Читать книгу Uwolniona - Tara Westover - Страница 7

CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział 2
Akuszerka

Оглавление

Czy macie nagietek? – zapytała akuszerka. – Potrzebuję też lobelii i oczaru wirginijskiego.

Siedziała przy blacie w kuchni i patrzyła, jak matka przeszukuje nasze szafki z brzozowego drewna. Między nimi na blacie leżała waga elektroniczna, z której od czasu do czasu matka korzystała, żeby zważyć wysuszone liście. Była wiosna. Mimo tego, że jasno świeciło słońce, poranek był chłodny.

– W zeszłym tygodniu przygotowałam świeżą porcję nagietka – powiedziała matka. – Taro, pobiegnij i przynieś ją.

Przyniosłam nalewkę, a matka zapakowała ją do plastikowej torby na zakupy razem z suszonymi ziołami.

– To wszystko? – zaśmiała się matka. Głos miała wysoki, nerwowy. Akuszerka ją zawstydzała, a gdy matka była zawstydzona, jej ruchy nabierały lekkości. Za każdym razem, gdy akuszerka poruszyła się powoli, z pewnością siebie, matka reagowała przyspieszeniem ruchów.

Akuszerka spojrzała na swoją listę.

– To wszystko.

Była niską, pulchną kobietą pod pięćdziesiątkę, miała jedenaścioro dzieci i ryżą brodawkę na podbródku. Miała też najdłuższe włosy, jakie widziałam w życiu, które po uwolnieniu z ciasnego koka spływały kaskadą w kolorze polnej myszy, opadając do kolan. Rysy jej twarzy były ostre, a w głosie wybrzmiewał autorytet. Nie miała licencji ani certyfikatów. Była akuszerką jedynie przez moc swojego stwierdzenia, a to wystarczyło aż nadto.

Matka miała zostać jej asystentką. Pamiętam, jak pierwszego dnia im się przypatrywałam i je porównywałam. Matka o cerze niczym płatek róży, z włosami opadającymi w miękkich falach na ramiona. Z błyszczącymi powiekami. Codziennie robiła makijaż, a gdy zabrakło jej na to czasu, przez cały dzień przepraszała, tak jakby przez to sprawiła wszystkim kłopot.

Akuszerka wyglądała tak, jakby od dekady nie przemknęła jej przez głowę myśl o tym, jak wygląda, a sposób, w jaki się nosiła, sprawiał, że człowiek czuł się głupio, że w ogóle to zauważył.

Kiwnęła głową na pożegnanie, wychodząc obładowana ziołami od matki.

Gdy przyszła następnym razem, przyprowadziła ze sobą córkę Marię. Dziewczynka stała obok matki, naśladując jej ruchy i trzymając noworodka w silnych dziewięcioletnich ramionach. Gapiłam się na nią z nadzieją. Nigdy nie poznałam dziewczynek takich jak ja, niechodzących do szkoły. Przysunęłam się bliżej, próbując przyciągnąć jej uwagę, ale była całkowicie pochłonięta słuchaniem swojej matki, która tłumaczyła, jak podawać kalinę koralową i serdecznik pospolity, żeby złagodzić skurcze poporodowe. Głowa Marii kiwała się w dół i w górę na znak zgody, dziewczynka ani na chwilę nie spuściła wzroku ze swojej matki.

Ruszyłam sama powoli korytarzem do swojego pokoju, ale gdy się odwróciłam, żeby zamknąć drzwi, stała w nich Maria, wciąż z niemowlakiem na biodrze. Miał pełne ciałko, więc dziewczynka wyginała się mocno w pasie, by zrównoważyć jego ciężar.

– Idziesz? – zapytała.

Nie zrozumiałam.

– Ja zawsze chodzę – powiedziała. – Widziałaś, jak się rodzi dziecko?

– Nie.

– Ja tak, wiele razy. Wiesz, co to znaczy, że dziecko jest w położeniu podłużnym?

– Nie – odpowiedziałam przepraszająco.


Gdy matka po raz pierwszy asystowała przy porodzie, nie było jej w domu przez dwa dni. Potem wśliznęła się tylnymi drzwiami tak blada, że wydawała się wręcz przezroczysta; opadła na kanapę i tam została, cała się trzęsąc.

– Było okropnie – wyszeptała. – Nawet Judy powiedziała, że się boi.

Matka zamknęła oczy.

– Nie było widać, że się boi.

Matka odpoczęła przez kilka minut, aż odzyskała trochę koloru na twarzy, i opowiedziała, jak było. Poród był długi, wyczerpujący, a gdy dziecko w końcu wyszło na świat, jego matka poważnie się rozerwała. Krew była wszędzie. Krwotok nie chciał się zatrzymać. W tym momencie matka zauważyła, że wokół szyi dziecka owinięta jest pępowina. Noworodek był siny i tak cichy, że matka uznała, że nie żyje. Gdy teraz przywoływała te szczegóły, krew znów odpłynęła jej od twarzy, dopóki nie usiadła, blada jak ściana, obejmując się ramionami.

Audrey przygotowała herbatę rumiankową i położyłyśmy matkę do łóżka. Wieczorem, po powrocie taty do domu, matka opowiedziała mu to samo.

– Nie dam rady – powiedziała. – Judy tak, ale ja nie.

Tato objął ją ramieniem.

– To powołanie od Pana – powiedział. – A Pan czasem prosi o trudne rzeczy.

Matka nie chciała być akuszerką. To był pomysł taty, kolejny na drodze ku samowystarczalności. Niczego bardziej nie nienawidził niż tego, że jesteśmy zależni od rządu. Powiedział, że kiedyś zupełnie się uniezależnimy. Jak tylko zdobędzie pieniądze, planuje zbudować rurę, która będzie doprowadzać wodę z Góry, a potem na całej farmie zainstaluje panele słoneczne. W ten sposób podczas Dni Ostatnich, gdy wszyscy będą w ciemnościach pili z kałuż, my mielibyśmy wodę i elektryczność. Matka była zielarką, więc będzie dbać o nasze zdrowie, a jeśli zostanie akuszerką, będzie mogła przyjmować porody wnuków, gdy się pojawią.

Kilka dni po pierwszym porodzie akuszerka przyszła do matki z wizytą. Wzięła ze sobą Marię, a ona znów poszła za mną do mojego pokoju.

– Szkoda, że twoja matka źle trafiła za pierwszym razem – powiedziała z uśmiechem. – Następny będzie łatwiejszy.

Kilka tygodni później ta przepowiednia została wystawiona na próbę. Była północ. Ponieważ nie mieliśmy telefonu, akuszerka zadzwoniła do „babci z dołu”. Ta wspięła się na górę, zmęczona i zła, i wyburczała, że nadszedł czas, aby matka poszła „pobawić się w doktora”. Została tylko kilka minut, ale postawiła na nogi cały dom.

– Nigdy nie zrozumiem, dlaczego nie możecie po prostu jak każdy inny człowiek pójść do szpitala – wykrzyczała, wychodząc i zatrzaskując za sobą drzwi.

Matka wyjęła swoją podręczną torbę i pudełko ze sprzętem, wypełnione ciemnymi buteleczkami z nalewką, a następnie powoli wyszła z domu. Byłam niespokojna i źle spałam, ale kiedy następnego ranka matka wróciła do domu, z rozczochraną fryzurą i sińcami pod oczami, szeroko się uśmiechała.

– To była dziewczynka – oznajmiła. A potem położyła się do łóżka i spała cały dzień.

Tak mijały miesiące. Matka wychodziła z domu o wszystkich porach dnia i nocy i wracała, drżąc, z wielką ulgą, że już jest po wszystkim. Zanim zaczęły opadać liście z drzew, pomogła przy tuzinie porodów. Do końca zimy było już kilka tuzinów. Wiosną powiedziała ojcu, że ma dość, ale gdy nadejdzie Koniec Świata, jeśli będzie musiała, to potrafi przyjąć poród. Teraz chciała już przestać.

Gdy to powiedziała, tato bardzo posmutniał na twarzy. Przypomniał jej, że to była wola Boża, błogosławieństwo dla naszej rodziny.

– Musisz być akuszerką – powiedział. – Musisz sama przyjąć poród.

Matka pokręciła głową na znak niezgody.

– Nie mogę – odparła. – Poza tym, kto mnie zatrudni, skoro jest Judy?

Rzuciła na siebie klątwę, a Bogu rękawicę. Niedługo potem Maria powiedziała mi, że jej ojciec dostał nową pracę w Wyoming.

– Mama mówi, że twoja matka powinna zająć jej miejsce – oznajmiła Maria.

W mojej głowie pojawił się ekscytujący obraz mnie samej w roli Marii, córki akuszerki, pewnej siebie, fachowej. Ale gdy odwróciłam głowę, żeby spojrzeć na stojącą obok mnie matkę, ten obraz wyparował.

Bycie położną w stanie Idaho nie było nielegalne, ale nie było też jeszcze prawnie usankcjonowane. Jeśli poród poszedł nie tak jak powinien, akuszerka mogła się spodziewać zarzutów za praktykowanie medycyny bez licencji. W przypadku poważnych komplikacji mogła usłyszeć zarzut spowodowania śmierci, a nawet zostać skazaną na więzienie. Niewiele kobiet kwapiło się do ponoszenia takiego ryzyka, dlatego akuszerek było mało. W dniu kiedy Judy wyjechała do Wyoming, matka stała się jedyną akuszerką w promieniu stu pięćdziesięciu kilometrów.

Do domu zaczęły przychodzić kobiety z dużymi brzuchami, błagając matkę, żeby przyjęła ich porody. Matkę to załamywało. Jedna z kobiet siedziała na skraju naszej wyblakłej żółtej sofy ze wzrokiem wbitym w podłogę i tłumaczyła, że jej mąż stracił pracę i nie mają pieniędzy na szpital. Matka siedziała cicho, skupiając wzrok w jednym miejscu, z zaciśniętymi ustami; przez chwilę jej postawa wyrażała pewność. Zaraz jednak to wrażenie zniknęło, a matka odezwała się słabym głosem:

– Nie jestem akuszerką, tylko asystentką.

Kobieta przychodziła jeszcze kilka razy, siadając za każdym razem na naszej sofie, i opisywała nieskomplikowane narodziny swoich poprzednich dzieci. Kiedy tato dostrzegał ze złomowiska jej samochód, często przychodził do domu, cicho, tylnymi drzwiami, pod pretekstem napicia się wody. Stawał wtedy w kuchni i pił cicho i powoli, z uchem skierowanym ku salonowi. Za każdym razem kiedy kobieta wychodziła, tato nie umiał ukryć ekscytacji, aż w końcu, poddając się albo rozpaczy tej kobiety, albo jego uniesieniom, albo obojgu, matka ustąpiła.

Poród przebiegł gładko. A potem ta kobieta miała przyjaciółkę, która też była w ciąży, i matka przyjęła także jej poród. A potem tamta kobieta miała przyjaciółkę. Matka wzięła sobie asystentkę. Nie minęło wiele czasu, a przyjmowała tyle porodów, że Audrey i ja całymi dniami jeździłyśmy z nią samochodem dookoła doliny i obserwowałyśmy, jak przeprowadza badania przedporodowe i zapisuje kobietom zioła. Stała się naszą nauczycielką jak nigdy dotąd, bo rzadko w naszym domu odbywały się jakieś lekcje. Wyjaśniała nam, jak działa każde lekarstwo i środek uśmierzający ból. Jeśli jakaś kobieta miała wysokie ciśnienie krwi, to powinna dostać głóg, żeby ustabilizować kolagen i poszerzyć naczynia krwionośne zaopatrujące serce w krew. Jeśli jakaś inna kobieta miała przedwczesne skurcze, to potrzebowała kąpieli w imbirze, żeby zwiększyć podaż tlenu w macicy.

Bycie akuszerką odmieniło matkę. Była dorosłą kobietą z siedmiorgiem dzieci, ale pierwszy raz w życiu to ona rządziła, bez wątpliwości i zastrzeżeń. Czasem, w dniach następujących po porodzie, obserwowałam u niej podobieństwo do poważnej, pewnej siebie Judy – w zdecydowanym ruchu głowy albo we władczym ruchu brwi. Przestała się malować, a potem przestała za to przepraszać.

Matka pobierała za poród około pięciuset dolarów i to była kolejna rzecz, dzięki której to nowe zajęcie ją zmieniło – nagle miała pieniądze. Tato nie uważał, że kobiety powinny pracować, ale podejrzewam, że pomyślał, iż to w porządku, aby matce płacono za położnictwo, bo było to skierowane przeciw rządowi. Poza tym potrzebowaliśmy pieniędzy. Tato pracował najciężej ze znanych mi ludzi, ale zbieranie złomu oraz budowanie obór i stodół nie przynosiło wielkich dochodów. Pomagało nam to, że matka mogła kupować artykuły spożywcze za drobne banknoty, które trzymała w kopertach w swojej torebce. Czasem, gdy cały dzień mijał nam na jeżdżeniu wokół doliny, dowożeniu ziół i wykonywaniu badań przedporodowych, matka korzystała z tych pieniędzy i zabierała mnie i Audrey do restauracji. Babcia-z-miasta podarowała mi dziennik, różowy, z misiem w kolorze karmelu na okładce, i w tym dzienniku zapisałam, jak pierwszy raz matka zabrała nas na obiad. Opisałam restaurację jako „naprawdę szykowną, z menu itd.”. Zapisałam, że mój posiłek kosztował 3 dolary i 30 centów.

Matka wykorzystywała też pieniądze, żeby doskonalić się w akuszerstwie. Kupiła butlę z tlenem, na wypadek gdyby nowo narodzone dziecko nie mogło samodzielnie oddychać, przeszła też kurs szycia chirurgicznego, żeby nauczyć się samodzielnie zszywać kobiety, które się rozerwały. Judy zawsze wysyłała kobiety na zszywanie do szpitala, ale matka była zdeterminowana, żeby samej nauczyć się to robić. Wyobrażam sobie, jak myśli: „Samowystarczalność”.

Za resztę pieniędzy matka założyła linię telefoniczną6. Pewnego dnia pojawiła się biała furgonetka i kilku mężczyzn w ciemnych kombinezonach zaczęło się wspinać po stojących przy szosie słupach telegraficznych. Tato wpadł tylnymi drzwiami, żądając odpowiedzi na pytanie, co tu się u diabła wyrabia.

– Myślałam, że chciałeś mieć telefon – powiedziała matka z tak szczerym zaskoczeniem w oczach, że nie dało się mu nie dowierzyć. Po czym dodała szybko: – Mówiłeś, że jeśli ktoś zacznie rodzić, a babci nie będzie w domu i nie odbierze telefonu, to pojawi się problem. Pomyślałam: on ma rację, potrzebny nam telefon! O, ja głupia! Czyżbym źle zrozumiała?

Tato stał nieruchomo przez kilka sekund z otwartymi ustami. Oczywiście, że akuszerce potrzebny jest telefon, potwierdził. Potem wrócił na złomowisko i już więcej nie było na ten temat rozmowy. Odkąd pamiętałam, nie mieliśmy telefonu, aż tu następnego dnia leżał sobie w pudełku w kolorze limonki, jego błyszcząca powierzchnia nie pasowała do stojących obok ciemnych mętnych słoików z pluskwicą i tarczycą bajkalską.


Kiedy Luke zapytał matkę, czy mógłby dostać akt urodzenia, miał piętnaście lat. Chciał się zapisać na kurs prawa jazdy, bo Tony, nasz najstarszy brat, dobrze zarabiał na wożeniu żwiru, a mógł to robić, bo miał uprawnienia do prowadzenia samochodu. Shawn i Tyler, najstarsi po Tonym, mieli akty urodzenia. Tylko najmłodsza czwórka – Luke, Audrey, Richard i ja nie mieliśmy.

Matka zaczęła przygotowywać papiery. Nie wiem, czy wcześniej omówiła to z tatą. Jeśli tak, nie mam pojęcia, co mogło wpłynąć na to, że zmienił zdanie, dlaczego nagle obowiązująca od dziesięciu lat polityka nierejestrowania się u władz została obalona bez walki, ale myślę, że może to przez ten telefon. Wydawało się, że ojciec jakby zrozumiał, iż jeśli naprawdę mamy bić się z rządem, to trzeba czasem zgodzić się na poniesienie ryzyka. To, że matka była akuszerką, podważało establishment medyczny, ale żeby mogła być akuszerką, potrzebowała telefonu. Być może ta sama logika przeniosła się na Luke’a: będzie musiał zarabiać, żeby wesprzeć rodzinę, kupować zapasy i przygotowywać się na Dni Ostatnie, dlatego potrzebny mu był akt urodzenia. Inna możliwość jest taka, że matka po prostu nie zapytała taty. Być może sama o tym zdecydowała, a on zaakceptował jej decyzję. Być może nawet on, ten charyzmatyczny człowiek huragan, tymczasowo został zmieciony na bok przez jej siłę.

Gdy matka zabrała się do wyrabiania dokumentów dla Luke’a, postanowiła, że równie dobrze może zdobyć akty urodzenia dla nas wszystkich. To się okazało trudniejsze, niż sądziła. Przewróciła dom do góry nogami w poszukiwaniu dokumentów potwierdzających, że byliśmy jej dziećmi. Niczego nie znalazła. Jeśli chodzi o mnie, to nikt nie był pewien, kiedy się urodziłam. Matka pamiętała jedną datę, tato drugą, a babcia-z-dołu, która pojechała do miasta i złożyła oświadczenie, że jestem jej wnuczką, podała trzecią.

Matka zadzwoniła do głównej siedziby kościoła w Salt Lake City. Jakiś tamtejszy urzędnik znalazł zaświadczenie dotyczące mojego błogosławieństwa, kiedy byłam niemowlęciem, oraz inne, potwierdzenie mojego chrztu, który, tak jak w wypadku wszystkich mormońskich dzieci, odbył się, gdy miałam osiem lat. Matka poprosiła o kopie. Przyszły pocztą kilka dni później.

– Do jasnej Anielki! – wykrzyknęła matka, kiedy otworzyła kopertę, a żadna z dat nie zgadzała się z tą, którą babcia podała w oświadczeniu.

Matka przez cały tydzień godzinami wisiała na telefonie w naszej sprawie. Ze słuchawką opartą o ramię i kablem rozciągniętym przez całą kuchnię gotowała, sprzątała i wyciskała nalewki z gorzknika kanadyjskiego i ostropestu plamistego, jednocześnie ciągle odbywając tę samą rozmowę.

– To oczywiste, że powinnam była ją zgłosić, kiedy się urodziła, ale tego nie zrobiłam. W tym cały problem.

Po drugiej stronie słuchawki pomrukiwały głosy.

– Już mówiłam panu oraz pańskiemu pracownikowi, oraz pracownikowi pana pracownika, tak samo jak pięćdziesięciu innym osobom w tym tygodniu, że nie ma na jej temat żadnej dokumentacji szkolnej ani medycznej. Nie ma! Nie została zagubiona. Nie mogę poprosić o kopie. One nie istnieją!

– Urodziny? Powiedzmy dwudziesty siódmy.

– Nie, nie jestem pewna.

– Nie, nie mam dokumentów.

– Tak, poczekam.

Gdy matka przyznawała, że nie wie, kiedy się urodziłam, głosy w telefonie zawsze kazały jej czekać i łączyły ją ze swoimi przełożonymi, tak jakby to, że nie było wiadomo, którego dnia mam urodziny, odbierało w ogóle zasadność samej możliwości, że mam tożsamość. Wydawało się, że mówią: kto nie ma urodzin, nie może być osobą. Nie rozumiałam dlaczego. Dopóki matka nie postanowiła zdobyć mojego aktu urodzenia, to, że nie znałam daty swoich urodzin, nigdy nie wydawało mi się specjalnie dziwne. Wiedziałam, że urodziłam się gdzieś w okolicach końca września, każdego roku wybierałam jakiś dzień, tylko nie niedzielę, bo co to za zabawa spędzić urodziny w kościele. Czasem chciałam poprosić matkę, żeby dała mi słuchawkę, abym mogła wyjaśnić:

– Mam urodziny, tak samo jak ty – chciałam powiedzieć głosowi po drugiej stronie. – Tyle że ruchome. Nie chciałbyś móc sobie zmieniać daty urodzin?

W końcu matka przekonała babcię-z-dołu, żeby złożyła nowe oświadczenie, w którym stwierdza, że urodziłam się dwudziestego siódmego, chociaż babcia wciąż była przekonana, że to był dwudziesty dziewiąty. I stan Idaho wydał opóźniony akt urodzenia. Pamiętam dzień, w którym przyszedł pocztą. Gdy otrzymałam pierwszy oficjalny dowód na to, że jestem osobą, poczułam się dziwnie, jakbym coś traciła – do tej pory nigdy nie przyszło mi do głowy, że taki dowód może być potrzebny.

Dostałam mój akt urodzenia na długo przed Lukiem. Kiedy matka mówiła głosom po drugiej stronie słuchawki, że jej zdaniem urodziłam się któregoś dnia w ostatnim tygodniu września, słuchały w milczeniu. Ale kiedy mówiła im, że nie jest do końca pewna, czy Luke urodził się w maju czy w czerwcu, to w odpowiedzi na to głosy wyraźnie zaczynały brzęczeć.


Tamtej jesieni, w wieku dziewięciu lat, pojechałam z matką do rodzącej kobiety. Od miesięcy o to prosiłam, przypominając, że Maria w moim wieku widziała poród już kilkanaście razy.

– Nie jestem matką karmiącą – odpowiedziała. – Nie mam powodu, żeby cię zabierać. Poza tym ci się nie spodoba.

W końcu matkę wynajęła kobieta, która miała kilkoro małych dzieci. Ustalono, że zajmę się nimi podczas porodu.

Telefon zadzwonił w środku nocy. Mechaniczny dzwonek rozbrzmiewał w korytarzu, a ja wstrzymałam oddech w nadziei, że to nie pomyłka. Minutę później matka była przy moim łóżku.

– Już czas – powiedziała i razem pobiegłyśmy do samochodu.

Pokonując dziesięć mil, ćwiczyłyśmy z matką, co mam powiedzieć, jeśli stanie się najgorsze i przyjdą federalni. Pod żadnym pozorem nie mogłam im powiedzieć, że moja matka jest akuszerką. Jeśli spytają, dlaczego zatem tam jesteśmy, miałam milczeć. Matka nazywała to „sztuką trzymania buzi na kłódkę”.

– Powtarzaj, że spałaś i nic nie widziałaś, nic nie wiesz i nie pamiętasz, dlaczego tu jesteśmy – powiedziała. – Nie dawaj im więcej sznura na stryczek dla mnie, bo już mają wystarczająco.

Matka zamilkła. Prowadziła, a ja patrzyłam na nią. Jej twarz, oświetlona światłami deski rozdzielczej, na tle głębokiej czerni wiejskich dróg wydawała się upiornie blada. W rysach, zmarszczonym czole i zaciśniętych ustach wyryty był strach. Będąc sama, tylko ze mną, na bok odłożyła maskę, którą pokazywała innym ludziom. Znów była dawną sobą, delikatną, ciężko oddychającą.

Usłyszałam cichy szept i uświadomiłam sobie, że to matka. Wymieniała listę rzeczy, które mogą się zdarzyć. Co jeśli coś pójdzie nie tak? Co jeśli były jakieś wcześniejsze choroby, o których jej nie powiedzieli, jakieś komplikacje? Albo jeśli to będzie coś zwykłego, banalny kryzys, a ona wpadnie w panikę, nie potrafi się opanować i nie zdoła na czas zatamować krwotoku? Będziemy na miejscu za kilka minut, wtedy w jej małych, drżących dłoniach znajdą się dwa życia. Aż do tej chwili nie rozumiałam, jak wielkie ryzyko na siebie brała.

– W szpitalach też umierają ludzie – szepnęła, zaciskając palce na kierownicy, niczym zjawa. – Czasem Bóg wzywa ich do domu i nie da się nic zrobić. Ale jeśli to przydarzy się akuszerce… – odwróciła się i powiedziała prosto do mnie – wystarczy jeden błąd i będziesz mnie odwiedzać w więzieniu.

Dojechałyśmy na miejsce i w matce zaszła przemiana. Wydała szereg rozkazów – ojcu, rodzącej i mnie. Niemal zapomniałam zrobić to, o co mnie prosiła, do tego stopnia nie mogłam oderwać od niej wzroku. Teraz wiem, że tamtej nocy widziałam ją po raz pierwszy, jej tajemną siłę.

Wydawała krzykiem rozkazy, a my je bez słowa wykonywaliśmy. Dziecko urodziło się bez komplikacji. Bycie bliskim świadkiem tego wydarzenia w cyklu życia było naprawdę mityczne i romantyczne, ale matka miała rację, nie podobało mi się. Trwało długo i było wyczerpujące. Śmierdziało kroczem i potem.

Nie poprosiłam, żeby zabrała mnie do następnego porodu. Matka wróciła do domu blada, trzęsła się. Głos jej drżał, gdy opowiadała mnie i mojej siostrze, co zaszło, jak puls nienarodzonego dziecka niebezpiecznie słabł, serce mu ledwie biło, jak zadzwoniła po karetkę, a potem stwierdziła, że nie ma czasu do stracenia, i zabrała rodzącą własnym samochodem. Jechała tak szybko, że zanim dotarła do szpitala, eskortowała ją policja. Na ostrym dyżurze próbowała przekazać lekarzom niezbędne informacje w taki sposób, żeby nie zdradzić zbyt dużo i by nie zaczęli podejrzewać, że jest niezarejestrowaną akuszerką.

Wykonano pilnie cesarskie cięcie. Rodząca i dziecko przez kilka dni zostali w szpitalu, a gdy wrócili do domu, matka przestała się trząść. Wydawała się wręcz podekscytowana i zaczęła inaczej opowiadać o tych zdarzeniach, smakowała moment, gdy jej samochód zatrzymał policjant, zaskoczony, że na tylnym siedzeniu znajduje się jęcząca, ewidentnie rodząca kobieta.

– Zrobiłam z siebie trzpiotkę – powiedziała do mnie i Audrey, podnosząc głos, który naraz zyskał pewność siebie. – Mężczyźni lubią myśleć, że ratują jakąś głupiutką kobietę, która władowała się w kłopoty. Musiałam tylko odsunąć się na bok i pozwolić, by to on odegrał rolę bohatera!

Najniebezpieczniejszy dla matki moment nadszedł chwilę później, w szpitalu, kiedy kobietę odwieziono na noszach. Jakiś lekarz zatrzymał matkę i zapytał, co robiła z rodzącą. Uśmiechnęła się na to wspomnienie.

– Zadałam mu najgłupsze pytanie, jakie byłam w stanie wymyślić. – Tu zaczęła mówić cienkim, kokieteryjnym głosikiem, zupełnie niepodobnym do swojego: – Och! Czy to była główka dziecka? Czy dzieci nie rodzą się stópkami do przodu?

To przekonało lekarza, że matka raczej nie była akuszerką.


W Wyoming nie było tak dobrych zielarek jak matka, dlatego kilka miesięcy po incydencie w szpitalu Judy wróciła do Buck’s Peak, by uzupełnić zapasy. Kobiety gawędziły w kuchni, Judy siedziała na stołku barowym, matka oparta o blat, z głową leniwie złożoną w dłoniach. Zabrałam listę ziół do składziku. Poszła za mną Maria, niosąc ze sobą innego niemowlaka. Zdejmowałam suszone liście i mętne płyny z półek, nie przestając opowiadać o wyczynach matki aż po historię o wydarzeniu w szpitalu. Maria miała własne opowieści o wyprowadzaniu w pole federalnych, ale gdy zaczęła jakąś opowiadać, przerwałam jej.

– Judy jest dobrą akuszerką – powiedziałam, pusząc się z dumy. – Ale jeśli chodzi o lekarzy i gliny, to nikt tak dobrze nie udaje głupiej jak moja matka.

6

Choć wszyscy w mojej rodzinie zgadzają się, że rodzice przez wiele lat nie mieli telefonu, istnieją jednak poważne różnice zdań co do okresu, którego to dotyczy. Pytałam braci, ciotki, wujków i kuzynów, ale nie udało mi się ostatecznie ustalić chronologii, dlatego polegam na własnych wspomnieniach.

Uwolniona

Подняться наверх