Читать книгу Uwolniona - Tara Westover - Страница 11
CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział 6
Tarcza i puklerz
ОглавлениеTej zimy, która nastąpiła po wyjeździe Tylera, Audrey skończyła piętnaście lat. Odebrała prawo jazdy z gmachu sądu hrabstwa, a po drodze do domu znalazła pracę przy robieniu hamburgerów. Potem drugą, przy dojeniu krów o czwartej każdego ranka. Od roku kłóciła się z tatą, opierając się ograniczeniom, jakie na nią nakładał. Teraz miała pieniądze, własny samochód, mało co ją widywaliśmy. Rodzina się kurczyła, stara hierarchia zagęszczała.
Tato nie miał wystarczająco dużej ekipy, żeby budować stodoły, dlatego wrócił do zbierania złomu. W związku z nieobecnością Tylera wszyscy awansowaliśmy: Luke w wieku szesnastu lat został najstarszym synem, prawą ręką ojca, a Richard i ja zajęliśmy jego miejsce jako szeregowcy.
Pamiętam pierwszy poranek, kiedy weszłam na złomowisko jako członkini ekipy ojca. Ziemia była skuta lodem, nawet powietrze zdawało się skostniałe. Znajdowaliśmy się na podwórku nad niżej położonym pastwiskiem, które wypełniały setki samochodów i ciężarówek. Niektóre były stare i zepsute, ale większość stanowiły wraki po wypadkach i było to widać – pogięte, połamane, powykręcane, robiły wrażenie, jakby je wykonano z pogniecionego papieru, a nie ze stali. Pośrodku podwórka znajdowało się szerokie i głębokie jezioro szczątków i części: cieknące akumulatory, kołtuny izolowanego przewodu miedzianego, porzucone skrzynie biegów, zardzewiałe płaty blachy falistej, stare krany, zniszczone kaloryfery, ząbkowane kawałki błyszczących mosiężnych rur, i tak dalej, i tak dalej. Była to niekończąca się, bezkształtna masa.
Tato zaprowadził mnie nad jej skraj.
– Wiesz, czym się różni aluminium od stali nierdzewnej? – zapytał.
– Chyba tak.
– Chodź tutaj.
Ton jego głosu był niecierpliwy. Tato przyzwyczaił się do rozkazywania dorosłym mężczyznom. Gdy musiał objaśniać dziesięcioletniej dziewczynce, na czym polega jego praca, oboje poczuliśmy się niepewnie.
Wyszarpał kawałek błyszczącego metalu.
– To jest aluminium – powiedział. – Widzisz, jak błyszczy? Czujesz, jakie jest lekkie? – Włożył mi ten kawałek do ręki. Miał rację, nie był tak ciężki, na jaki wyglądał. Następnie podał mi wygiętą rurę. – A to jest stal.
Zaczęliśmy sortować szczątki metalu na stosy – aluminium, żelaza, stali, miedzi – żeby można było je sprzedać. Podniosłam kawałek żelaza. Pełno było na nim brązowej rdzy, a poszarpane krańce drapały mnie w dłonie. Miałam skórzane rękawiczki, ale kiedy tato je zobaczył, powiedział, że mnie spowolnią.
– Szybko zrobią ci się odciski – zapewnił, gdy mu je oddawałam. W sklepie znalazłam kask, ale jego tato też mi odebrał.
– Próbując utrzymać to głupstwo na głowie, będziesz wolniej się ruszać.
Tato żył w lęku przed czasem. Czuł, że czas go goni. Widziałam to w niespokojnych spojrzeniach, jakie rzucał ku przesuwającemu się po niebu słońcu, w zniecierpliwieniu, z jakim szacował każdy odcinek rury albo kawałek żelaza. Dla niego każdy kawałek złomu stanowił kwotę, za jaką można go sprzedać, pomniejszoną o czas potrzebny na sortowanie, pocięcie i dostarczenie do skupu. Każdy skrawek żelaza, każdy krążek miedzianego przewodu był groszem, dziesięciogroszówką, dolarem albo mniejszą kwotą, jeśli wydobycie go i przyporządkowanie zajmowało więcej niż dwie sekundy. Tato bezustannie przeliczał te nędzne zyski pod kątem wydatków na utrzymanie domu na godzinę. Doszedł do wniosku, że aby w domu się świeciły światła i było w nim ciepło, musi pracować w tempie na złamanie karku. Nigdy nie widziałam, żeby kiedykolwiek przynosił odpady do kosza na sortowane skrawki – z całą siłą rzucał nimi stamtąd, gdzie akurat stał.
Gdy pierwszy raz zobaczyłam, jak to robi, pomyślałam, że to przypadek, niezręczność, którą należało skorygować. Wtedy jeszcze nie rozumiałam zasad rządzących tym nowym dla mnie światem. Schyliłam się, żeby sięgnąć po miedziany zwój, kiedy powietrze obok mnie przecięło coś ogromnego. Gdy odwróciłam się w tamtym kierunku, dostałam prosto w brzuch stalowym wałem.
Uderzenie powaliło mnie na ziemię.
– Ups! – krzyknął tato.
Przewróciłam się na lód, zwijając się z bólu. Gdy podniosłam się z powrotem na nogi, tato puścił już w ruch następną rzecz. Zrobiłam unik, ale straciłam równowagę i upadłam. Tym razem się nie podnosiłam. Trzęsłam się, ale nie z zimna. Skóra mrowiła mi w poczuciu pewności nadchodzącego niebezpieczeństwa, jednak gdy poszukałam wzrokiem jego źródła, zobaczyłam tylko zmęczonego starego człowieka, który szarpał się z kawałkiem zepsutego światła samochodowego.
Przypomniały mi się te wszystkie przypadki, gdy jeden z moich braci wpadał do domu tylnymi drzwiami, wyjąc z bólu i trzymając się za jakąś część ciała, która była rozcięta, zmiażdżona, złamana albo oparzona. Przypomniało mi się, jak dwa lata wcześniej pewien mężczyzna imieniem Robert, który pracował dla taty, stracił palec. Przypomniał mi się ten nieludzki krzyk, z jakim wbiegł do domu. Przypomniałam sobie, jak patrzyłam na krwawy kikut, a potem na odcięty palec, który Luke przyniósł i położył na blacie. Wyglądał jak rekwizyt sztuczki magicznej. Matka obłożyła go lodem i szybko posłała Roberta do miasta, żeby lekarze przyszyli mu go z powrotem. Palec Roberta nie był jedyną ofiarą złomowiska. Rok wcześniej dziewczyna Shawna, Emma, weszła z wrzaskiem przez tylne drzwi. Pomagając Shawnowi, straciła przy tym pół palca wskazującego. Matka ją także wysłała szybko do miasta, ale tkanka została zmiażdżona i nic nie dało się już zrobić.
Spojrzałam na moje własne różowe palce i w tej chwili złomowisko zmieniło dla mnie oblicze. Jako dziecko spędzałam z Richardem niezliczone godziny wśród metalowych szczątków. Skakaliśmy z jednego poharatanego samochodu na drugi, jedne plądrowaliśmy, inne zostawialiśmy w spokoju. Złomowisko było tłem tysięcy wymyślonych bitew między demonami i czarnoksiężnikami, wróżkami i zbójami, trollami i gigantami. Teraz się odmieniło. Przestało być miejscem zabaw dzieciństwa, stało się tym, czym naprawdę było, miejscem, którym rządziły wrogie i tajemnicze prawa fizyki.
Gdy stałam i wciąż drżąc, próbowałam oderwać mały kawałek przewodu miedzianego, przypominałam sobie, jaki dziwny ślad zostawiała krew spływająca Emmie z nadgarstka, rozlewając się po przedramieniu. Już prawie mi się udało, kiedy tato rzucił katalizator. Uskoczyłam na bok, zacinając się w rękę o ząbkowaną krawędź dziurawego baku. Wytarłam krew w dżinsy i krzyknęłam:
– Nie rzucaj tutaj! Ja tutaj jestem!
Tato podniósł wzrok, zaskoczony. Zapomniał, że tam stałam. Kiedy zobaczył krew, podszedł do mnie i położył mi dłoń na ramieniu.
– Nie martw się, kochanie – powiedział. – Bóg i jego anioły są tutaj, pracują tu razem z nami. Nie pozwolą, żeby stała ci się krzywda.
Nie tylko ja szukałam pewnego gruntu pod nogami. Przez pół roku po wypadku stan matki stale się poprawiał i myśleliśmy, że całkowicie wyzdrowieje. Bóle głowy stały się rzadsze, już tylko dwa czy trzy razy w tygodniu zamykała się z ich powodu w piwnicy. A potem proces zdrowienia spowolnił. Teraz minęło od wypadku dziewięć miesięcy. Bóle głowy nie ustępowały i matce szwankowała pamięć. Przynajmniej dwa razy w tygodniu prosiła mnie o przygotowanie śniadania na długo po tym, jak wszyscy już zjedli, a naczynia zostały wymyte. Kazała mi zważyć pół kilo krwawnika, a ja musiałam jej przypomnieć, że dostarczyliśmy go klientce poprzedniego dnia. Zaczynała robić mieszankę na nalewkę, a minutę później nie pamiętała, jakie składniki już dodała, i trzeba było wyrzucać całą porcję. Czasem prosiła mnie, żebym stawała obok niej i ją obserwowała, by móc powiedzieć:
– Stroiczkę już dodałaś. Teraz kolej na werbenę pospolitą.
Matka zaczęła wątpić, czy kiedykolwiek wróci do położnictwa, i o ile ją to tylko smuciło, o tyle tato był wręcz zrozpaczony. Smutniał na twarzy za każdym razem, gdy matka odmawiała kolejnej kobiecie.
– A co, jeśli dostanę migreny, gdy ona zacznie rodzić? – powiedziała mu. – Jeśli nie zapamiętam, jakie zioła jej podałam albo w jakim tempie bije serce dziecka?
W końcu to nie tato przekonał matkę, żeby znów była akuszerką. Sama się przekonała, być może dlatego, że była to część jej tożsamości, której nie chciała oddać bez walki. Pamiętam, że tamtej zimy pomogła przyjść na świat dwójce dzieci. Po pierwszym wróciła do domu słaba i blada, tak jakby sprowadzenie tego życia na świat kosztowało ją część własnego. Gdy zadzwonił drugi telefon, siedziała zamknięta w piwnicy. Pojechała do rodzącej w ciemnych okularach, usiłując coś zobaczyć przez nadchodzące falami zaburzenia widzenia. Gdy dojechała na miejsce, ból był oślepiający, pulsujący, uniemożliwiający myślenie. Zamknęła się na zapleczu, a poród przyjęła jej asystentka. Po tym wydarzeniu matka nie była już główną akuszerką. Do następnego porodu za dużą część swojego wynagrodzenia wynajęła drugą położną, która miała ją nadzorować. Wyglądało na to, że teraz każdy ją nadzorował. Wcześniej to ona była ekspertką o niepodważalnej władzy; teraz musiała pytać swoją dziesięcioletnią córkę, czy zjadła już obiad. Tamta zima była długa i ciemna, zastanawiałam się, czy matka nie zostawała czasem w łóżku także wtedy, gdy wcale nie miała migreny.
Na Boże Narodzenie dostała od kogoś drogą butelkę różnych olejków eterycznych. Pomogły na bóle głowy, ale ponieważ za dziesięć gramów trzeba było zapłacić pięćdziesiąt dolarów, nie było nas na to stać. Matka postanowiła sama przygotować olejową mieszankę. Zaczęła kupować oddzielnie olejki z eukaliptusa i kocanek, z drzewa sandałowego i ravensary, a nasz dom, który przez lata pachniał ziemią i gorzkimi liśćmi, nagle wypełnił zapach lawendy i rumianku. Całymi dniami mieszała olejki, poprawiając skład, by uzyskać konkretne zapachy i właściwości. Pracowała z kartką i długopisem, żeby zapisać każdy wykonany krok. Olejki były znacznie droższe niż nalewki, dlatego to była naprawdę tragedia, gdy musiała wyrzucić całą porcję tylko dlatego, że nie pamiętała, czy dodała olejek ze świerku. Robiła olejki na migreny i bóle menstruacyjne, jeszcze inne na bolące mięśnie czy palpitacje serca. W ciągu nadchodzących lat opracowała dziesiątki mieszanek.
Aby opracować recepturę, matka robiła coś, co nazywała „próbą mięśni”. Wyjaśniła mi, że polegało to na „pytaniu ciała, czego potrzebuje, i wysłuchaniu jego odpowiedzi”. Mówiła głośno do siebie: „Mam migrenę. Co mi na nią pomoże?”. Następnie brała buteleczkę jakiegoś olejku, przyciskała ją do piersi i z zamkniętymi oczami pytała: „Czy potrzebuję tego?”. Jeśli jej ciało zakołysało się do przodu, oznaczało to potwierdzenie, że ten olejek pomoże jej na ból głowy. Jeśli ciało odchyliło się do tyłu, oznaczało to „nie” i matka próbowała czegoś innego.
Rozwinąwszy swoje umiejętności, matka przestała zwracać się do całego ciała i posługiwała się tylko palcami. Splatała palec wskazujący ze środkowym, potem lekko je uginała, żeby je rozpleść, jednocześnie zadając sobie pytanie. Jeśli palce pozostawały splecione, odpowiedź brzmiała „tak”, jeśli zaś się rozplotły – „nie”. Metoda ta wiązała się z wydawaniem w momencie przesunięcia się środkowego palca po paznokciu palca wskazującego słabego, lecz niedającego się z niczym pomylić dźwięku wyraźnego kliknięcia.
Matka wykorzystywała próby mięśni, eksperymentując z innymi metodami leczenia. W domu pojawiły się diagramy czakr i punktów ucisku, a matka zaczęła brać od klientów pieniądze za coś, co nazywała „pracą energii”. Nie wiedziałam, co to znaczy, aż pewnego popołudnia zawołała mnie i Richarda na zaplecze. Była tam kobieta o imieniu Susan. Matka miała zamknięte oczy, a jej lewa dłoń leżała na dłoni Susan. Palce drugiej dłoni miała splecione i szeptem zadawała sobie pytania. Po kilku z nich zwróciła się do kobiety, mówiąc:
– Twoja relacja z ojcem szkodzi twoim nerkom. Pomyśl o nim, gdy będziemy dostrajać czakry.
Matka wyjaśniła, że praca energii jest najskuteczniejsza w obecności kilku osób.
– Żebyśmy mogli korzystać z energii wszystkich obecnych – dodała.
Wskazała na moje czoło i powiedziała, żebym położyła jedną dłoń między brwiami, a drugą ujęła rękę Susan. Richard miał położyć dłoń na miejscu ucisku na piersi, a drugą wyciągnąć do mnie. Matka miała dotykać punkt we wnętrzu swojej dłoni, a stopą dotykać Richarda.
– Właśnie tak – powiedziała, gdy Richard wziął moją rękę. Staliśmy w ciszy przez dziesięć minut w ludzkim łańcuchu.
Gdy myślę o tamtej chwili, to przede wszystkim pamiętam jej dziwaczność. Matka powiedziała, że czuje gorącą energię poruszającą się w naszych ciałach, ale ja nie czułam niczego. Matka i Richard stali w bezruchu z zamkniętymi oczami, oddychając płytko. Ja się wierciłam. Próbowałam się skupić, martwiłam się, że szkodzę Susan, że przerywam łańcuch, że uzdrawiająca moc matki i Richarda nigdy jej nie dosięgnie, bo ja nie umiem jej przekazać. Gdy minęło dziesięć minut, Susan dała matce dwadzieścia dolarów i przyszedł następny klient.
Jeśli byłam sceptyczna, to ten sceptycyzm nie był do końca tylko moją winą. Był skutkiem tego, że nie umiałam się zdecydować, której z moich matek ufać. Rok przed wypadkiem, kiedy matka pierwszy raz usłyszała o próbie mięśni i pracy energii, zbyła obie koncepcje jako myślenie życzeniowe.
– Ludzie chcą cudów – powiedziała. – Przełkną wszystko, jeśli podsyci to ich nadzieję, pozwoli uwierzyć, że zdrowieją. Magia nie istnieje. Jest tylko właściwe odżywianie, ruch i dokładne badanie właściwości ziół. Ale ludzie, którzy cierpią, nie są w stanie tego zaakceptować.
Teraz matka mówiła, że leczenie jest kwestią duchową i nie ma dla niego ograniczeń. Wyjaśniła mi, że próba mięśni jest rodzajem modlitwy, prośbą do niebios. Aktem wiary, w którym Bóg przemawia za pośrednictwem jej palców. W niektórych chwilach jej wierzyłam, tej mądrej kobiecie, która miała odpowiedź na każde pytanie. Nie potrafiłam jednak do końca zapomnieć słów tej drugiej kobiety, drugiej matki, która też była mądra. „Magia nie istnieje”.
Pewnego dnia matka oświadczyła, że osiągnęła nowy poziom umiejętności.
– Nie muszę już wypowiadać pytania na głos – powiedziała. – Wystarczy, że je pomyślę.
Zauważyłam, że matka chodzi po domu, kładąc lekko ręce na różnych przedmiotach, i mamrocze coś do siebie, zginając palce w jednostajnym rytmie. Gdy piekła chleb i nie była pewna, ile mąki już dodała. Klik-klik-klik. Gdy mieszała olejki i nie pamiętała, czy dodała kadzidło. Klik-klik-klik. Siadała, żeby przez trzydzieści minut poczytać Biblię, zapominała, kiedy zaczęła, i robiła próbę mięśni, by sprawdzić, ile czasu już minęło. Klik-klik-klik.
W końcu zaczęła robić próby mięśni kompulsywnie, nieświadomie, zawsze, gdy zmęczyła ją rozmowa, gdy niejednoznaczności wynikające z jej problemów z pamięcią i w ogóle życia wywoływały u niej niezadowolenie. Rozluźniały jej się rysy, twarz stawała się nieobecna, a palce zaczynały klikać niczym świerszcze o zmierzchu.
Tato był wniebowzięty.
– Lekarze nie umieją poznać po dotyku, co człowiekowi dolega – powiedział rozpromieniony. – A matka umie!
Tamtej zimy nękały mnie wspomnienia o Tylerze. Przypominałam sobie dzień, w którym odszedł, jak dziwnie było patrzeć na jego samochód podskakujący na drodze ku dolinie, wyładowany pudłami. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, gdzie teraz był, ale czasem zastanawiałam się, czy przypadkiem szkoła nie była mniejszym złem, niż sądził Tato, bo przecież w żadnym wypadku Tyler nie był złym człowiekiem, a uwielbiał szkołę, zdawało się, że kochał ją bardziej niż nas.
Ziarno ciekawości zostało zasiane. By wzrosło, potrzeba było tylko czasu i nudy. Czasem, gdy zrywałam miedź z grzejnika albo wrzucałam pięćsetny kawałek stali do kosza, łapałam się na tym, że wyobrażam sobie szkolne sale, w których przebywał Tyler. Moje zainteresowanie stawało się coraz intensywniejsze z każdą ciężką godziną spędzoną na złomowisku, aż w końcu pewnego dnia przyszła mi do głowy dziwaczna myśl – powinnam się zapisać do szkoły publicznej.
Matka zawsze mówiła, że jeśli chcemy, możemy pójść do szkoły. Wystarczy poprosić tatę. I będziemy mogli się uczyć.
Ale ja nie prosiłam. Coś w twardych rysach twarzy ojca, w cichym błagalnym westchnieniu każdego ranka, zanim rozpoczął modlitwę rodzinną, sprawiało, że uznałam moją ciekawość za coś nieprzyzwoitego, zniewagę wobec tego, jak wiele poświęcił, by mnie wychować.
Wkładałam trochę wysiłku w to, żeby pomiędzy pracą na złomowisku i pomocą matce w przygotowywaniu nalewek i mieszaniu olejków kontynuować naukę. Matka wówczas już nie prowadziła domowego nauczania, ale miałam komputer, a w piwnicy były książki. Znalazłam książkę do przyrody z kolorowymi ilustracjami i książkę do matematyki, którą pamiętałam sprzed pięciu lat. Natrafiłam nawet na wypłowiałą zieloną książkę do historii. Ale gdy siadałam do nauki, niemal zawsze zasypiałam. Strony książek były błyszczące i miękkie, coraz bardziej miękkie z każdą kolejną godziną, jaką spędzałam na przenoszeniu złomu.
Gdy tato zobaczył mnie z którąś z tych książek, próbował mnie od niej odciągnąć. Może przypominał mu się Tyler. Może myślał, że jeśli tylko przez kilka lat uda mu się odwrócić moją uwagę, zagrożenie minie. Wymyślał więc dla mnie zadania niezależnie od tego, czy ich wykonanie było niezbędne, czy nie. Pewnego popołudnia, po tym jak przyłapał mnie z książką do matematyki, przez godzinę nosiliśmy razem wiadra z wodą przez pole do jego drzewek owocowych, w czym nie byłoby nic dziwnego, gdyby nie to, że w tym samym czasie była ulewa.
Ale jeśli tato próbował obronić swoje dzieci przed zbytnim zainteresowaniem szkołą i uwiedzeniem przez iluminatów, tak jak to się stało z Tylerem, to lepiej by zrobił, gdyby skierował uwagę na Richarda. On też powinien popołudniami przygotowywać nalewki dla matki, ale prawie nigdy tego nie robił. Zamiast tego znikał. Nie wiem, czy matka wiedziała, dokąd szedł, ale ja tak. Popołudniami prawie zawsze można go było znaleźć w ciemnej piwnicy, schowanego za sofą przy ścianie, z otwartą encyklopedią przed nosem. Gdy przypadkiem przechodził tamtędy tato, wyłączał światło, mamrocząc pod nosem o marnowaniu prądu. Potem ja znajdowałam wymówkę, żeby zejść na dół i włączałam światło z powrotem. Jeśli tato znów przechodził, rozbrzmiewało warknięcie, a matka musiała wysłuchać wykładu o zostawianiu w pustych pokojach włączonego światła. Nigdy mnie nie zbeształa, czym wzbudziła moje podejrzenia, że może wiedzieć, gdzie jest Richard. Jeśli nie miałam możliwości, by wrócić, żeby mu włączyć światło, Richard przysuwał książkę pod sam nos i czytał w ciemności. Tak bardzo chciał czytać. Tak bardzo chciał czytać encyklopedię.
Tyler zniknął. Niemal nie było śladów po tym, że kiedykolwiek u nas mieszkał, z wyjątkiem jednego. Każdego wieczoru po kolacji zamykałam drzwi do swojego pokoju i wyciągałam spod łóżka jego stary odtwarzacz. Wciągnęłam do mojego pokoju biurko Tylera, siadałam na jego krześle i przy śpiewie chóru uczyłam się, tak samo jak tysiące razy widziałam, jak on to robi. Nie uczyłam się historii ani matematyki. Uczyłam się religii.
Dwa razy przeczytałam Księgę Mormona. Przeczytałam Nowy Testament. Raz szybko, potem drugi raz wolniej, zatrzymując się, żeby zrobić notatki, znaleźć wzajemne odniesienia, a nawet, żeby napisać krótkie eseje o doktrynie – wiary i poświęcenia. Nikt tych esejów nie czytał, pisałam je dla siebie, tak jak sądziłam, że tylko i wyłącznie dla siebie uczył się Tyler. Następnie przepracowałam Stary Testament, a potem czytałam książki taty, głównie zbiory przemów, listów i dzienników wczesnych proroków mormońskich. Pisane były językiem z dziewiętnastego wieku – sztywnym, ozdobnym, ale precyzyjnym – i na początku niczego nie zrozumiałam. Ale z czasem moje oczy i uszy przystosowały się do niego i zaczęłam czuć się swojsko we fragmentach historii mojego ludu: opowieściach o pionierach, moich przodkach przebijających się przez pustkowia Ameryki. O ile opowieści były obrazowe, o tyle wykłady były abstrakcyjnymi traktatami na niezrozumiałe tematy filozoficzne i właśnie tym abstrakcjom poświęcałam najwięcej czasu.
Z perspektywy czasu widzę, że to właśnie była moja edukacja, ta, która się liczyła – godziny spędzone przy pożyczonym biurku, gdy usiłowałam analizować wąskie wycinki z doktryny mormońskiej, naśladując brata, który mnie opuścił. Uczyłam się kluczowej umiejętności – wytrwałości w czytaniu rzeczy, których jeszcze nie potrafiłam zrozumieć.
Do czasu, gdy śniegi na Górze zaczęły topnieć, moje ręce już się pokryły twardymi odciskami. Jedna pora roku na złomowisku wyostrzyła moje zmysły. Nauczyłam się nasłuchiwać niskiego stęknięcia, jakie wydawał z siebie tato za każdym razem, gdy rzucał coś ciężkiego, a kiedy je słyszałam, przypadałam na płask do ziemi. Tyle czasu spędzałam, leżąc w błocie, że niewiele udawało mi się odzyskać ze złomu. Tato żartował, że byłam powolna jak mucha w smole.
Pamięć o Tylerze zblakła, a razem z nią zblakła też jego muzyka, zagłuszona szczękiem metalu uderzającego o metal. To były dźwięki, które zostawały mi teraz w głowie – brzęk blachy falistej, krótkie uderzenia miedzianego drutu, grzmot żelaza.
Znalazłam się w nowej rzeczywistości. Patrzyłam na świat oczami ojca. Widziałam anioły – a przynajmniej wyobrażałam sobie, że tak było – patrzące na nas segregujących złom, wkraczające, by złapać akumulator albo poszarpany kawałek stalowej rury, które tato wyrzucił w powietrze. Przestałam krzyczeć na tatę za to, że je rzuca. Zamiast tego się modliłam.
Szybciej pracowałam, kiedy odzyskiwałam złom sama, więc kiedy pewnego ranka tato znajdował się na północnym krańcu podwórka, niedaleko Góry, ja wyruszyłam w kierunku krańca południowego, niedaleko pastwiska. Wypełniłam kosz niemal toną żelaza, a następnie z bolącymi rękami pobiegłam poszukać taty. Trzeba było opróżnić kosz, a ja nie umiałam obsługiwać ładowarki, która była wielka, miała teleskopowy wysięgnik i szerokie, czarne, wyższe ode mnie koła. Ładowarka podnosiła kosz jakieś osiem metrów nad ziemię, a potem, z wysuniętym wysięgnikiem, pochylała widły tak, żeby złom się wysunął i wpadł z jazgotem do przyczepy. Była to właściwie naczepa długości piętnastu metrów zamieniona na pojemnik na złom, w zasadzie na olbrzymi kubeł. Ściany miała z grubych żelaznych płyt, które sięgały dwa i pół metra od dna. Mieściło się w niej od piętnastu do dwudziestu koszy, czyli niecałe dwadzieścia ton żelaza.
Znalazłam tatę na polu, jak zapalał ogień, żeby opalić z izolacji kłąb miedzianych przewodów. Powiedziałam mu, że mój kosz jest gotowy. Wrócił ze mną i wspiął się do ładowarki. Pomachał w kierunku naczepy.
– Więcej się zmieści, jeśli rozłożysz żelazo po tym, jak je wrzucę. Wskakuj.
Nie rozumiałam. Chciał wrzucić kosz ze mną w środku?
– Wespnę się tam, gdy już wyrzucisz ładunek – powiedziałam.
– Nie, tak będzie szybciej – odparł tato. – Zatrzymam kosz, kiedy będzie na tym samym poziomie co naczepa, żebyś mogła wyjść. Wtedy pobiegniesz wzdłuż krawędzi ściany i przysiądziesz na dachu szoferki, do czasu aż skończę zrzucać.
Usadowiłam się na kawałku żelaza. Tato wcisnął widły pod kosz, potem podniósł mnie i złom i zaczął przesuwać z pełną siłą w kierunku czoła naczepy. Ledwo utrzymywałam się na powierzchni. Przy ostatnim zwrocie kosz zakołysał się tak gwałtownie, że w moją stronę zarzuciło żelazny szpikulec. Wbił mi się w nogę, ze dwa centymetry pod kolanem, przecinając tkankę jak nóż wchodzący w miękkie masło. Próbowałam go wyjąć, ale ładunek się przesunął i szpikulec został częściowo przykryty. Słyszałam, jak cicho jęczą pompy hydrauliczne, gdy wysięgnik sięgał w przód. Gdy kosz znalazł się na poziomie naczepy, jęczenie ustało. Tato dawał mi czas, żebym wspięła się na ścianę naczepy, ale ja byłam przybita szpikulcem.
– Utknęłam! – krzyknęłam, lecz warczenie silnika było zbyt głośne. Zastanawiałam się, czy tato poczeka z wyrzuceniem kosza, dopóki nie zobaczy, że bezpiecznie siedzę na szoferce tira, ale jednocześnie wiedziałam, że tego nie zrobi. Ciągle gonił go czas.
Pompy jęknęły i kosz podniósł się o kolejne dwa i pół metra. Pozycja do zrzutu. Znów krzyknęłam, tym razem wyższym głosem, potem niższym, usiłując znaleźć ton, który przebije się przez buczenie silnika. Kosz rozpoczął pochylanie, najpierw powoli, potem szybko. Byłam przybita szpikulcem blisko jego tyłu. Objęłam rękami górną ścianę kosza, wiedząc, że będzie to coś, czego będę się mogła przytrzymać, gdy pojemnik odwróci się pionowo. Gdy dalej się pochylał, złom z przodu zaczął się zsuwać, odrobina po odrobinie rozpadał się wielki żelazny lodowiec. Szpikulec wciąż tkwił w mojej nodze, ciągnąc mnie w dół. Ręce mi się ześliznęły i zaczęłam się osuwać, gdy żelazo w końcu wysunęło się z nogi i wpadło do naczepy z wielkim hukiem. Byłam teraz wolna, ale spadałam. Machałam rękami w powietrzu, chcąc uchwycić się czegoś, co nie leciało w dół. Dłonią złapałam za boczną ścianę kosza, która teraz odwrócona była prawie pionowo. Podciągnęłam się do niej i podźwignęłam ciało za jej krawędź, a potem dalej spadałam. Ponieważ teraz spadałam z boku kosza, a nie z przodu, to miałam nadzieję, modliłam się o to, by upaść na ziemię, a nie na naczepę, która w tamtej chwili była kłębowiskiem metalu. Opadałam, widząc tylko niebieskie niebo i czekając, aż poczuję albo ukłucie ostrego żelaza, albo uderzenie twardej ziemi.
Moje plecy uderzyły w żelazo, w ścianę naczepy. Stopy przeleciały mi nad głową i dalej niezgrabnie leciałam w dół. Pierwszy upadek nastąpił z dwóch czy dwóch i pół metra, drugi może z trzech. Z ulgą poczułam pod sobą ziemię.
Leżałam na plecach może z piętnaście sekund, aż silnik zgasł, po czym usłyszałam ciężkie kroki taty.
– Co się stało? – zapytał, klękając obok mnie.
– Wypadłam – wysapałam. Zaparło mi dech w piersiach i bardzo mocno bolały mnie plecy, jakby mnie ktoś przeciął na pół.
– Jak ci się to udało? – zapytał tato. W jego głosie było słychać współczucie, ale zarazem rozczarowanie. Poczułam się głupio. „Powinnam była umieć to zrobić. To prosta sprawa” – pomyślałam.
Tato przyjrzał się rozcięciu na mojej nodze, która została mocno rozerwana, gdy szpikulec odpadł. Wyglądało to jak wyrwa, tkanka po prostu zapadła się i nie było jej widać. Tato zdjął flanelową koszulę i przycisnął mi ją do nogi.
– Idź do domu – powiedział. – Matka zatamuje krwawienie.
Pokuśtykałam przez pastwisko, dopóki tato nie zniknął mi z pola widzenia, a wtedy upadłam na zieloną pszenicę. Trzęsłam się i łykałam głębokie hausty powietrza. Nie rozumiałam, dlaczego płaczę. Żyłam. Wszystko będzie dobrze. Anioły zrobiły, co do nich należało. Tylko dlaczego nie mogłam opanować drżenia?
Kiedy przeszłam przez ostatni zagon i zbliżałam się do domu, kręciło mi się w głowie, ale i tak wpadłam przez drzwi z impetem, tak jak zapamiętałam, robili to moi bracia, tak jak Robert i Emma, i głośnym krzykiem zawołałam matkę. Na widok karmazynowych śladów stóp rozmazanych po linoleum przyniosła lek homeopatyczny o nazwie „Pierwsza pomoc”, którym leczyła krwotoki i wstrząsy i wlała mi pod język dwanaście kropli bezbarwnego płynu bez smaku. Lekko dotknęła rany lewą ręką i skrzyżowała palce prawej. Zamknęła oczy. Klik-klik-klik.
– Nie ma tężca – powiedziała. – Rana się zagoi. W końcu. Ale zostanie szpetna blizna.
Przewróciła mnie na brzuch i zbadała obtłuczenie – ślad w kolorze głębokiego fioletu wielkości ludzkiej głowy, który pojawił mi się kilkanaście centymetrów nad biodrem. Jej palce znów się skrzyżowały i zamknęła oczy. Klik-klik-klik.
– Uszkodziłaś sobie nerkę – powiedziała. – Musimy przygotować świeżą partię jałowca i kwiatu dziewanny.
Gdy podjęłam decyzję, rana pod kolanem przybrała już formę ciemnego, błyszczącego strupa, czarnej rzeki płynącej po różowym ciele.
Wybrałam pewien niedzielny wieczór, kiedy tato odpoczywał na sofie z otwartą Biblią na kolanach. Stałam przed nim, zdawało mi się, całe godziny, ale on nie podnosił wzroku, dlatego w końcu wyrzuciłam z siebie to, co miałam do powiedzenia:
– Chcę chodzić do szkoły.
Wydawało się, że mnie nie słyszał.
– Modliłam się i chcę tego – powiedziałam.
W końcu tato spojrzał w górę, prosto przed siebie, skupiając spojrzenie na czymś, co było za mną. Zapadła ciężka cisza.
– W tej rodzinie – powiedział – stosujemy się do przykazań Pana.
Podniósł Biblię i zaczął szybko poruszać oczami, które przeskakiwały z wersu na wers. Obróciłam się, żeby odejść, ale zanim doszłam do drzwi, tato znów przemówił:
– Pamiętasz Jakuba i Ezawa?
– Pamiętam – odpowiedziałam.
Wrócił do lektury, a ja cicho wyszłam. Nie potrzebowałam wyjaśnień, wiedziałam, jakie jest znaczenie tej opowieści. Nie byłam córką, jaką wychował, córką pełną wiary. Chciałam sprzedać prawo przyznane mi z urodzenia za miskę zupy.