju na drugim końcu korytarza. Najpierw przeniósł się do sypialni dla gości, bo jego chrapanie nie dawało Eden spać. Jej doktor od bezpłodności twierdził, że sen jest jej niezbędny do osiągnięcia optymalnej formy. Po klęsce ostatniej próby Jack nie wyraził jednak chęci powrotu do sypialni małżeńskiej, za co żona była mu wdzięczna.

Z kuchni dobiegał odgłos drapania w drewno. Eden znalazła psiaka za piramidą brązowych pudeł w spiżarni. Jack chciał usunąć ściany dzielące kuchnię od spiżarni i dawnej służbówki – chciał mieć jedną otwartą przestrzeń – ale architekt odmówił, tłumacząc mu, że ściany te podtrzymują główną belkę stropu. Ingerencja w konstrukcję wewnętrzną domu mogła skończyć się zawaleniem wszystkiego. Pozostawili więc stare ściany.

Teraz szczeniak drżał i wciskał pysk w drewniany kącik, tam gdzie kończyła się przykrótka listwa podłogowa i była szpara.

Eden nie mogła tak od razu naprawić podłogi, ale mogła uśmierzyć psi lęk.

– Hej tam, mały, chodź tutaj – namawiała go. – Może chce mu się pić albo siusiu? – spytała Jacka.

– Załatwił się przed przyjściem do domu.

Jack poskrobał się po dziennym zaroście. Wyglądał na wykończonego.

Jaki to dzień? W poniedziałki latał do Austen, po czym wracał do głównej siedziby Aqua Systems w D.C. na piątkową naradę z zarządem firmy. Chyba to jeszcze nie piątek? Eden przysięgłaby, że dzień wcześniej słyszała dzwony kościoła prezbiteriańskiego. Chociaż mieszkali w nowym domu już trzy miesiące, wciąż nie mogła do nich przywyknąć i budziła się co niedziela z początkiem dzwonienia na nabożeństwo. Dzwon ją rozczulał, gdy wyobrażała sobie, że siedzi przy oknie dziecinnego pokoju, karmiąc swoje maleństwo w jego rytm. Teraz jednak odbierała go jako szyderstwo. Nakryła głowę poduszką i z każdym uderzeniem dzwonu szeptała: Ucisz się, ucisz się, ucisz się.

– Dlaczego przyszedłeś do domu?

Pytanie to zabrzmiało bardziej oskarżycielsko, niż chciała.

Jack odsunął ciężkie pudło i przysiadł na nim.

– Ona głośno warczy, ale nie gryzie, staruszku – pocieszył psiaka.

Eden bojowo wyprężyła plecy, ale puściła uwagę mimo uszu. Zużyła już cały zapas woli walki.

– Co ty tam trzymasz? – Jack podniósł szczeniaczka, a gdy to robił, spomiędzy psich łap wyskoczył świerszcz wielkości spinacza do papieru.

– Zabij go natychmiast – powiedziała Eden.

Świerszcz wskoczył z powrotem w szparę.

– Świetnie – fuknęła Eden. – Przegapiłeś go.

– Odwołali mój lot do Austin. Z powodu burzy – wyjaśnił Jack. – Przebukowali na jutro, ósma rano. Pomyślałem, że fajnie będzie wrócić do domu z niespodzianką. – Ruchem głowy wskazał wejście i kolczastą różę, sterczącą spod teczki. – Piesek miał być dodatkiem. – Napotkał spojrzenie Eden, ostre jak sztylet. – Wiem, to błąd. – Piesek wyrywał się ku ścianie, węsząc jak szalony. – Jestem pewien, że ktoś z miasta chętnie go weźmie. Jakaś dobra rodzina.

– Jaką my, Bóg nam świadkiem, nie jesteśmy – dokończyła Eden i natychmiast miała ochotę wycofać każde swoje słowo. Zamknij się, Eden, po prostu się zamknij – dodała w myślach.

Jack postawił psa na ziemi, który zaraz rzucił się do szpary, a sam bez skrupułów odszedł od tej trójki w spiżarni: Eden, psa i świerszcza. Otworzyły się drzwi lodówki. Syknęło otwierane piwo. Metalowy kapsel brzęknął o marmurowy blat.

– A co z nim?! – zawołała Eden.

– Coś wymyślę – odpowiedział Jack; jego głos oddalał się w stronę sypialni. To zwykle oznaczało, że nie ma chęci na dalszą rozmowę. Chciał usiąść na kanapie i przełączyć się na mecz piłki nożnej ESPN.

Z uszami rozpostartymi na podłodze szczeniak węszył tuż przy szparze. W tej dziurze może być pająk albo wąż – pomyślała Eden. Jack zamierzał spokojnie pić piwo, kiedy piesek mógł zostać ukąszony? Co za skrajna nierozwaga.

– Na miłość boską! – Eden odciągnęła psa od szpary. Tym razem w górę poszła także listwa.

Podłoga spiżarni otworzyła się z chrapliwym skrzypieniem. Szpara nie świadczyła zatem o zniszczeniu domu. Istniała tam celowo: dawała dostęp do dźwigni. Ziemna wilgoć zastałego powietrza wionęła z dołu dziwnym chłodem. Pies, zamiast wskoczyć w ten dołek, siedział posłusznie przy nodze Eden, opierając kosmaty pysk o jej kolano.

– Jack? – Głos Eden był niewiele głośniejszy od cykania świerszcza. W pomieszczeniu zaroiło się od zakurzonych duchów.

W czeluści piwniczki błyszczało coś owalnego. Pełna jak księżyc dziecięca główka. Odcięta.

To znak – pomyślała Eden. Ja tu umrę, w tym domu, w tym mieście, w tym małżeństwie – jeśli zaraz nie ucieknę.

Wrzasnęła i zatrzasnęła klapę w podłodze.

Dzieci kartografa

Подняться наверх