Читать книгу Soulless - T. M. Frazier - Страница 6

ROZDZIAL 2
Bear

Оглавление

W nocy od ścian cel odbijały się echa krzyków współwięźniów. Większość z tych gości za dnia była twardzielami, a w nocy zmieniała się w bezużyteczną papkę. Wyglądało na to, że gdy gasną światła, można się nad sobą użalać.

Ale ja tak nie robiłem.

W swojej grze byłem zarówno graczem, jak i rozdającym karty. Dokładnie widziałem, jakie mam karty, zanim inni je zobaczyli.

Szczególnie jeśli chodziło o Ti.

Bolało mnie wspomnienie wyrazu jej twarzy, gdy założyli mi kajdanki. Myślała, że były przeznaczone dla niej. Jej mina wyrażała zdezorientowanie, a oczy wyszły na wierzch w zaskoczeniu. Kiedy za mną zawołała, jeszcze nie odwróciłem się, myśląc, że nigdy nie wybaczy mi mojego postępowania. Ale w końcu zrobiłem to, bo nie wiedziałem, kiedy znowu ją zobaczę. Nie spodziewałem się, że wskoczy na mnie i przyciśnie swoje pełne różowe usta do moich.

Co za usta.

Myślałem, że rozłąka z nią sprawi, że zapomnę. Nie o niej, ale o tych wszystkich małych szczegółach. O rzeczach, przez które facet może zwariować, gdy nie jest mu dane być z osobą, której pragnie najbardziej. Myślałem, że z czasem jej piękna twarz zacznie zachodzić mgłą i trudniej mi będzie ją sobie wyobrazić. Że może zapomnę, jak niesamowicie pachniała.

Zapomnę o jej delikatnych jękach.

O tym, jak jej policzki czerwieniły się, gdy zaraz miała dojść.

Ale nie. Tak się nie stało.

Tak naprawdę pamiętałem wszystko i to bardzo wyraźnie. Im dłużej o niej myślałem, tym więcej szczegółów sobie przypominałem.

Miałem bardzo dużo wolnego czasu, więc teraz w myślach widziałem ją lepiej, niż gdyby stała przede mną. Przypomniałem sobie to, jak przenosiła ciężar z jednej nogi na drugą, kiedy czuła się niezręcznie. I to, jak przygryzała kciuk, gdy się denerwowała.

Nigdy wcześniej nie potrzebowałem tego, by jakaś laska była moja. Ale kiedy spróbowałem jej przy ognisku, wiedziałem, że nie będzie dla mnie odwrotu. Już nigdy. Gdy po raz pierwszy uprawialiśmy seks w ciężarówce, przysięgam, że w głowie słyszałem skandowanie: „moja”, kiedy wchodziłem i wychodziłem z jej niesamowitej cipki.

Jeśli skupię się wystarczająco mocno, wciąż mogę poczuć na sobie jej zapach.

Często musiałem przypominać swojemu fiutowi o tym, gdzie się znajdowaliśmy i o grożącym nam niebezpieczeństwie, bo łatwo było zatracić się we wspomnieniach. Myśleć o jej nagości. Ruchach. Dyszeniu.

Kurwa.

***

Chociaż łatwo pogrążyć się we wspomnieniach o niej, trudno zapomnieć o niebezpieczeństwie, które czaiło się za każdym rogiem. W żadnej celi nie było bezpiecznie. Na żadnym korytarzu. W żadnej łazience. Nawet na podwórku.

Kiedy Bethany powiedziała mi, że mają wystarczająco dowodów, by aresztować Ti, nie zamierzałem im na to pozwolić i bez namysłu zgodziłem się zająć jej miejsce. To tylko kolejny powód, by się pilnować i być przygotowanym na to, że każdy Bastard, który myśli, że może tu przyjść i mnie wykończyć, sam skończy martwy. Ale to i tak nie miało znaczenia. Liczyło się to, że Ti tu nie trafiła.

Nie byłem w stanie spać, więc oparłem się o kraty celi. Po drugiej stronie, wysoko na ścianie, znajdowało się okno, jedyne w tej części więzienia. Widziałem pełnię księżyca, częściowo zasłoniętą przez mgliste chmury. To jedyny symbol wolności, który będę widzieć jeszcze przez długi czas.

Jeśli w ogóle uda mi się stąd wyjść.

Niedługo po moim aresztowaniu prokurator ogłosił, że będą ubiegać się dla mnie o karę śmierci.

Chmury się przesunęły i światło księżyca oświetliło moją celę jak reflektor. Co dziwne, padło na graffiti znajdujące się na ścianie nad toaletą.

Ktoś napisał tam grubym markerem słowa: „BEACH BASTARDS, LOGAN’S BEACH”.

Westchnąłem. Chociaż to tylko napis, to nawet w mojej pieprzonej celi nie mogłem przed nimi uciec. Na razie.

Kiedyś Beach Bastards znaczyli dla mnie więcej niż klub motocyklowy, a nawet więcej niż dom. Byli braćmi, których związała lojalność. Kiedyś nic dla mnie nie mogło się równać z poczuciem przynależności do czegoś większego i bardziej znaczącego niż ja sam. Czegoś, w co wierzyłem całym sobą.

Po opuszczeniu klubu nigdy nie sądziłem, że znowu poczuję coś takiego, ale się myliłem. Chociaż teraz wyglądało to trochę inaczej. Zamiast skóry i tatuaży miałem kogoś o niewyparzonym języku i ciele, które chciałem pieścić przez każdą sekundę każdego dnia.

Kiedy byłem członkiem Beach Bastards, żyłem i oddychałem dla naszego kodeksu – fundamentu, na którym został zbudowany klub.

Kodeks zapewniał, że chociaż bracia w odwecie mogą ci wyrwać gałki oczne, to nie zabiją twojej żony i twoich dzieci.

Nie można krzywdzić niewinnych.

A potem Chop położył łapę na mojej dziewczynie.

Na mojej Thii.

Beach Bastards przypominali teraz bardziej organizację terrorystyczną, która nie wyznawała lojalności, tylko słuchała rozkazów pochodzących od apodyktycznego, bezdusznego tyrana. Moi bracia byli kiedyś żołnierzami, ale gdzieś po drodze zmienili się w posłuszne psy trzymane przez Chopa na krótkiej smyczy. Stali się bandytami odwalającymi brudną robotę, podpisującymi się w celach, w których przesiadywali, i mającymi gdzieś dobro klubu.

Już nie istnieje coś takiego jak dobro klubu.

Braterstwo również zniknęło, a jego miejsce zajęła dyktatura opływająca w motocyklowy olej i kłamstwa, spowita skórą.

Kiedy zdjąłem swoją kamizelkę, już nie wiedziałem, kim jestem. Mężczyzna we mnie zagubił się, bo przez wiele lat myślał, że jego stary to jakimś cudem ktoś więcej niż tylko zwykły śmiertelnik, dlatego że trzymał swój młotek i rozkazywał.

Tak było, póki nie zjawiła się Ti. To dzięki niej zrozumiałem, że nie muszę należeć do klubu, by być motocyklistą.

Że mogę żyć i mogę jeździć.

Że mogę kochać i mogę zabijać.

Ci dwaj we mnie – mężczyzna i motocyklista – strzelą Chopowi w łeb i zakończą to wszystko, bo wiem, że on nie odpuści, dopóki mnie nie zabije.

– Ty będziesz pierwszy, staruszku – wymamrotałem do siebie.

Kodeks mówił, że brat nie może zabić brata.

Na szczęście ja już nie jestem członkiem klubu, bo gdy – lub jeśli – wydostanę się z tej celi, krzywda, jaką wyrządzili mi Eli i jego pizdy, przy tym, co zamierzam zrobić mojemu staruszkowi, będzie wyglądać jak zwykła zabawa.

Jest jeszcze kwestia tego, że moja matka nagle wróciła z krainy zmarłych.

Sadie.

Moja matka miała na imię Sadie Treme. Z jakiegoś powodu nie pamiętałem o tym, dopóki nie usiadłem przed nią w pokoju wizyt, zastanawiając się, jakim cudem żyje.

Ta suka mogła chociaż wyświadczyć mi przysługę i pozostać martwa.

Nie ufałem jej.

Miałem wystarczająco dużo własnych problemów i nie musiałem się martwić kobietą, która mnie urodziła i wróciła do świata żywych.

Przez te wszystkie lata nieczęsto pozwalałem sobie o niej myśleć. Chop mówił, że była zdrajczynią, więc w to uwierzyłem. W klubie nie ma miejsca dla kretów, i nie ma go również w świecie żywych.

– Gdy złapie się kreta, nie można dać mu drugiej szansy. Jest szkodnikiem, a jedyny dobry kret to martwy kret – powiedział tak, gdy przyłapał Sadie na ucieczce z Logan’s Beach, siedząc ze mną na tylnym siedzeniu, kilka godzin przed tym, jak zaciągnął ją do lasu i zabił niczym pieprzonego dzikiego psa.

Co dziwne, nie pamiętam, żebym wtedy płakał. Syn powinien płakać, gdy jego matka umrze, prawda? Wysilałem umysł, próbując sobie przypomnieć chociaż jedną łzę, ale nie znalazłem takiego wspomnienia.

Pamiętałem jednak inne rzeczy, jak na przykład to, że wówczas jej brązowe włosy niemal dotykały talii. Albo to, jak jej piwne oczy rozświetlały się, kiedy mój stary poświęcił jej chociaż trochę uwagi. Pamiętałem, że nigdy nie malowała oczu, ale jej usta zawsze były krwistoczerwone. Przypomniało mi się też, że nigdy nie śpiewała mi kołysanek, ale zawsze nuciła melodie piosenek Tanyi Tucker i Waylona Jenningsa.

Te wspomnienia nie mogły dotyczyć tej samej Sadie, która siedziała przede mną w pokoju odwiedzin. Nie, kobieta, która wykręcała sobie palce ze zdenerwowania i ciągle patrzyła na swoje kolana, była tylko skorupą wolnego ducha, który kiedyś tańczył do piosenki Williego Nelsona, nieustannie puszczanej na klubowej szafie grającej.

Żyła i oddychała, ale była jakaś dziwna. Może to przez te zapadnięte policzki lub bladą cerę. A może chodziło o to, że sprawiała wrażenie pokonanej. Zacząłem się zastanawiać, czy mój stary rzeczywiście w pewien sposób jej nie zabił.

Sadie i Chop zostali parą, gdy miała tylko szesnaście lat. Uciekła z domu i stała się klubową dziwką. Zniknęła pięć lat po moich narodzinach i tyle.

A jednak tu była. Niemal dwadzieścia pięć lat później siedziała naprzeciwko mnie, przyglądając mi się z otwartymi ustami, jakbym to ja był duchem, który siedzi przy tym pieprzonym stole.

– Co ty tutaj robisz? – zapytałem, nie wiedząc, co innego mógłbym powiedzieć ani czy w ogóle chcę z nią rozmawiać.

– Szczerze? Myślałam, że wiem, a gdy tu przyszłam, okazało się, że jednak nie mam pojęcia – powiedziała słabym głosem, zagryzając wargę i patrząc wszędzie, byle nie na mnie.

– Myślałem, że nie żyjesz – odparłem, stwierdzając to, co oczywiste.

Pokiwała głową.

– Ja też tak myślałam. Okazuje się, że się myliłam.

– Co masz przez to na myśli? – Byłem już zmęczony niekonkretnymi odpowiedziami, tym bardziej że przez nie nasuwało mi się jeszcze więcej pytań.

– To, że twój ojciec pociągnął za spust i myślałam, że umarłam. Byłam zaskoczona tym, że żyję, tak samo jak ty teraz. I zostałam gdzieś zamknięta. – Złapała grzbiet nosa dwoma palcami. – Nie znam szczegółów. Uciekłam, ale tak naprawdę nawet nie pamiętam jak. Gdy tylko mój umysł zaczął się rozjaśniać, postanowiłam cię odszukać.

– Myślisz, że Chop przetrzymywał cię gdzieś przez ten cały czas?

Sadie pokiwała głową.

– Tak, ale nie wiem gdzie.

– Jak to, kurwa, możliwe, że przez dwadzieścia lat nie wiedziałaś, gdzie jesteś? Nie sądzisz, że to trochę pojebane?

Sadie położyła rękę na stole wnętrzem dłoni do góry i podciągnęła rękaw. Jej przedramię pokrywały małe, okrągłe blizny, od różowych po białe.

– Wiem, że to niewiarygodne – powiedziała, w końcu patrząc mi w oczy. – Ale taka jest prawda.

– Powiedzmy, że tak jest. Ale nadal pozostaje pytanie, dlaczego on to w ogóle zrobił – wytknąłem. – Chop zawsze ma jakiś powód, nawet najbardziej popieprzony. A to? – zapytałem, wskazując na jej ramię. Obciągnęła rękaw. – Jakoś żaden powód nie przychodzi mi na myśl.

– W tej chwili nie ma znaczenia, dlaczego to się stało, Abel. To już nie jest ważne. Szukanie odpowiedzi nie pozwala mi pójść naprzód.

– A więc dlaczego jeszcze tego nie zrobiłaś? Po co tu przyszłaś? Myślisz, że Chop nie dowie się, że tu byłaś? On ma swoich ludzi wszędzie. A może zapomniałaś o tym, bo przez dwadzieścia pięć lat żyłaś w zamknięciu, naćpana? – powiedziałem sarkastycznie, kpiąc z jej niewiarygodnej historii. Ta suka mogła być ćpunką, która niedawno przeszła odwyk i po prostu chciała mieć jakąś wymówkę na swoją nieobecność w moim życiu, która trwała prawie trzy dekady.

Dzyń, dzyń, skurwielu. Chop ją postrzelił. Wróciła. Powiedziała wszystkim, że była martwa. Jak dla mnie wygląda na żywą, więc jeśli nawet jej historia nie jest prawdziwa, to twój stary i tak maczał w tym palce, wtrącił się duch Preppy’ego. Odkąd poznałem Ti, słyszałem go rzadziej, ale cieszyłem się, że ten mały sukinkot wciąż jest przy mnie. Oparłem łokcie na stole i zakryłem usta rękami, by ukryć uśmiech.

Preppy miał rację, ale w żaden sposób nie dowiem się, czy Sadie powiedziała prawdę. Długie tortury są w stylu Chopa, ale dlaczego miałby kłamać w kwestii matki? W tej historii chodziło o coś więcej, jednak nie wiedziałem, czy Sadie kłamała, czy naprawdę nic nie pamiętała.

Odchrząknęła, a ja skupiłem wzrok na jej długich włosach, które okręcała wokół dłoni. Wyglądały na trochę dłuższe niż te z mojego wspomnienia, sięgały talii i były niemal czarne, z siwymi pasmami. Zmarszczki wokół jej oczu się pogłębiły, nie miała czerwonej szminki na ustach ani żadnego innego makijażu.

– Wpisałam się na listę odwiedzających, używając innego nazwiska. Poza tym po wyjściu stąd zniknę. Na zawsze. Po prostu… musiałam tu przyjść. Tak myślę. Musiałam cię najpierw zobaczyć, zanim odejdę na dobre. – Zaczęła skubać paznokcie.

Już nie musiałem ukrywać uśmiechu, bo zniknął tak szybko, jak się pojawił.

– Czego się spodziewałaś? Że cię przytulę i powiem: „Tęskniłem za tobą, mamusiu”? – Oparłem się na krześle i skrzyżowałem ramiona na piersi.

Przesunęła palcem po długiej, niewyraźnej bliźnie na czole, która przecinała linię jej włosów. Pokręciła głową.

– Nie, nie po to cię odwiedziłam. Przyjście tutaj było samolubne z mojej strony, ale musiałam to zrobić. Musiałam ci powiedzieć, jaką krzywdę mi wyrządził. Musisz wiedzieć, co z niego za człowiek.

– Doskonale wiem, jakim człowiekiem jest mój ojciec – powiedziałem, pochylając się w jej stronę.

Sadie poruszyła się niespokojnie na krześle.

– Myślę, że on naprawdę to zrobił. Utrzymywał mnie przy życiu, bo uważał, że zdradziłam klub, ale tak nie było. Może myślał, że śmierć nie jest wystarczającą karą. Zabicie mnie by mu nie wystarczyło, chciał odebrać mi życie i sprawić, że będę cierpiała bez końca. – Sadie pociągnęła nosem, a ja zauważyłem, że jej oczy zrobiły się wilgotne. – Wiesz co? Modlę się do Boga, żebym nigdy nie przypomniała sobie, co tak naprawdę się stało. Modlę się o to, by to już zawsze pozostało tajemnicą. – Odsunęła krzesło od stołu, szurając nim po linoleum, ale nie wstała. – Bo coś mi mówi, że nie zrobił mi nic dobrego. – Otarła policzek wierzchem dłoni i nagle powróciło jej puste spojrzenie. Przestała pociągać nosem.

– Po co to przebranie? – zapytałem, wskazując na jasnoniebieski fartuch, który miała na sobie.

Spojrzała na niego i złapała za materiał.

– Jeśli ktoś będzie pytać o twojego gościa, jeśli Chop się dowie, mam nadzieję, że dzięki temu będą szukać pielęgniarki.

– Po co w ogóle tak ryzykowałaś?

Sadie zignorowała moje pytanie. Westchnęła i spojrzała mi w twarz.

– Masz jego oczy – powiedziała, przyglądając się im. Poruszyłem się niespokojnie na twardym plastikowym krześle. – Bardzo go przypominasz. Tuż po porodzie miałam nawet wrażenie, że jesteś nim.

– Nie jestem taki jak on – warknąłem.

– Ale trafiłeś do więzienia – oponowała.

– Znalazłem się tutaj, bo tak wybrałem. Nie próbuj tego przeinaczać w tym swoim naćpanym umyśle. Nie znasz mnie. Nie wiesz, jakich złych rzeczy się dopuściłem. Ale nie wiesz też, nawet sobie nie wyobrażasz, co dobrego zrobiłem.

– Zrobiłeś to dla dziewczyny – powiedziała. To nie było pytanie. Kącik jej ust uniósł się w uśmiechu.

– A jeśli tak, to co?

– To znaczy, że może jednak jesteś człowiekiem – wytknęła. Wyglądała na rozluźnioną, jakby nowe odkrycie ją usatysfakcjonowało. – Bez wątpienia masz to po mnie i mojej rodzinie.

– Rodzinie? – zapytałem, prychając, gdy usłyszałem swobodny ton, jakim wypowiedziała to słowo, którego nawet nie rozumiała.

– Ja jestem twoją rodziną – odparła. – Po prostu chciałam…

– Już mam rodzinę – przerwałem jej. – Ty nie masz prawa nią być.

– Mówisz o Andrii? – zapytała.

Nie podobał mi się sposób, w jaki wypowiedziała imię mojej przyrodniej siostry, jakby ją ono obrzydzało. Andria należała do mojej rodziny, chociaż nie widziałem jej od lat. Była wynikiem przelotnego romansu Chopa z kelnerką z Georgii. Andria powinna dziękować wszechświatowi, że nie urodziła się jako chłopiec, bo mam przeczucie, że gdyby jednak urodziła się z fiutem, to nosiłaby teraz kamizelkę tak jak ja.

– Tak, ale nie o niej mówiłem.

Znowu wbiła wzrok w swoje kolana.

– Mój Abel. Mój chłopiec. Myślę, że powinniśmy…

– McAdams! – zagrzmiał głęboki głos. – Koniec czasu. Wstawaj – nakazał strażnik. Pociągnął za oparcie mojego krzesła, zmuszając mnie do posłuszeństwa.

– Musisz wiedzieć, że ja już nie należę do gangu Beach Bastards – powiedziałem do ducha mojej matki. – Zdjąłem kamizelkę i rzuciłem ją pod nogi tego skurwiela. Może nie jestem potworem, ale jestem martwym człowiekiem, więc to chyba dobrze, że przyszłaś się ze mną zobaczyć, nawet jeśli nie wiesz, dlaczego to zrobiłaś. – Wstałem, szurając plastikowym krzesłem. Zaskoczyłem ją, bo spojrzała na mnie tymi dużymi piwnymi oczami pełnymi smutku i naiwności, jakby wciąż była nastolatką, która urodziła mnie niemal trzydzieści lat temu. – Przyjrzyj mi się dobrze, póki jeszcze możesz, mamo – powiedziałem, podkreślając ostatnie słowo i rozkładając ręce tak szeroko, jak pozwoliły mi na to kajdanki. – Bo to może być twój ostatni raz.

Strażnik pociągnął za łańcuch łączący moje kajdany i odciągnął mnie od Sadie.

Od mojej matki. Nawet myślenie o niej jako matce było niewłaściwie.

Zrozumiałem wtedy, że ja już mam matkę, mimo że tak się do niej nie zwracam, i tylko ona zasługuje na ten tytuł.

– Och – krzyknąłem do Sadie ponad ramieniem. – Możesz zniknąć, bo ja już mam mamę. Na imię jej Grace.

– Grace? – zapytała Sadie, wyglądając na tak zdezorientowaną, jak ja, gdy ją tu zobaczyłem.

Strażnik wyprowadził mnie z pokoju i zaciągnął do celi. Nie wiem, dlaczego czułem potrzebę, by okazać jej taką nienawiść, ale może to dlatego, że wróciła, a jej pierwszym instynktem była ucieczka. Może dlatego, że niezależnie od wszystkiego, faktem pozostawało, że pozwoliła Chopowi się zniszczyć.

Jedna rzecz była pewna – niezależnie od tego, co ten skurwysyn mi zrobił, ja się nie dam zniszczyć.

Soulless

Подняться наверх