Читать книгу Moje rajdy - Sobiesław Zasada - Страница 8
RAJD KWIATÓW
ОглавлениеPierwszą eliminacją do mistrzostw Europy był Rajd Północnego Słońca w Szwecji, rozegrany na początku lutego 1966 roku.
Nie pojechałem na ten rajd. Nie mogłem – ze względów technicznych. Mój samochód Steyr Puch nie nadawał się na te trasy. Rajd jest rozgrywany na terenach płaskich, pagórkowatych, po lasach, częściowo na terenach prywatnych, przez co możliwości treningu są ograniczone. Mój samochód najlepiej czuje się w górach, a trasy górskie i mnie odpowiadają najbardziej.
Ponieważ już w drugiej połowie lutego była druga eliminacja do mistrzostw Europy – Rajd Kwiatów we Włoszech – postanowiłem odpowiednio się do niego przygotować i tam właśnie pojechać.
Steyr Puch z całej ekipy fabrycznej wystawił tylko jeden samochód. Johann Puch oświadczył, że tylko ja mam szansę na zajęcie dobrego miejsca w tych mistrzostwach. To był dla mnie zaszczyt, że wezmę w nich udział, prawie szok, ale i ogromna radość. Zapewnił mi serwis fabryczny i pokrycie wszystkich kosztów. Serwis jest to pomoc na trasie. Zawsze na rajd wyjeżdżał ze mną jeden samochód techniczny z mechanikami fabrycznymi, którzy opiekowali się samochodem przed rajdem i w czasie jego trwania. Jechali kwietnymi traktami i byli ustawieni w odpowiednich punktach. W razie jakiegoś defektu czy konieczności wymiany części byli zawsze do dyspozycji, oczywiście jeśli tak się składało, że mogłem jeszcze do nich dojechać.
Start do Rajdu Kwiatów odbył się we Włoszech, w San Remo, mieście piosenki. Dużym zaskoczeniem był dla mnie i dla Kazia Osińskiego, który ze mną pojechał jako pilot i partner, widok, jaki roztaczał się przed nami, gdy zbliżaliśmy się do miejscowości Imperia i San Remo. W drugiej połowie lutego zobaczyliśmy zbocza gór całe pokryte łanami goździków. Stąd nazwa Rajd Kwiatów. Widok niezapomniany.
Ciekawe, że od Imperii do granicy francuskiej, w pasie mniej więcej 2 km od morza, są uprawiane właśnie te kwiaty, i w tym czasie kwitną ich tysiące. Rajd rozgrywał się na północ od San Remo, w czworokącie Genua, Turyn i granica francuska; wysokie góry, między innymi szczyty ze słynną przełęczą Col de Tende (1870 m).
Nigdy nie przypuszczałem, że we Włoszech jest tak dużo złych dróg. Włosi budują przepiękne autostrady, ale boczne, górzyste drogi, niezbyt ważne jako arterie komunikacyjne, są zaniedbane, bardzo złe i prawie niekonserwowane. Stwarzają dla kierowców poważne zagrożenie, ponieważ pobocza są zupełnie niezabezpieczone i przy jakimkolwiek wypadku, wyleceniu z trasy ląduje się dosłownie 200, 300, 500 m poniżej właściwej drogi.
Na treningu przed rajdem zjeżdżaliśmy do Ventimiglii po wąskiej, szutrowej drodze, wijącej się w formie „półeczki” na zboczach gór. Po prawej skały, po lewej przepaść niczym niezabezpieczona. Wychodzimy dosyć szybko z krytego zakrętu w prawo i nagle naszym oczom ukazuje się Fiat 1100. Jedzie samym środkiem tej wąskiej drogi. Z lewej strony pozostaje metr miejsca i przepaść, z prawej tyle samo, zaś cała droga ma nie więcej niż 3,5 metra szerokości. A my raptownie wyskakujemy zza zakrętu z szybkością w granicach 70 km/h. O hamowaniu oczywiście nie ma mowy. To niemożliwe, za późno. Widzę obłęd w oczach kierowcy Fiata 1100. Jeden ruch kierownicą i znajduję się po prawej stronie. Wyskakuję bocznymi kołami na prawe pobocze: kamienie, ziemia, lekkie krzaki. Wóz się okropnie przechyla i ocierając się niemal o tego Fiata, przejeżdżamy tak blisko, że wątpię, czy gazeta zmieściłaby się między nami. Przepaść po lewej stronie miała około 200 metrów. Ale właściwie nieważne, czy miała 200, czy 20 metrów. Jeśli spadnie się nawet z wysokości 20 metrów, to i tak nie będzie co zbierać.
Włoski kierowca Fiata nie zrobił najmniejszego ruchu. Ani w prawo, ani w lewo, i to było dobre dla nas, gdyż dzięki szybkiej reakcji mogliśmy się uratować.
Ale moment był groźny. Serce miałem w gardle, byłem pewien, że nastąpi zderzenie. Instynktownie wyskoczyłem na tę prawą stronę i się uratowaliśmy. Nie chciałem wiedzieć, co myślał włoski kierowca, bo to my jechaliśmy nieostrożnie. Przecież na tych bocznych drogach od czasu do czasu też jeździ samochód. Na ogół jest bardzo mały ruch, prawie nikogo nie ma na szosie, i dlatego po dwóch dniach treningu czuliśmy się panami dróg, uważaliśmy, że tu żadne niebezpieczeństwo nie grozi.
Oczywiście z początku uciekaliśmy od tego Włocha, żeby nie doszło do nieporozumień. Ale po przejechaniu jeszcze paru zakrętów stanęliśmy. Trzeba było odpocząć od nadmiaru wrażeń. Nerwy nasze były mocno nadwerężone. Może nawet więcej Kazia, który siedział obok, bowiem zawsze na siedzącym obok wszelkie niebezpieczeństwa robią większe wrażenie niż na kierowcy. Ten obok czuje się bezsilny. Ja miałem przynajmniej w tym momencie zajęcie, prowadziłem samochód, musiałem reagować i musiałem z tej niebezpiecznej sytuacji wyjść.
Rolę pilota przy kierowcy można porównać do roli adiunkta przy profesorze. Nie u wszystkich kierowców rola pilota jest jednakowa. Wolno im prowadzić w czasie rajdu, jednak to kierowcy zostają mistrzami, a nie piloci.
Rajd Kwiatów zgromadził na starcie wielu dobrych kierowców. Najliczniejszą grupę stanowili oczywiście Włosi. Były ich reprezentacyjne samochody, Fiaty Abarthy, były Lancie, Niemcy na Porsche, Oplach, Mercedesach. Francuzi na Citroënach. No i nasi najgroźniejsi konkurenci, jak się później okazało, Anglicy na Morrisach i na Fordach Lotus Cortina. Szwedzi i Finowie na Volvach i Saabach.
Rajd Kwiatów jest bardzo ciężki ze względu na górzysty charakter trasy. Wystartowało 140 samochodów, a ukończyło rajd 35 maszyn. To świadczy o trudnościach. 75 procent wozów zostało na trasie, odpadło. Wygraliśmy ten rajd.
Trochę dopisało nam szczęście, gdyż zwycięzcą rajdu może powinien zostać Anglik Elford. Tak się mówi – zwycięzcą, ale... Po zakończonym rajdzie, kiedy oddaliśmy wozy do tzw. parku samochodowego pod opiekę komisji technicznej, samochody, które uplasowały się w czołówce, były jak najdokładniej badane i rozbierane. U nas było wszystko w porządku. Natomiast Anglik miał niezgodne z homologacją przeróbki, co było niedozwolone i został zdyskwalifikowany.
Zdobyliśmy pierwsze 16 punktów do mistrzostw Europy. Ponieważ poprzedni, pierwszy rajd do tych mistrzostw, Rajd Północnego Słońca, zakończył się zwycięstwem Szweda Anderssona na Saabie (II miejsce Lampinen, III – Trana), po drugiej eliminacji zrównaliśmy się z Anderssonem; mieliśmy obaj po 16 punktów (Lampinen i Trana na dalszych miejscach).
Szalenie przyjemne było dla nas zakończenie – rozdanie nagród i wspólny bankiet. Otrzymaliśmy przepiękne puchary, ładne plakietki, no i oczywiście medale. Prezes Automobilklubu San Remo mówił o nas, że przyjechały tu po raz pierwszy dwie bardzo sympatyczne załogi polskie. Mówił też o kolegach Wędrychowskim i Wodnickim, którzy startowali w tym rajdzie i ukończyli go, zajmując IV miejsce w swej klasie. Tym samym wykonaliśmy nasz plan w 100 procentach! Dwie polskie załogi na starcie, dwie polskie załogi na mecie.
Ale oto prezes mówi, że dziękuje nam za przyjazd, za nawiązanie kontaktów, a równocześnie ma pewną niespodziankę. Mówi, że Polacy ufundowali dla najlepszego zawodnika włoskiego przepiękny puchar kryształowy i prosi nas o wręczenie tej nagrody. Wywołuje ich, a my wręczamy nagrodę. Włosi podnoszą puchar, na sali burza oklasków, entuzjazm taki, jaki umieją okazać tylko Włosi. Zyskujemy ogólną sympatię. Nikt się nie spodziewał, że piękny puchar kryształowy, który błyszczał na stole, przypadnie właśnie załodze włoskiej, i że jest to nagroda ufundowana przez nas, przez kolegów, już teraz nie konkurentów.