Читать книгу Uwolniona - Tara Westover - Страница 10
CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział 5
Uczciwy brud
ОглавлениеGóra rozmarzła i na jej frontowym stoku pojawiła się Księżniczka z głową ocierającą się o niebo. To była niedziela, miesiąc po wypadku, wszyscy zgromadzili się w salonie. Tato zaczął objaśniać Pismo, gdy Tyler odchrząknął i oznajmił, że wyjeżdża.
– I-idę do col-le-ge’u – powiedział z niewzruszonym wyrazem twarzy. Gdy wykrztuszał z siebie te słowa, na szyi pulsowała mu żyła, pojawiając się i znikając co kilka sekund niczym wielki, poruszający się z wysiłkiem wąż.
Wszyscy patrzyli na tatę. Jego twarz nie wyrażała niczego. Cisza była gorsza od krzyków.
Tyler byłby trzecim z braci, który opuściłby dom rodzinny. Mój najstarszy brat, Tony, jeździł z ładunkiem, woził gruz albo złom, usiłując zebrać wystarczająco pieniędzy, żeby móc się ożenić z dziewczyną, która mieszkała nieopodal. Shawn, drugi z braci, kilka miesięcy temu pokłócił się z tatą i wyjechał. Nie widziałam go od tamtego czasu, ale co kilka tygodni dzwonił na chwilę do matki i mówił, że wszystko w porządku, pracuje jako spawacz albo jeździ ciężarówką. Jeśli Tyler wyjedzie, tato nie będzie miał pomocników, a bez nich nie zdoła budować obór ani stodół. Będzie się musiał skupić tylko na złomie.
– Co to jest college? – zapytałam.
– To taka specjalna szkoła dla ludzi, którzy byli zbyt głupi, żeby się czegoś nauczyć w normalnej – odpowiedział tato.
Tyler z napięciem w twarzy gapił się w podłogę. A potem opuścił ramiona, rozluźnił się i spojrzał w górę. Wydawało się, że opuścił swoje ciało. Wzrok miał miły, uprzejmy. W ogóle go nie poznawałam.
Słuchał taty, który rozpoczął wykład.
– Istnieją dwa rodzaje profesorków z college’u. Ci, którzy wiedzą, że kłamią, i ci, którzy myślą, że mówią prawdę. – Tato uśmiechnął się szeroko. – Jak się zastanowić, nie wiem, co gorsze, agent iluminatów, który wie, że w dobrej wierze zatrudnił się na służbie u diabła, czy idealistyczny profesor, który uważa, że mądrością przewyższa Boga.
Tato wciąż się uśmiechał. To nie była jakaś poważna sytuacja, musiał tylko przemówić synowi do rozsądku.
Matka uznała, że tato traci czas; skoro Tyler już podjął decyzję, nikt nie przekona go do zmiany zdania.
– Równie dobrze możesz wziąć miotłę i zacząć zmiatać ziemię z Góry – powiedziała.
Potem wstała, zatrzymała się na chwilę, żeby złapać równowagę, i powoli zaczęła schodzić na dół.
Miała migrenę. Prawie zawsze miała migrenę. Dalej całymi dniami przesiadywała w piwnicy i wchodziła na górę dopiero po zachodzie słońca, ale nawet wtedy rzadko zostawała dłużej niż godzinę, do czasu gdy połączenie hałasu i wysiłku sprawiało, że zaczynało jej pulsować w głowie. Patrzyłam, jak powoli, ostrożnie schodzi po schodach, zgięta, trzymając się obiema dłońmi poręczy, jakby była ślepa i musiała wyczuć drogę przed sobą. Czekała, aż obie stopy pewnie spoczną na jednym schodku, zanim zamierzyła się na następny. Opuchlizna twarzy już niemal zeszła, matka wyglądała już prawie tak samo jak wcześniej, zostały tylko kręgi wokół oczu, które z czasem zblakły i z czarnych stały się fioletowe, a teraz miały kolor śliwkowo-liliowy.
Godzinę później tato już się nie uśmiechał. Tyler nie wyraził powtórnie woli wyjazdu do college’u, ale też nie obiecał, że zostanie. Siedział po prostu, bez wyrazu, przeczekując najgorsze.
– Mężczyzna nie może żyć z książek i skrawków papierów – powiedział tato. – Będziesz głową rodziny. Jak zamierzasz utrzymać żonę i dzieci z książek?
Tyler przechylił głowę, pokazując, że słucha, i nic nie powiedział.
– Mój syn w kolejce do prania mózgu przez socjalistów i szpiegów iluminatów.
– Sz-sz-kołę p-p-pro-wadzi k-kościół – przerwał mu Tyler. – C-co m-może być w niej z-złego?
Tato otworzył nagle usta, wyrzucając z siebie gwałtowny podmuch powietrza.
– Myślisz, że iluminaci nie zinfiltrowali kościoła? – grzmiał, a każde słowo odbijało się mocnym echem. – Nie wiesz, że pierwsze kroki kierują właśnie do tej szkoły, gdzie mogą wychowywać całe pokolenie mormonów socjalistów? Myślałem, że lepiej cię wychowałem!
Nigdy nie zapomnę ojca w tamtej chwili, jego mocy i desperacji. Pochyla się, szczęka nieruchoma, zmrużone oczy, szuka w twarzy syna jakiejś oznaki potwierdzenia, jakiejś zmarszczki świadczącej o wspólnocie przekonań. Nie odnajduje ich.
Historia o tym, jak Tyler postanowił opuścić Górę, jest dziwna, pełna dziur i niespodziewanych zwrotów akcji. Zaczyna się od niego samego i jego inności. To się czasem zdarza w rodzinach – jedno dziecko do niej nie pasuje, funkcjonuje w innym rytmie, jego metrum ustawione jest na nieprawidłową melodię. W naszej rodzinie tym dzieckiem był Tyler. Kiedy my podskakiwaliśmy w gidze, on tańczył walca, nie słyszał jazgotliwej muzyki naszego życia, a my byliśmy głusi na spokojną polifonię jego.
Tyler lubił książki i ciszę. Lubił organizować, ustawiać i oznaczać. Matka znalazła kiedyś u niego w szafie całą półkę pudełek od zapałek, uporządkowanych według dat. Tyler powiedział, że zawierały wiórki po temperowaniu ołówka w ciągu ostatnich pięciu lat, które zbierał na rozpałkę do naszych toreb „do wyjścia w góry”. W całym domu panował czysty chaos – sterty brudnych ubrań, zatłuszczonych i czarnych po pracy na złomowisku, zaśmiecone podłogi w sypialniach; w kuchni na wszystkich stołach i półkach zalegały mętne słoiki z nalewkami, które zdejmowano tylko po to, by zrobić miejsce na jeszcze bardziej bałaganiarskie działania, na przykład zdjęcie skóry z truchła jelenia albo czyszczenie broni z kosmoliny. A w sercu tego chaosu Tyler trzymał wiórki z ołówka z pięciu lat, poukładane według dat.
Moi bracia byli jak stado wilków. Nieustannie ze sobą współzawodniczyli, a za każdym razem, gdy jakieś młode doznawało przyspieszenia wzrostu i marzyło o zajęciu lepszej pozycji, wybuchała bójka. Kiedy byłam mała, te przepychanki zazwyczaj kończyły się w momencie, gdy matka zaczynała krzyczeć nad stłuczoną lampą albo wazą, ale gdy dorastałam, zostało coraz mniej rzeczy, które można było stłuc. Matka mówiła, że kiedyś mieliśmy telewizor, zanim Shawn nie włożył w niego głowy Tylera.
Kiedy bracia się siłowali, Tyler słuchał muzyki. Miał jedyny odtwarzacz, jaki w życiu widziałam, a obok niego trzymał wysoki słupek z płytami CD, na których widniały dziwne słowa, takie jak „Mozart” i „Chopin”. Pewnego niedzielnego popołudnia, kiedy miał może szesnaście lat, przyłapał mnie, jak się w nie wpatruję. Próbowałam uciekać, bo myślałam, że może mi przywali za to, iż jestem w jego pokoju, ale zamiast tego wziął mnie za rękę i zaprowadził do słupka.
– K-k-która naa-naaj-bardziej ci się p-p-podoba? – zapytał.
Jedna z płyt była czarna, a jej okładka przedstawiała grupę kobiet i mężczyzn ubranych na biało. Wskazałam na nią. Tyler spojrzał na mnie sceptycznie.
– T-t-to jest m-m-muzyka chó-chóralna – powiedział.
Włożył płytę do odtwarzacza, a potem usiadł przy biurku, żeby czytać. Przycupnęłam na podłodze obok jego stóp i rysowałam palcem wzory na dywanie. Rozległa się muzyka – ciche smyczki, potem szept głosów, śpiewających miękko, jedwabiście, a jednocześnie przenikliwie. Pieśń była mi znana, śpiewaliśmy ją, oddając cześć Bogu, w kościele, w chórze niepasujących do siebie głosów, ale to było coś innego. To było pełne uwielbienia, ale było też czymś więcej, czymś, co ma związek z nauką, dyscypliną i współpracą. Czymś, czego jeszcze nie rozumiałam.
Pieśń wybrzmiała, a ja siedziałam dalej jak sparaliżowana, kiedy zaczęła się następna, a potem kolejna, aż płyta się skończyła. Bez muzyki pokój wydał się martwy. Zapytałam Tylera, czy możemy posłuchać jeszcze raz, a godzinę później, kiedy muzyka przestała grać, ubłagałam go, żeby znów ją włączył. Kiedy Tyler wstał od biurka i wcisnął przycisk „play”, mówiąc, że to ostatni raz, było już bardzo późno, a w domu panowała cisza.
– J-j-jutro m-m-możemy p-p-posłu-chać j-j-jeszcze raz – powiedział.
Muzyka stała się naszym językiem. Wada wymowy Tylera sprawiała, że mało mówił, jego język był ciężki. Z tego powodu nigdy dużo ze sobą nie rozmawialiśmy, nie znałam swojego brata. Teraz, codziennie wieczorem, gdy wracał ze złomowiska, czekałam na niego. Kiedy już wziął prysznic, zdrapując z siebie brud z całego dnia, sadowił się przy biurku i pytał:
– Cz-cz-czego dzi-dzisiaj po-po-posłuchamy?
Wtedy wybierałam płytę i kiedy ja leżałam na podłodze obok jego stóp, wgapiona w jego skarpetki, i słuchałam, on czytał.
Byłam takim samym łobuzem jak wszyscy moi bracia, ale kiedy przebywałam z Tylerem, zachodziła we mnie przemiana. Może to przez muzykę, jej urok, a może to był jego urok. W jakiś sposób udało mu się sprawić, że widziałam siebie jego oczyma. Próbowałam pilnować się, żeby nie krzyczeć. Próbowałam unikać kłótni z Richardem, zwłaszcza tych, które kończyły się turlaniem po podłodze, kiedy on ciągnął mnie za włosy, a ja drapałam go po miękkiej twarzy.
Powinnam była wiedzieć, że Tyler pewnego dnia wyjedzie. Wyjechali Tony i Shawn, a oni przecież pasowali do Góry tak, jak Tyler nigdy. Tyler zawsze uwielbiał coś, co tato nazywał „nauką z książek”, co całej reszcie, z wyjątkiem Richarda, było zupełnie obojętne.
Był taki czas, Tyler był wtedy małym chłopcem, gdy matka miała idealistyczne podejście do edukacji. Mówiła, że zostawaliśmy w domu po to, żeby odebrać lepszą edukację niż inne dzieci. Ale tylko matka tak mówiła, bo tato uważał, że powinniśmy się uczyć umiejętności praktycznych. Kiedy byłam bardzo mała, kłócili się o to – matka codziennie rano próbowała zorganizować lekcje, ale gdy tylko odwracała się do chłopców plecami, tato zaganiał ich na złomowisko.
W końcu matka przegrała tę bitwę. Zaczęło się od Luke’a, czwartego z jej pięciu synów. Luke był mądry, jeśli chodziło o Górę: umiał tak postępować ze zwierzętami, że wydawało się, jakby z nimi rozmawiał. Ale miał poważne problemy z nauką i trudno mu było nauczyć się czytać. Matka przez pięć lat codziennie siadała z nim rano przy kuchennym stole, wyjaśniając od nowa te same dźwięki, ale mając dwanaście lat, Luke potrafił tylko przesylabizować jedno zdanie z Biblii podczas rodzinnego studiowania Pisma. Matka nie mogła tego zrozumieć. Bez problemu nauczyła czytać Tony’ego i Shawna, a cała reszta też jakoś to podłapała. Mnie nauczył czytać Tony, kiedy miałam cztery lata; myślę, że założył się o to z Shawnem.
Kiedy Luke już potrafił nabazgrolić swoje imię i przeczytać krótkie, proste słowa, matka przystąpiła do matematyki. Ja nauczyłam się jej, myjąc naczynia po śniadaniu i słuchając, jak matka wciąż od nowa wyjaśnia, czym są ułamki albo jak używać liczb poniżej zera. Luke nie robił postępów i po roku matka się poddała. Przestała mówić o tym, że mamy odebrać lepszą edukację niż inne dzieci. Zaczęła powtarzać to, co tata.
– Najważniejsze – powiedziała mi któregoś ranka – żeby dzieci nauczyły się czytać. Cała reszta to tylko pranie mózgu.
Tato zaczął coraz wcześniej przychodzić po chłopców, aż, gdy miałam osiem lat, a Tyler szesnaście, weszliśmy w rutynę, która całkowicie pomijała szkołę.
Nawrócenie matki na filozofię taty nie było jednak całkowite i czasami ogarniał ją dawny entuzjazm. W takie dni, kiedy rodzina gromadziła się przy śniadaniu, matka ogłaszała, że dziś robimy szkołę. W piwnicy miała regał wypełniony książkami o ziołolecznictwie, a obok nich stały stare tomy w miękkiej oprawie. Było to kilka podręczników do matematyki, którymi się dzieliliśmy, i książka o historii Ameryki, którą widziałam tylko w rękach Richarda. Była też książka do przyrody, zapewne przeznaczona dla małych dzieci, bo pełno w niej było błyszczących ilustracji.
Odnalezienie tych wszystkich książek zajmowało zazwyczaj pół godziny, potem rozdzielaliśmy je i szliśmy do osobnych pokoi, żeby „odbywać lekcje”. Nie mam pojęcia, co robili wtedy moi bracia i siostra, ale ja otwierałam podręcznik do matematyki, po czym przez dziesięć minut przewracałam strony i wodziłam palcami po kartkach. Kiedy moje palce dotknęły pięćdziesięciu stron, meldowałam matce, że przerobiłam pięćdziesiąt stron matematyki.
– Wspaniale! – mówiła. – Widzisz? W publicznej szkole takie tempo nigdy by nie było możliwe. Tak możesz robić tylko w domu, gdzie możesz usiąść i naprawdę się skupić, nic cię nie rozprasza.
Matka nigdy nie robiła wykładów ani nie urządzała egzaminów. Nigdy nie zadawała nam prac pisemnych. W piwnicy stał komputer z programem o nazwie Mavis Beacon, który uczył pisania na klawiaturze.
Czasem, gdy matka dostarczała zioła, a my wykonaliśmy swoje obowiązki domowe, podrzucała nas do centrum miasta, wysadzając przy bibliotece Carnegie. W piwnicy był pokój pełen książek dla dzieci, które wtedy czytaliśmy. Richard brał nawet książki z góry, dla dorosłych, o ciężko brzmiących tytułach z zakresu historii i nauk ścisłych.
Uczenie się w naszej rodzinie było sprawą stricte samodzielną – można się było nauczyć wszystkiego, czego dało się nauczyć samemu po wypełnieniu obowiązków. Niektórzy z nas byli bardziej zdyscyplinowani, inni mniej. Ja byłam jedną z najmniej zdyscyplinowanych, dlatego do dziesiątego roku życia jedynym przedmiotem, którego się systematycznie uczyłam, był alfabet Morse’a, bo tato nalegał, żeby go sobie przyswoić.
– Jeśli przetną kable, będziemy jedynymi osobami w dolinie, które będą umiały się z kimś porozumieć – powiedział, choć nigdy do końca nie rozumiałam tego, z kim mielibyśmy się porozumiewać, skoro tylko my się uczymy tego alfabetu.
Starsi chłopcy – Tony, Shawn i Tyler – wychowali się w innej dekadzie, jakby mieli innych rodziców. Ich ojciec nigdy nie słyszał o Weaverach, nie mówił nic o iluminatach. Trzech najstarszych synów zapisał do szkoły, a choć kilka lat później ich stamtąd zabrał, przysięgając, że będzie ich uczył w domu, to gdy Tony poprosił o pozwolenie na powrót do szkoły, tato się zgodził. Tony kontynuował naukę aż po szkołę średnią, ale przez to, że miał bardzo wiele nieobecności z powodu pracy na złomowisku, nie dał rady jej skończyć.
Ponieważ Tyler był trzecim z kolei synem, prawie nie pamiętał szkoły i lubił się uczyć w domu. Aż skończył trzynaście lat. Potem, być może dlatego, że matka spędzała cały czas na uczeniu Luke’a czytania, Tyler zapytał tatę, czy mógłby się zapisać do ósmej klasy.
Tyler uczył się w szkole cały rok, od jesieni 1991 do wiosny 1992 roku. Uczył się algebry, która w jego umyśle była czymś tak samo naturalnym jak powietrze w jego płucach. Potem, w sierpniu tamtego roku, nastąpiło oblężenie Weaverów. Nie wiem, czy Tyler wróciłby w ogóle do szkoły, ale wiem, że po tym, jak tato usłyszał o Weaverach, już nigdy nie pozwolił żadnemu swojemu dziecku postawić stopy w szkole publicznej. Mimo to Tyler już zdążył uruchomić wyobraźnię. Za swoje pieniądze kupił stary podręcznik do trygonometrii i dalej uczył się sam. Później chciał się nauczyć rachunku różniczkowego, ale nie miał pieniędzy na kolejną książkę, poszedł więc do szkoły i poprosił o nią nauczyciela matematyki. Ten zaśmiał mu się w oczy.
– Nie dasz rady sam się tego nauczyć– powiedział. – To niemożliwe.
Tyler mu odpalił:
– Proszę dać mi książkę, myślę, że dam radę.
Wyszedł z książką pod pachą.
Prawdziwym wyzwaniem było znalezienie czasu na naukę. Codziennie o siódmej rano mój ojciec zbierał synów w jednym miejscu, dzielił ich na zespoły i wysyłał do wykonania zadań wyznaczonych na dany dzień. Zauważenie, że Tylera nie było wśród braci, zajmowało tacie zazwyczaj około godziny. Wtedy szybkim krokiem wpadał przez tylne drzwi do domu, gdzie Tyler siedział w swoim pokoju i się uczył.
– Co ty do diabła robisz!? – krzyczał tato, zostawiając grudki błota na czyściutkim dywanie Tylera. – To Luke ładuje sam dwuteownik – wykonuje robotę za dwóch – a ty siedzisz tu na tyłku?
Gdyby to mnie tato złapał na nauce, gdy powinnam pracować, tobym zwiewała, ale Tyler się nie ruszał.
– Tato – mówił. – Po-po-popra-cu-cuję po o-o-obiedzie. A-a-le po-po-potrze-bu-buję po-po-ranka na na-naukę.
Większość razów przez chwilę się kłócili, a potem Tyler porzucał ołówek i z opadniętymi ramionami naciągał buty i rękawice do spawania. Ale były też poranki, które zawsze mnie zadziwiały, kiedy tato, fukając, wychodził tylnymi drzwiami sam.
Nie wierzyłam, że Tyler naprawdę pójdzie do college’u, że porzuci Górę, by przyłączyć się do iluminatów. Zdałam sobie sprawę, że ojciec ma całe lato, aby przemówić mu do rozsądku, i próbował to robić prawie codziennie, kiedy cała drużyna przychodziła do domu na obiad. Chłopcy pałętali się po kuchni, nakładając sobie kolejne porcje jedzenia, a tato wyciągał się na twardym linoleum – bo był zmęczony i musiał się położyć, a jednocześnie zbyt brudny jak na sofę matki – i zaczynał swój wykład o iluminatach.
Zwłaszcza jeden taki obiad zapadł mi w pamięć. Tyler napełnia tacosy ze składników przygotowanych przez matkę: układa puste placki na talerzu, trzy w idealnym rzędzie, potem, ostrożnie odmierzając dodatki, dodaje hamburgera, sałatę i pomidora i idealnie rozsmarowuje kwaśną śmietanę. Tato monotonnie nadaje. Wtem, właśnie gdy kończy swój wykład i bierze oddech, żeby zacząć od początku, Tyler zsuwa swoje idealne tacosy do blendera matki, tego, którego używała do robienia nalewek, i włącza go. Kuchnię wypełnia głośny ryk, narzucając pewien rodzaj ciszy. Ryk ustępuje, tato kontynuuje. Tyler przelewa pomarańczowy płyn do szklanki i zaczyna pić, ostrożnie, delikatnie, bo jego przednie zęby wciąż się ruszają, wciąż próbują wyskoczyć mu z ust. Wiele wspomnień można zebrać, żeby podsumować ten okres w naszym życiu, ale to jedno najsilniej zapadło mi w pamięć – głos taty unoszący się znad podłogi, podczas gdy Tyler wypija swoje tacosy.
Wiosna przeszła w lato, a postanowienie taty zamieniło się w wyparcie. Zachowywał się tak, jakby kłótnia się skończyła, a on wygrał. Przestał mówić o wyjeździe Tylera i odmawiał zatrudnienia pomocnika na jego miejsce.
Pewnego ciepłego popołudnia Tyler zabrał mnie w odwiedziny do babci i dziadka-z-miasta, mieszkających w tym samym domu, w którym wychowali matkę, a który dosłownie pod każdym względem różnił się od naszego. Wystrój nie był drogi, ale dom był zadbany. Na podłogach leżała kremowobiała wykładzina, na ścianach były stonowane tapety z kwiecistymi wzorami, a w oknach wisiały grube, pofałdowane zasłony. Rzadko coś wymieniali. Dywan, tapeta, kuchenny stół i blat – wszystko było takie samo, jak widziałam na slajdach z dzieciństwa matki.
Tato nie lubił, kiedy spędzaliśmy tu czas. Dziadek, zanim przeszedł na emeryturę, był listonoszem, a tato mówił, że nikt godzien naszego szacunku nie pracuje dla rządu. Mówił też, że babcia była jeszcze gorsza. Frywolna. Nie wiedziałam, co oznacza to słowo, ale używał go tak często, że zaczęłam je z nią kojarzyć – z jej kremowym dywanem i stonowaną tapetą z płatkami kwiatów.
Tylerowi bardzo się tam podobało. Spokój, porządek, łagodny cichy głos, jakim moi dziadkowie zwracali się do siebie. W domu panowała taka atmosfera, że instynktownie, choć nikt tego nie mówił, czułam, że nie wolno mi krzyczeć, nie wolno nikogo bić ani przebiegać przez kuchnię z dużą prędkością. Ktoś musiał mi jednak powiedzieć, i to nie raz, żebym zostawiła ubłocone buty przy drzwiach.
– Wyjechać do college’u! – wykrzyknęła babcia, gdy już usiedliśmy na sofie o kwiecistym wzorze. Odwróciła się do mnie. – Musisz być bardzo dumna ze swojego brata!
Uśmiechała się, mrużąc oczy. Widziałam wszystkie jej zęby. „A niech sobie babcia myśli, że skazanie się na pranie mózgu jest czymś, z czego trzeba się cieszyć”, pomyślałam.
– Muszę do łazienki – powiedziałam.
Gdy znalazłam się sama w korytarzu, szłam powoli, zatrzymując się przy każdym kroku, żeby stopy mogły zanurzyć się w dywanie. Uśmiechnęłam się na wspomnienie słów taty, że babcia może mieć taki biały dywan tylko dlatego, że dziadek nigdy nie wykonywał prawdziwej pracy.
– Może i moje ręce są brudne – powiedział tato, mrugając do mnie i pokazując czarne paznokcie – ale to jest uczciwy brud.
Minęło kilka tygodni, była pełnia lata. Pewnej niedzieli tato zwołał całą rodzinę.
– Mamy spore zapasy jedzenia – oznajmił. – Mamy zapasy paliwa i wody. Nie mamy natomiast pieniędzy. – Wyjął z kieszeni dwudziestodolarówkę i zmiął ją w dłoni. – Nie tych fałszywych. Podczas Dni Ohydy to nie będzie nic warte. Ludzie będą dawać banknoty studolarowe za rolkę papieru toaletowego.
Wyobraziłam sobie świat, w którym zielone banknoty zaśmiecają szosę niczym puste puszki po napojach. Rozejrzałam się dookoła. Wydawało się, że reszta też sobie to wyobraża, zwłaszcza Tyler. Jego wzrok był skupiony i pełen determinacji.
– Odłożyłem trochę pieniędzy – powiedział tato. – I wasza matka też ma trochę. Wymienimy je na srebro. Tego wkrótce będą pragnęli ludzie – srebra i złota.
Kilka dni później przyniósł do domu srebro i nawet trochę złota. Metal miał kształt monet spakowanych w małych ciężkich pudełkach, które tato przenosił przez dom i składował w piwnicy. Nie pozwalał mi ich otworzyć.
– To nie jest do zabawy – powiedział.
Jakiś czas później Tyler wziął kilka tysięcy dolarów, niemal wszystkie oszczędności, jakie mu zostały po zapłaceniu farmerowi za traktor i tacie za vana, i kupił własny stosik srebra, który złożył w piwnicy obok gabloty z bronią. Stał tam dłuższą chwilę, rozmyślając nad pudełkami, jakby zawieszony między dwoma światami.
Tyler był miękki – ubłagałam go i dał mi srebrną monetę wielkości mojej dłoni. Moneta mnie uspokoiła. Wydawało mi się, że fakt, iż Tyler ją kupił, było deklaracją lojalności, obietnicą złożoną rodzinie, że mimo szaleństwa, jakie go opanowało i kazało mu wyjechać do szkoły, ostatecznie wybierze nas. Będzie walczyć po naszej stronie, gdy nadejdzie Koniec. Do czasu gdy liście zaczęły zmieniać kolory z jałowcowej zieleni lata na czerwienie i brązowe złota jesieni, moneta lśniła już nawet przy najsłabszym świetle, wypolerowana tysiącem dotknięć palca. Uspokajała mnie sama jej fizyczność, pewność, że jeśli moneta jest prawdziwa, to Tyler nie może wyjechać.
Pewnego sierpniowego ranka obudziłam się i zobaczyłam, że Tyler pakuje swoje ubrania, książki i płyty do pudeł. Gdy usiedliśmy do śniadania, był już prawie gotowy. Szybko zjadłam i poszłam do jego pokoju, spojrzałam na półki, były puste, została tylko jedna płyta, ta czarna przedstawiająca ludzi ubranych na biało, których teraz rozpoznawałam jako Mormon Tabernacle Choir. Tyler pojawił się w drzwiach.
– Z-z-zostawiam ci ją – powiedział.
A potem wyszedł i zaczął myć wężem swój samochód, zmywając z niego kurz Idaho dopóty, dopóki auto nie wyglądało tak, jakby nigdy nie jechało polną drogą.
Tato skończył śniadanie i wyszedł bez słowa. Rozumiałam dlaczego. Widok Tylera ładującego pudła do samochodu przyprawiał mnie o obłęd. Chciałam krzyczeć, lecz zamiast tego pobiegłam tylnymi drzwiami przez wzgórza ku szczytowi. Biegłam, aż odgłos krwi pulsującej w uszach stał się głośniejszy niż myśli w mojej głowie. Wtedy odwróciłam się i pobiegłam z powrotem, wokół pastwiska, do czerwonego wagonu. Wdrapałam się na dach w ostatniej chwili, żeby zobaczyć, jak Tyler zamyka bagażnik i obraca się w kółko, jakby chciał powiedzieć do widzenia, ale nie było nikogo, z kim mógłby się pożegnać. Wyobrażałam sobie, jak mnie woła, i jego pochyloną twarz, gdy nie odpowiedziałam.
Gdy zeszłam na dół, był już za kierownicą, a kiedy wyskoczyłam zza żelaznego zbiornika, toczył się polną drogą. Zatrzymał się, wyszedł z samochodu i przytulił mnie. To nie był taki miażdżący uścisk, jaki dzieciom często serwują dorośli, ale ten inny, oboje staliśmy, a on przyciągnął mnie do siebie i przysunął swoją twarz do mojej. Powiedział, że będzie za mną tęsknił, potem mnie puścił, wsiadł do samochodu i zjechał szybko ze wzgórza na szosę. Patrzyłam, jak opada kurz.
Tyler rzadko później przyjeżdżał do domu. Budował sobie nowe życie po drugiej stronie frontu. Niewiele razy zapuszczał się na nasz teren. Nie pamiętam go przez następnych pięć lat, aż do momentu, gdy mam piętnaście lat i Tyler w krytycznym momencie zjawia się nagle w moim życiu. Wtedy byliśmy już sobie obcy.
Wiele lat minęło, zanim zrozumiałam, ile kosztował go tamten wyjazd, i jak niewiele wiedział o tym, co czeka go tam, dokąd zmierzał. Tony i Shawn też wyjechali, ale po to, by robić to, czego nauczył ich ojciec: jeździć ciężarówką, spawać, złomować. Tyler rzucał się na głęboką wodę. Nie wiem, dlaczego to zrobił, on też tego nie wie. Nie potrafi wyjaśnić, skąd wzięło się u niego to przekonanie ani jak to się stało, że świeciło na tyle jasno, by rozświetlić mroki niepewności. Zawsze jednak podejrzewałam, że chodziło o muzykę grającą mu w głowie, jakąś pomocną melodię, której my nie słyszeliśmy, tę samą tajemną melodię, którą sobie nucił, kiedy kupił książkę do trygonometrii albo zbierał wiórki po temperowaniu ołówków.
Lato powoli odchodziło, jakby rozpływało się w powietrzu pod wpływem własnego gorąca. Dni były wciąż upalne, ale wieczory zaczęły być chłodne, a chłodne godziny następujące po zachodzie słońca zagarniały coraz większą część dnia. Tylera nie było od miesiąca.
Spędzałam popołudnie z babcią-z-miasta. Tego ranka się wykąpałam, chociaż to nie była niedziela, włożyłam specjalne ubrania, bez dziur i plam, żebym mogła, wyszorowana i czyściutka, siedzieć w kuchni babci i patrzeć, jak piecze ciasteczka dyniowe. Przez ażurowe firanki wpadało jesienne słońce, oświetlając nagietkowe kafelki i nadając całemu pomieszczeniu bursztynowy blask.
Gdy babcia włożyła pierwszą partię do piecyka, poszłam do łazienki. Przeszłam przez korytarz po miękkim białym dywanie i poczułam ukłucie gniewu, bo przypomniało mi się, że gdy ostatni raz go widziałam, byłam z Tylerem. Łazienka wydawała mi się obca. Przyglądałam się perłowej umywalce, różowawej barwie dywanu, brzoskwiniowemu chodniczkowi. Nawet sedes wystawał spod okrycia koloru pierwiosnka. Spojrzałam na własne odbicie w ramie z kremowych kafelków. W ogóle nie przypominałam siebie. Przez chwilę zadawałam sobie pytanie, czy to nie tego właśnie pragnął Tyler – ładnego domu z ładną łazienką i ładnej siostry, która będzie przychodzić do niego w odwiedziny. Może o tym myślał, odchodząc. Nienawidziłam go za to.
Obok kranu, na muszli w kolorze kości słoniowej, leżał tuzin różowych i białych mydełek w kształcie łabędzi i róż. Wzięłam łabędzia, pod palcami poczułam miękki kształt. Był piękny i chciałam go zabrać. Wyobraziłam go sobie w naszej łazience w piwnicy, jego delikatne skrzydła rozłożone na ordynarnym cemencie. Zobaczyłam, jak leży na umywalce w błotnistej kałuży, w otoczeniu pasków zwijającej się żółtej tapety. Odłożyłam mydełko z powrotem na muszlę.
Wychodząc, wpadłam na babcię, która czekała na mnie w korytarzu.
– Umyłaś ręce? – zapytała słodkim, przymilnym tonem.
– Nie – odpowiedziałam.
Moja odpowiedź zdjęła warstwę lukru z jej głosu.
– Dlaczego?
– Nie były brudne.
– Po skorzystaniu z toalety zawsze trzeba umyć ręce.
– To nie może być aż takie ważne – odparłam. – U nas w domu w łazience nawet nie mamy mydła.
– To nieprawda – powiedziała. – Dobrze wychowałam twoją matkę.
Przybrałam bojową postawę, gotowa się kłócić, powiedzieć babci jeszcze raz, że nie używamy mydła, ale kiedy podniosłam wzrok, nie zobaczyłam kobiety, którą spodziewałam się ujrzeć. Nie wyglądała na kogoś zbytnio przywiązanego do błahostek, kto cały dzień potrafi rozprawiać namiętnie o swoim białym dywanie. W tej chwili była odmieniona. Może chodziło o kształt jej oczu, gdy je zmrużyła, patrząc na mnie z niedowierzaniem, a może o twardą linię jej ust, mocno zaciśniętych, zawziętych. A może o nic nie chodziło, może to była ta sama stara kobieta, która wyglądała jak zawsze i mówiła to, co zawsze. Może jej odmiana była efektem chwilowej zmiany mojej perspektywy, może była to jego perspektywa, brata, którego nienawidziłam i którego kochałam.
Babcia zaprowadziła mnie do łazienki i patrzyła, jak myję ręce, a potem kazała mi je wytrzeć w różowy ręcznik. Piekły mnie uszy i ściskało w gardle.
Wkrótce potem, po drodze z pracy odebrał mnie tato. Zatrzymał samochód i zatrąbił klaksonem, żebym wyszła, co też zrobiłam ze spuszczoną głową. Babcia szła za mną. Pospieszyłam na miejsce pasażera, skąd przełożyłam pudełko z narzędziami i rękawice do spawania, a w tym czasie babcia powiedziała tacie, że nie myję rąk. Tato słuchał, ssąc od wewnątrz policzki i prawą ręką majstrując przy skrzyni biegów. W środku gotował się od śmiechu.
Wróciwszy do ojca, poczułam jego moc. Moje oczy pokryła dobrze znana soczewka i babcia straciła władzę, jaką może miała nade mną godzinę wcześniej.
– Nie uczycie dzieci mycia rąk po skorzystaniu z toalety? – zapytała babcia.
Tato skręcił ciężarówką. Gdy zaczęła toczyć się do przodu, pomachał i odpowiedział:
– Uczę je, żeby nie sikały sobie na ręce.