Читать книгу Koniec warty - Stephen King B. - Страница 16
6
ОглавлениеPete, Izzy i Hodges siedzą przy stole w kuchni. Holly tylko się obok niego kręci, czasem staje za Isabelle, żeby zerknąć na zbiór fotografii na jej iPadzie, starannie opisany ELLERTON/STOVER, a czasem myszkuje w szafkach. Jej palce w rękawiczkach są lekkie jak ćmy.
Izzy omawia wszystko po kolei, przesuwając palcem po ekranie, żeby przerzucać zdjęcia.
Na pierwszym są dwie kobiety w średnim wieku. Obie tęgie, szerokie w barkach, w czerwonych nylonowych uniformach Opieki Domowej, ale jedna – Georgina Ross, jak domyśla się Hodges – płacze i trzyma się za ramiona, przyciskając skrzyżowane ręce do piersi. Druga, Yvonne Carstairs, najwyraźniej ulepiona jest z twardszej gliny.
– Przyszły za piętnaście szósta – mówi Izzy. – Mają klucz, żeby nie dzwonić ani nie pukać. Carstairs mówi, że czasami Martine spała do wpół do siódmej. Pani Ellerton zawsze była już na nogach. Mówiła, że wstaje o piątej i musi napić się kawy na dzień dobry. Tylko że dziś jej nie było i nie poczuły zapachu kawy. Uznały, że starsza pani choć raz zaspała. Pomyślały, że to jej wyjdzie na dobre. Na palcach przeszły do sypialni Stover na końcu holu, żeby sprawdzić, czy się już obudziła. I oto, co zastały.
Izzy pokazuje następne zdjęcie. Hodges czeka, aż Holly znowu powie „Uuuch”, ale ona milczy i uważnie przygląda się fotografii. Stover leży na łóżku, kołdrę ma ściągniętą do kolan. Uszkodzeń twarzy nigdy nie usunięto, ale na tym, co z niej zostało, maluje się spokój. Kobieta ma zamknięte oczy, a jej powykręcane dłonie są splecione. Z wychudzonego brzucha wystaje sonda pokarmowa. Wózek – który Hodgesowi przypomina raczej kapsułę astronauty – stoi obok łóżka.
– W pokoju Stover zapach był. Ale nie kawy. Alkoholu.
Izzy przerzuca fotografię. Teraz na ekranie widnieje zbliżenie szafki przy łóżku. Leżą tam tabletki w równych rządkach. Jest także młynek do ich rozdrabniania, żeby Stover mogła je przyjmować. Pomiędzy lekami, jakby całkiem nie na miejscu, stoi trzy czwarte litra potrójnie destylowanego smirnoffa oraz plastikowa strzykawka. Butelka jest pusta.
– Starsza pani nic nie zostawiła przypadkowi – stwierdza Pete. – Smirnoff ma pięćdziesiąt procent.
– Pewnie chciała, żeby jak najszybciej było po wszystkim – mówi Holly.
– Słuszna uwaga – odpowiada Izzy, ale wyraźnie bez życzliwości.
Nie przepada za Holly, a ta nie przepada za nią. Hodges zdaje sobie z tego sprawę, ale nie ma pojęcia, dlaczego tak jest. A ponieważ rzadko widują Isabelle, nigdy nie zadał Holly tego pytania.
– Masz zbliżenie młynka? – pyta Holly.
– Oczywiście. – Izzy przesuwa palcem po ekranie. Na następnym zdjęciu młynek jest wielki niczym latający spodek. Na dnie pojemnika została cienka warstwa białego pyłu. – Pewność będziemy mieć dopiero za parę dni, ale sądzimy, że to oxycontin. Według etykietki receptę zrealizowano zaledwie trzy tygodnie temu, a opakowanie jest równie puste jak ta butelka po wódce.
Izzy wraca do fotografii Martine Stover – z zamkniętymi oczami, z wątłymi dłońmi złożonymi jak w modlitwie.
– Matka zmieliła proszki, wsypała do butelki, a potem wlała wódkę do sondy pokarmowej. To chyba jeszcze skuteczniejsze niż śmiertelny zastrzyk. Ellerton dokładnie wiedziała, co robi.
Izzy znów przerzuca zdjęcie. Tym razem Holly mówi „Uuuch”, ale nie odwraca wzroku.
Pierwsza fotografia łazienki Martine, przystosowanej dla osób niepełnosprawnych, to szeroki kadr. Widać na nim niski blat z umywalką, nisko umieszczone szafki i wieszaki na ręczniki, olbrzymi kombajn wannowo-prysznicowy. Drzwiczki prysznica są zasunięte, wanna – w pełni widoczna. Janice Ellerton, w różowej koszuli nocnej, leży w wodzie do ramion. Hodges domyśla się, że gdy opuszczała się do wanny, ubranie musiało wydąć się jak balon, ale na tym zdjęciu przylega do chudego ciała. Na głowie Ellerton ma plastikową torbę obwiązaną paskiem szlafroka frotté. Spod torby wychodzi rurka, która biegnie do niewielkiego zbiornika na podłodze. Na ściance zbiornika jest naklejka z roześmianymi dziećmi.
– Zestaw samobójcy – mówi Pete. – Instrukcję przypuszczalnie znalazła w internecie. Jest mnóstwo stron z wyjaśnieniami, jak go zbudować, włącznie ze zdjęciami. Kiedy przybyliśmy, woda w wannie była chłodna, ale musiała być ciepła, gdy Ellerton do niej wchodziła
– To podobno kojące – wtrąca Izzy.
Chociaż ona sama nie mówi „Uuuch”, jej twarz na moment zastyga w wyrazie zdegustowania, kiedy przełącza na kolejne zdjęcie: zbliżenie głowy Janice Ellerton. Torba zaszła mgłą od jej ostatnich oddechów, ale Hodges widzi, że kobieta miała zamknięte oczy. Odeszła ze spokojem na twarzy.
– W zbiorniku był hel – mówi Pete. – Można go kupić w każdym tanim supermarkecie. Teoretycznie służy do nadmuchiwania balonów na kinderbale, ale jak ma się torbę na głowie, równie dobrze można się nim zabić. Po zawrotach głowy następuje dezorientacja. Wtedy już pewnie nie da rady ściągnąć torby, nawet gdyby ktoś zmienił zdanie. Później traci się przytomność, a potem się umiera.
– Wróć do poprzedniego – prosi Holly. – Tego z całą łazienką.
– Oho – mruczy Pete. – Doktor Watson chyba coś zauważył.
Izzy przesuwa palcem po ekranie. Hodges nachyla się i mruży powieki – już nie widzi z bliska tak dobrze jak kiedyś. Wreszcie dostrzega to samo co Holly. Obok cienkiego przewodu elektrycznego podłączonego do gniazdka leży marker. Ktoś – Hodges zakłada, że Ellerton, bo czasy, gdy jej córka mogła cokolwiek napisać, już dawno minęły – narysował na blacie jedną dużą literę: Z.
– Co o tym myślicie? – pyta Pete.
Hodges się zastanawia.
– To jej list pożegnalny – stwierdza w końcu. – Z jest ostatnią literą alfabetu. Gdyby znała grekę, mogłaby narysować omegę.
– Też tak sądzę – mówi Izzy. – W gruncie rzeczy to dość eleganckie.
– Z jest również symbolem Zorro – informuje Holly. – Zorro to zamaskowany meksykański bohater. Nakręcono o nim mnóstwo filmów, w tym jeden z Anthonym Hopkinsem w roli Don Diega, ale niezbyt dobry.
– Uważasz, że to istotne? – pyta Izzy. Jej twarz zdradza uprzejme zainteresowanie, ale w głosie jest zadra.
– Był również serial – kontynuuje Holly. Wpatruje się w zdjęcia jak zahipnotyzowana. – Wyprodukowany przez Walta Disneya w czasach czarno-białej telewizji. Pani Ellerton mogła go oglądać jako dziewczynka.
– Sugerujesz, że gdy szykowała się, by ze sobą skończyć, szukała pocieszenia we wspomnieniach z dzieciństwa? – W głosie Pete’a słychać powątpiewanie. Hodges je podziela. – To chyba możliwe.
– Raczej gówno prawda – rzuca Izzy i przewraca oczami.
Holly nie zwraca na nią uwagi.
– Mogę obejrzeć łazienkę? Niczego nie będę dotykać, nawet w tym. – Unosi swoje małe dłonie w rękawiczkach.
– Nie krępuj się – odpowiada natychmiast Izzy.
Innymi słowy, myśli Hodges, spadaj stąd i pozwól dorosłym porozmawiać. Nie podoba mu się jej zachowanie, ale ponieważ po Holly najwidoczniej spływa to jak po kaczce, nie widzi powodu, by robić aferę. Poza tym dziś rano Holly rzeczywiście jest trochę zakręcona, nosi ją na wszystkie strony. Hodges domyśla się, że to przez te zdjęcia. Martwi ludzie nigdy nie wydają się bardziej martwi niż na policyjnych fotografiach.
Holly oddala się w stronę łazienki, a on opiera się na krześle, splata dłonie na karku i rozchyla łokcie. Tego ranka nieznośny brzuch aż tak nie dokucza, może dzięki przerzuceniu się z kawy na herbatę. W takim razie Hodges musi zrobić zapas. Cholera, wykupi, ile się da. Dość już ma tego ciągłego bólu w trzewiach.
– Powiesz mi, co tu robimy, Pete?
Jego były partner unosi brwi z niewinną miną.
– Cóż takiego masz na myśli, Kermicie?
– Miałeś rację, że sprawa trafi do gazet. Jest w stylu smutnych telenowelowych bzdetów, które ludzie uwielbiają. Dzięki nim własne życie wydaje im się lepsze…
– To cyniczne, ale chyba prawdziwe. – Izzy wzdycha.
– …ale związek z Masakrą Mercedesem jest raczej przypadkowy niż przyczynowy. – Hodges nie jest pewien, czy to znaczy to, co myśli, ale dobrze brzmi. – Mamy tutaj typowy akt eutanazji w wykonaniu starszej pani, która nie mogła dłużej patrzeć, jak jej córka cierpi. Pewnie ostatnią myślą Ellerton, kiedy odkręcała hel, było: „Już wkrótce do ciebie dołączę, kochanie, a ulicami nieba będziemy szły ramię w ramię”.
Izzy parska, ale Pete jest blady i zamyślony. Hodges nagle sobie przypomina, że bardzo dawno temu, gdzieś przed trzydziestoma laty, Pete i jego żona stracili pierwsze dziecko, które zmarło śmiercią łóżeczkową.
– To smutna historia, gazety będą o niej trąbić przez dzień albo dwa, ale na świecie coś takiego zdarza się codziennie. Może nawet co godzinę. Więc powiedz, o co tu chodzi.
– Pewnie o nic. Izzy mówi, że o nic.
– Izzy tak właśnie mówi – potwierdza partnerka Pete’a.
– Izzy pewnie myśli, że tuż przed metą zaczynam głupieć.
– Izzy wcale tak nie myśli. Izzy uważa, że po prostu masz bzika na punkcie Brady’ego Hartsfielda i wreszcie powinieneś odpuścić. – Kieruje te swoje zamglone szare oczy na Hodgesa. – Pani Gibney może jest kłębkiem tików nerwowych i dziwnych skojarzeń, ale ze wszech miar słusznie zatrzymała Hartsfieldowi zegar i dlatego zasłużyła sobie na moje uznanie. Hartsfield tkwi teraz w klinice uszkodzeń mózgu w Kinerze, gdzie pewnie pozostanie do czasu, aż wreszcie złapie zapalenie płuc i umrze, dzięki czemu stan zaoszczędzi kupę forsy. Nigdy nie postawią go przed sądem za to, co zrobił. Wszyscy o tym wiemy. Nie złapaliście go za atak pod City Center, ale rok później Gibney powstrzymała go przed wysadzeniem w powietrze dwóch tysięcy dzieciaków w Audytorium Mingo. Musicie się z tym pogodzić. Uznajcie to za sukces i zajmijcie się czymś innym.
– O rany – wzdycha Pete. – Długo to w sobie tłumiłaś?
Izzy stara się nie uśmiechnąć, ale nie może się powstrzymać. Jej partner odpowiada uśmiechem, a Hodges myśli sobie, że tworzą równie dobry zespół jak kiedyś oni dwaj. Szkoda go rozbijać. Naprawdę.
– Już od jakiegoś czasu. No, dalej, powiedz mu. Przynajmniej nie chodzi o małe szare ludziki jak w Archiwum X.
– No więc? – pyta Hodges.
– Keith Frias i Krista Countryman – mówi Pete. – Oboje rankiem dziesiątego kwietnia byli pod City Center, kiedy Hartsfield zrobił to, co zrobił. Frias, lat dziewiętnaście, miał złamane dwie nogi, jedno biodro, cztery żebra plus obrażenia wewnętrzne. Ponadto w siedemdziesięciu procentach stracił wzrok w prawym oku. Countryman, lat dwadzieścia jeden, połamała żebra, rękę i doznała urazów kręgosłupa. Wymagała potem mnóstwa tak bolesnych terapii, że nawet nie chcę sobie tego wyobrażać.
Hodges też nie chce, ale już wiele razy rozmyślał o ofiarach Brady’ego Hartsfielda. Zwłaszcza o tym, jak siedemdziesiąt podłych sekund może zmienić życie tylu ludzi na lata… a w przypadku Martine Stover – na zawsze.
– Spotykali się co tydzień na terapii w ośrodku o nazwie „Poprawa to ty” i tam się w sobie zakochali. Dochodzili do siebie… powoli… i planowali się pobrać. A potem, w zeszłym roku w lutym, wspólnie popełnili samobójstwo. Jak to leciało w tej starej punkowej piosence, wzięli dużo proszków i umarli.
Hodgesowi przypomina się młynek na szafce obok łóżka Stover. Młynek z resztką oxycontinu. Matka rozpuściła ten środek w wódce, ale musiało tam leżeć dużo innych leków narkotycznych. Po co zadała sobie tyle trudu z plastikową torbą i helem, skoro mogła łyknąć garść vicodinu, poprawić garścią valium i mieć sprawę z głowy?
– Przypadek Friasa i Countryman to samobójstwo nastolatków, jakie również zdarzają się codziennie – mówi Izzy. – Ich rodzicom nie podobał się pomysł małżeństwa. Namawiali ich, żeby zaczekać. A oni przecież nie mogli razem uciec. Frias ledwo chodził, poza tym oboje nie mieli pracy. Z ubezpieczenia starczało pieniędzy na opłacenie cotygodniowej terapii i dorzucenie się do zakupów w domu, ale to nie były tłuste polisy jak u Martine Stover. Tak czy inaczej, zdarza się. Nawet trudno to uznać za zbieg okoliczności. Ciężko poszkodowani ludzie wpadają w depresję, a w depresji czasem popełnia się samobójstwo.
– Gdzie to zrobili?
– W domu Friasa – mówi Pete. – Kiedy rodzice pojechali z jego młodszym bratem do parku rozrywki. Wzięli proszki, wczołgali się do łóżka i zmarli w swoich objęciach jak Romeo i Julia.
– Romeo i Julia zmarli w grobowcu – prostuje Holly, wróciwszy do kuchni. – W filmie Franca Zeffirellego, który naprawdę jest najlepszym…
– Dobrze, w porządku, rozumiem – przerywa jej Pete. – Grobowiec, sypialnia, wszystko jedno.
Holly trzyma w ręku numer „Inside View”, który leżał na stoliku, złożony tak, że widać fotografię Johnny’ego Deppa. Jest na niej pijany, naćpany albo martwy. Czyżby Holly cały ten czas spędziła w salonie na lekturze szmatławca? Jeśli tak, to naprawdę ma zły dzień.
– Wciąż masz tego mercedesa, Holly? – pyta Pete. – Tego, którego Hartsfield ukradł twojej kuzynce Olivii?
– Nie. – Holly siada. Gazetę kładzie na skromnie zwartych kolanach. – W listopadzie wymieniłam na takiego samego priusa, jak ma Bill. Mercedes za dużo palił i nie był przyjazny dla środowiska. Poza tym zarekomendowała mi to terapeutka. Powiedziała, że po półtora roku na pewno uwolniłam się już od jego władzy, więc stracił wartość terapeutyczną. Dlaczego pytasz?
Pete pochyla się na krześle i splata dłonie między rozchylonymi kolanami.
– Hartsfield dostał się do mercedesa przy użyciu elektronicznego gadżetu do otwierania drzwi. Zapasowy kluczyk był w schowku. Może o tym wiedział, a może do masakry pod City Center doszło tylko dlatego, że skorzystał z okazji. Nigdy się tego nie dowiemy.
A Olivia Trelawney, myśli Hodges, pod wieloma względami przypominała swoją kuzynkę Holly: nerwowa, wycofana, przeciwieństwo osoby towarzyskiej. Na pewno niegłupia, ale taka, którą trudno lubić. Byliśmy przekonani, że nie zamknęła mercedesa i zostawiła kluczyki w stacyjce, ponieważ to najprostsze wytłumaczenie. I ponieważ na pewnym podstawowym poziomie, na którym logika nie ma racji bytu, chcieliśmy, żeby tak było. Jej kolejne zaprzeczenia uznawaliśmy za hardą odmowę wzięcia odpowiedzialności za własną niedbałość. Kluczyk z torebki, który nam pokazała? Uznaliśmy, że to ten zapasowy. Nękaliśmy ją, a kiedy prasa poznała jej nazwisko, również zaczęła ją nękać. W końcu Olivia uwierzyła, że zrobiła to, co według nas zrobiła: umożliwiła działanie potworowi marzącemu o masowym morderstwie. Nikt z nas nie pomyślał, że maniak komputerowy mógł zbudować gadżet do otwierania drzwi. Włącznie z samą Olivią Trelawney.
– Ale nie tylko my ją nękaliśmy.
Hodges nie zdaje sobie sprawy, że powiedział to na głos, dopóki wszyscy nie odwracają wzroku w jego kierunku. Holly leciutko kiwa głową, jakby ich myśli biegły dokładnie tym samym torem. Co wcale nie byłoby zbyt zaskakujące.
– To prawda, że jej nie wierzyliśmy – mówi dalej Hodges – choćby nie wiem ile razy nas zapewniała, że zabrała kluczyk i zamknęła samochód. Więc ponosimy część odpowiedzialności za to, co zrobiła, ale Hartsfield uwziął się na nią z premedytacją. Do tego dążysz, prawda?
– Tak – potwierdza Pete. – Nie wystarczyło mu, że ukradł jej mercedesa i użył jako narzędzia zbrodni. Wdarł się do jej głowy. Zainstalował nawet w jej komputerze program audio emitujący krzyki i oskarżenia. A poza tym jesteś jeszcze ty, Kermit.
Tak. Poza tym jest jeszcze on.
Hodges otrzymał od Hartsfielda jadowity anonim, kiedy był na dnie, mieszkał w pustym domu, źle sypiał, nie widywał praktycznie nikogo poza Jerome’em Robinsonem, chłopakiem, który kosił mu trawę i robił naprawy w domu. Cierpiał na częstą dolegliwość policjantów: depresję końca warty.
Wśród emerytowanych policjantów jest niezwykle wysoki wskaźnik samobójstw – napisał Brady Hartsfield. To było, jeszcze zanim zaczęli korzystać z najpopularniejszego środka komunikacji w dwudziestym pierwszym wieku, internetu. Nie chciałbym, żeby zaczął Pan myśleć o swojej broni. Ale Pan o niej myśli, prawda? Zupełnie jakby Hartsfield wywęszył myśli samobójcze Hodgesa i próbował wypchnąć go poza krawędź. Bądź co bądź, z Olivią Trelawney mu się udało, więc w tym zagustował.
– Kiedy zacząłem z tobą pracować – odzywa się Pete – powiedziałeś mi, że recydywiści są jak turecki dywan. Pamiętasz?
– Tak. – Hodges wyłożył tę teorię wielu policjantom. Słuchali go nieliczni, a wnioskując ze znudzonej miny, Izzy nie należałaby do nich. Pete owszem.
– Tworzą w kółko ten sam wzór. Trzeba przymknąć oko na drobne wahania, mówiłeś, i szukać fundamentalnej jednakowości. Bo nawet najsprytniejsi sprawcy, jak Joe Rogatka zabijający kobiety na postojach, zachowują się tak, jakby mieli w głowie przełącznik, który utkwił w jednej pozycji. Brady Hartsfield był koneserem samobójstwa…
– Architektem samobójstwa – poprawia Holly.
Ze zmarszczonym czołem wbija wzrok w gazetę, jest jeszcze bledsza niż zwykle.
Hodgesowi ciężko przeżywać sprawę Hartsfielda na nowo (przynajmniej wreszcie przestał odwiedzać sukinsyna w Klinice Traumatycznych Uszkodzeń Mózgu), ale dla niej to jeszcze trudniejsze. Hodges ma nadzieję, że Holly nie wróci na złą drogę i nie zacznie znowu palić, lecz wcale by się nie zdziwił, gdyby tak się stało.
– Nazwij to, jak chcesz, ważne, że istniała prawidłowość. Na litość boską, nawet własną matkę doprowadził do samobójstwa.
Hodges nie odpowiada, chociaż nigdy nie podzielał przekonania Pete’a, że Deborah Hartsfield zabiła się, odkrywszy – być może przypadkowo – że jej syn jest Zabójcą z Mercedesa. Po pierwsze, nie mają żadnego dowodu, że w ogóle się o tym dowiedziała. Po drugie połknęła trutkę na szczury, a to paskudna śmierć. Możliwe, że Hartsfield sam ją zamordował, ale i w to Hodges nigdy nie wierzył. Jeśli Brady kogokolwiek kochał, to właśnie ją. Hodges sądzi, że trutka na szczury mogła być przeznaczona dla kogoś innego… a może nawet wcale nie dla człowieka. Autopsja wykazała, że truciznę wstrzyknięto do hamburgera, a surowe mielone mięso uwielbiają psy.
Robinsonowie mają psa, uroczego zwierzaka z oklapłymi uszami. Brady musiał widzieć go wielokrotnie, bo obserwował dom Hodgesa, a Jerome zwykle przyprowadzał psiaka, gdy przychodził kosić trawnik. Możliwe, że trutka na szczury była przeznaczona dla Odella. Tym przypuszczeniem Hodges nigdy nie podzielił się z Robinsonami. Ani z Holly. Pewnie gówno prawda, ale jego zdaniem to równie dobre jak teoria Pete’a, że matka Brady’ego zabiła się sama.
Izzy otwiera usta, lecz zaraz je zamyka, kiedy Pete unosi rękę, by ją uciszyć – bądź co bądź to on wciąż jest starszym członkiem tego zespołu, i to o dobre parę lat.
– Izzy chce powiedzieć, że przypadek Martine Stover jest morderstwem, nie samobójstwem, ale według mnie istnieje spora szansa, tak mniej więcej siedemdziesiąt procent, że był to pomysł samej Martine. Ewentualnie omówiły to z matką i doszły do porozumienia. Co by oznaczało, że obie popełniły samobójstwo, chociaż w oficjalnym raporcie napisane będzie inaczej.
– Domyślam się, że sprawdziłeś już resztę ofiar ocalałych pod City Center? – pyta Hodges.
– Wszyscy żyją z wyjątkiem Geralda Stansbury’ego, który zmarł w zeszłym roku tuż po Święcie Dziękczynienia – odpowiada Pete. – Miał zawał. Żona mówi, że choroba wieńcowa jest częsta w jego rodzinie, a on i tak żył dłużej niż jego ojciec i brat. Izzy ma rację, to pewnie nic takiego, ale pomyślałem, że ty i Holly powinniście się o tym dowiedzieć. – Patrzy na nich kolejno. – Wam nie chodziło po głowie, żeby przenieść się na tamten świat, prawda?
– Nie – mówi Hodges. – Ostatnio nie.
Holly tylko kręci głową, nie odrywając wzroku od gazety.
– Przypuszczam, że nikt nie znalazł tajemniczej litery Z w sypialni młodego pana Friasa po tym, jak on i pani Countryman popełnili samobójstwo? – pyta Hodges.
– Oczywiście, że nie – potwierdza Izzy.
– A przynajmniej nic wam o tym nie wiadomo – poprawia ją Hodges. – Czy nie to chciałaś powiedzieć? Zważywszy, że znaleźliście taką dziś?
– Rany boskie – mruczy Izzy. – To niemądre. – Znacząco zerka na zegarek i wstaje.
Pete również się podnosi. Holly ciągle siedzi, wciąż wpatrzona w podwędzony numer „Inside View”. Hodges także nie wstaje, przynajmniej na razie.
– Wrócisz do zdjęć z samobójstwa Friasa i Countryman, prawda, Pete? Sprawdzisz je, żeby się upewnić?
– Tak. A Izzy pewnie ma rację, głupio zrobiłem, ściągając was tutaj.
– Cieszę się, że to zrobiłeś.
– No i… wciąż mam wyrzuty sumienia po tym, jak potraktowaliśmy panią Trelawney. – Pete patrzy na Hodgesa, ten jednak ma wrażenie, że naprawdę zwraca się do chudej, bladej kobiety z brukowcem na kolanach. – Ani przez chwilę nie miałem wątpliwości, że zostawiła kluczyk w stacyjce. Zamknąłem umysł na wszystkie inne możliwości. Obiecałem sobie, że nigdy więcej tego nie zrobię.
– Rozumiem – odpowiada Hodges.
– Myślę, że co do jednego możemy się zgodzić – wtrąca Izzy. – Czasy rozjeżdżania ludzi, wysadzania ich w powietrze i aranżowania samobójstw Hartsfield ma już za sobą. Więc jeśli wszyscy nagle nie wylądowaliśmy w filmie Syn Brady’ego, proponuję, żebyśmy opuścili dom zmarłej pani Ellerton i zajęli się swoim życiem. Jakieś obiekcje?
Nikt nie ma żadnych.