Читать книгу Uwolniona - Tara Westover - Страница 6

CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział 1
Wybierz dobro

Оглавление

Moje najżywsze wspomnienie wcale nie jest wspomnieniem. To coś, co sobie wyobraziłam, a potem przechowywałam w pamięci, jakby wydarzyło się naprawdę. Wspomnienie to powstało, gdy miałam niecałe sześć lat, na podstawie opowieści, którą ojciec przekazał tak szczegółowo, że moi bracia, siostry i ja wymyśliliśmy ją sobie, każdy z osobna, w wersji filmowej, z wystrzałami broni i okrzykami. U mnie występowały świerszcze. To ich cykanie słyszę, gdy cała rodzina kryje się w kuchni przy zgaszonych światłach przed federalnymi, którzy okrążyli dom. Jakaś kobieta sięga po szklankę z wodą, a wtedy zarys jej postaci pojawia się w świetle księżyca. Strzał odbija się echem niczym smagnięcie bicza i kobieta upada. W moich wspomnieniach tą kobietą jest zawsze moja matka trzymająca w ramionach małe dziecko.

To akurat nie ma sensu, bo jestem najmłodsza z siedmiorga dzieci matki i, tak jak wspomniałam, w rzeczywistości nic takiego się nie wydarzyło.


Rok po tym, jak ojciec opowiedział nam tę historię, pewnego wieczora zebraliśmy się wokół niego, żeby posłuchać, jak czyta na głos fragment z Księgi Izajasza, proroctwo o Emmanuelu. Siedział na naszej sofie w kolorze musztardowym, na kolanach miał otwartą dużą Biblię. Matka usadowiła się obok niego. My rozłożyliśmy się na włochatym brązowym dywanie.

– „Śmietanę i miód spożywać będzie – ojciec czytał cicho i monotonnie, zmęczony po całym dniu zbierania złomu. – Aż się nauczy odrzucać zło, a wybierać dobro”4.

Nastąpiła wymowna pauza. Siedzieliśmy w milczeniu.

Ojciec nie był postawnym mężczyzną, ale potrafił zawładnąć przestrzenią. Emanował aurą podniosłości, jaka przynależy wyroczni. Miał grube, szorstkie dłonie kogoś, kto całe życie ciężko pracował; pewnie trzymał w nich Biblię.

Przeczytał ten fragment na głos jeszcze raz, a potem po raz trzeci i czwarty. Za każdym razem ton jego głosu był coraz wyższy. Oczy, które chwilę wcześniej miał podpuchnięte ze zmęczenia, teraz były szeroko otwarte, wzrok czujny. Z tego płynie jakaś boska nauka, powiedział. Zamierzał zwrócić się po radę do Pana.

Następnego ranka tato opróżnił naszą lodówkę z mleka, jogurtów i sera, a kiedy wieczorem wrócił do domu, na pace miał załadowanych prawie dwieście litrów miodu.

– Izajasz nie mówi, co jest złem – masło czy miód – powiedział tato z szerokim uśmiechem, gdy moi bracia przenosili białe baniaki do piwnicy. – Ale jeśli zapytasz, Pan ci odpowie!

Gdy przeczytał ten werset swojej matce, ta zaśmiała mu się w twarz.

– Mam w portmonetce jakieś drobne – powiedziała. – Weź je lepiej. Przyda ci się choć ta odrobina rozsądku.

Babcia miała szczupłą, kościstą twarz i niekończące się zapasy podrabianej indiańskiej biżuterii, srebrnej i turkusowej, która zwisała po kilka sztuk z jej chudej szyi i ozdabiała palce. Mieszkała od nas w dół, blisko szosy, dlatego nazywaliśmy ją „babcią z dołu”. Robiliśmy to, żeby odróżnić ją od matki naszej matki, którą nazywaliśmy „babcią z miasta”, bo mieszkała piętnaście mil na południe od nas, w jedynym mieście hrabstwa, gdzie były sygnalizacja świetlna i sklep spożywczy.

Tato i jego matka dogadywali się jak dwa koty, którym ktoś związał ogony. Czasem potrafili rozmawiać przez tydzień i w niczym się nie zgadzać, ale trzymało ich przy sobie przywiązanie do Góry. Rodzina ojca mieszkała u stóp Buck’s Peak od półwiecza. Córki babci powychodziły za mąż i się wyprowadziły, ale ojciec został. Zbudował nędzny żółty domek, właściwie nigdy go nie kończąc, na zboczu u stóp Góry, nieco wyżej, niż stał dom jego matki. Obok jej zadbanego trawnika wcisnął jedno z kilku złomowisk.

Codziennie się kłócili – o bałagan wdzierający się ze złomowiska, ale najczęściej o nas, dzieci. Babcia uważała, że powinniśmy chodzić do szkoły, zamiast, jak to ujmowała, „wałęsać się po Górze jak dzikusy”. Tato mówił, że szkoły publiczne to spisek rządu, mający na celu odciągnięcie dzieci od Boga.

– Jeśli mam wysłać moje dzieci do tej szkoły w dole – powiedział – to równie dobrze mogę je od razu oddać we władanie diabłu.

Bóg nakazał tacie podzielić się swym objawieniem z ludźmi, którzy mieszkali i prowadzili farmy w cieniu Buck’s Peak. W niedziele prawie wszyscy gromadzili się w kościele, kaplicy w kolorze orzechów pekan, stojącej zaraz przy szosie, o małej, skromnej iglicy, charakterystycznej dla kościołów mormońskich. Tato osaczył ojców, zaraz gdy wyszli z ław. Zaczął od swojego kuzyna Jima, który słuchał w dobrej wierze, gdy ojciec machał Biblią i objaśniał, dlaczego mleko jest grzeszne. Potem Jim uśmiechnął się szeroko, poklepał tatę po ramieniu i powiedział, że żaden sprawiedliwy Bóg nie zabroniłby przecież człowiekowi domowych lodów o smaku truskawkowym w gorące letnie popołudnie. Żona Jima wsunęła mu rękę pod ramię. Gdy przeszli obok nas, poczułam zapach gnojówki. Potem mi się przypomniało: wielka ferma mleczna leżąca o milę od Buck’s Peak należała właśnie do Jima.


Gdy tato rozpoczął krucjatę przeciw mleku, babcia wypełniła nim całą lodówkę. Ona i dziadek pili tylko chude mleko, ale szybko znalazły się tam wszystkie rodzaje – dwuprocentowe, pełnotłuste, a nawet czekoladowe. Najwyraźniej babcia uważała, że musi być bardzo konsekwentna.

Śniadanie stało się testem lojalności. Codziennie rano cała rodzina zasiadała wokół dużego stołu z czerwonego dębu i jadła albo płatki z siedmiu ziaren z miodem i melasą, albo placki z mąki z siedmiu ziaren, również z miodem i melasą. Ponieważ było nas dziewięcioro, nigdy nie wystarczało na bieżąco usmażonych placków. Lubiłam płatki, jeśli mogłam je zanurzyć w mleku, wtedy śmietanka zbierała się na ziarenkach i przesączała do środka. Ale od momentu objawienia jedliśmy płatki z wodą. To jakby zjeść miseczkę błota.

Nie minęło dużo czasu, a zaczęłam rozmyślać o mleku, które psuło się w lodówce babci. Potem nabrałam zwyczaju pomijania śniadania i chodzenia każdego ranka prosto do obory. Karmiłam tam świnie zlewkami, napełniałam koryto dla krów i koni, a potem przeskakiwałam przez płot zagrody, obchodziłam dookoła oborę i wchodziłam bocznymi drzwiami do domu babci.

Pewnego ranka, gdy siedziałam przy blacie, przyglądając się, jak nalewa mleka na płatki kukurydziane w misce, babcia zapytała:

– Nie chciałabyś pójść do szkoły?

– Nie chciałabym – odparłam.

– Skąd wiesz? – powiedziała szorstko. – Nigdy nawet nie spróbowałaś.

Nalała mleka i podała mi miskę, a potem oparła się o blat dokładnie naprzeciwko mnie i obserwowała, jak wkładam pełne łyżki do ust.

– Jutro wyjeżdżamy do Arizony – oznajmiła, choć już o tym wiedziałam. Razem z dziadkiem zawsze jechali do Arizony, gdy zaczynała się zmieniać pogoda. Dziadek mówił, że jest za stary na zimy w Idaho, od chłodu bolały go kości.

– Wstań wcześnie – powiedziała babcia – około piątej, to zabierzemy cię ze sobą. Wyślemy do szkoły.

Przekręciłam się na stołku. Próbowałam sobie wyobrazić szkołę, ale nie umiałam. Zamiast tego ujrzałam oczami wyobraźni szkółkę niedzielną, do której co tydzień uczęszczałam i której nienawidziłam. Pewien chłopiec o imieniu Aaron rozpowiedział wszystkim dziewczynkom, że nie umiem czytać, bo nie chodzę do szkoły, i teraz nikt ze mną nie rozmawiał.

– Tato powiedział, że mogę pojechać? – zapytałam.

– Nie – odpowiedziała babcia. – Ale zanim się zorientuje, że cię nie ma, będziemy już daleko.

Włożyła moją miskę do zlewu i spojrzała za okno.

Babcia miała silną osobowość – była niecierpliwa, agresywna, skupiona na sobie. Patrząc na nią, od razu chciało się zrobić krok wstecz. Farbowała włosy na czarno, co jeszcze bardziej uwydatniało jej i tak ostre rysy, a zwłaszcza brwi, które codziennie rano malowała w ciężkie, czarne jak atrament łuki. Robiła je za długie, przez co jej twarz wyglądała na rozciągniętą. Rysowała je również zbyt wysoko, co nadawało jej twarzy wyraz znudzenia, niemal sarkazmu.

– Powinnaś chodzić do szkoły – powiedziała.

– A czy tato nie zmusi cię, żebyś mnie odwiozła do domu? –zapytałam.

– Twój tato nie zmusi mnie do niczego, do cholery.

Babcia wstała i przybrała bojową postawę.

– Jeśli zechce, żebyś wróciła, będzie musiał po ciebie przyjechać. – Zawahała się i przez chwilę wyglądała na zawstydzoną. – Wczoraj z nim rozmawiałam. Przez dłuższy czas nie będzie miał jak po ciebie przyjechać. Jest opóźniony z budową szopy w mieście. Nie może się tak po prostu zwinąć i pojechać do Arizony, przynajmniej dopóki jest dobra pogoda i może pracować z chłopakami do zmroku.

Babcia dobrze zaplanowała swój spisek. Podczas tygodni poprzedzających pojawienie się pierwszego śniegu tato zawsze pracował od wschodu do zachodu słońca, usiłując zgromadzić tyle pieniędzy ze zbierania złomu i budowy obór, żeby przetrwać zimę, kiedy pracy było niewiele. Nawet jeśli własna matka uciekłaby z jego najmłodszą córką, dopóty nie mógłby sobie pozwolić na przerwanie pracy, dopóki wózek widłowy nie pokryłby się lodem.

– Zanim odjedziemy, będę musiała nakarmić zwierzęta – powiedziałam. – Na pewno zauważy, że mnie nie ma, jeśli krowy przedrą się przez płot w poszukiwaniu wody.


Tamtej nocy nie spałam. Siedziałam na podłodze w kuchni i patrzyłam, jak zegar tyka godzina po godzinie. Pierwsza w nocy. Druga. Trzecia.

O czwartej wstałam i postawiłam buty przy tylnych drzwiach. Były oblepione obornikiem, więc miałam pewność, że babcia nie pozwoli, aby znalazły się w jej samochodzie. Wyobraziłam sobie, jak stoją porzucone na jej werandzie, podczas gdy ja uciekam boso do Arizony.

Wyobrażałam sobie, co się stanie, gdy członkowie rodziny odkryją, że mnie nie ma. Często spędzałam z moim bratem Richardem całe dnie na Górze, było więc prawdopodobne, że nikt nic nie zauważy aż do zachodu słońca, kiedy Richard wróci na kolację beze mnie. Wyobraziłam sobie, jak bracia wychodzą z domu, żeby mnie szukać. Zaczęliby od złomowiska, podnieśliby żelazne płyty, na wypadek gdyby przypadkowy płat metalu przesunął się i mnie przygniótł. Potem wyszliby na zewnątrz i przeczesali całą farmę. Wdrapaliby się na drzewa i na strych w oborze. W końcu zwróciliby się ku Górze.

Byłoby już wtedy po zmierzchu, to ten moment na chwilę przed zapadnięciem nocy, kiedy krajobraz widać tylko jako ciemność i jaśniejszą ciemność, a świat wokół siebie bardziej się czuje, niż widzi. Wyobraziłam sobie, jak bracia rozdzielają się po Górze i przeszukują ciemne lasy. Nikt nic nie mówi, wszyscy myślą o tym samym. Na Górze mogą się przydarzyć straszne rzeczy. Nagle pojawiają się klify. Należące do dziadka dzikie konie przebiegają gwałtownie nad grubymi krzewami szaleju, jest też sporo grzechotników. Już raz wszczęliśmy takie poszukiwania, kiedy z obory zginęło cielę. W dolinie można znaleźć zwierzę ranne, ale na Górze tylko martwe.

Zobaczyłam oczami wyobraźni matkę, jak stoi przy tylnych drzwiach, wzrokiem przebiegając ciemną grań, gdy ojciec po powrocie mówi, że mnie nie znaleźli. Moja siostra Audrey zasugerowałaby, żeby ktoś zapytał babcię, a matka odpowiedziałaby, że babcia rano wyjechała do Arizony. Te słowa na chwilę zawisłyby w powietrzu, a potem wszyscy już by wiedzieli, gdzie jestem. Wyobraziłam sobie twarz ojca, jak zwężają się jego ciemne oczy, a usta zaciskają w gniewie, gdy zwraca się do matki: – Myślisz, że sama chciała wyjechać?

Jego głos odbił się cichym i pełnym smutku echem. W końcu zagłuszyły go odgłosy z innej wymyślonej historii – świerszcze, potem strzał, a potem cisza.


To było słynne zdarzenie, jak się później dowiedziałam, podobnie jak Wounded Knee albo Waco5, ale gdy ojciec opowiedział nam tę historię pierwszy raz, wydawało się, że nikt na świecie jej nie znał.

Zaczęło się pod koniec pory wekowania, którą inne dzieci prawdopodobnie nazywają latem. Moja rodzina zawsze spędzała ciepłe miesiące na wekowaniu owoców na zapasy, których, jak mówił tato, potrzebowaliśmy na Dni Ohydy. Pewnego wieczoru tato wrócił ze złomowiska pełen niepokoju. Podczas kolacji chodził tam i z powrotem po kuchni, prawie nie tknął jedzenia. Powiedział, że musimy wszystko przygotować. Zostało niewiele czasu.

Następny dzień upłynął nam na gotowaniu i obieraniu brzoskwiń. Do zachodu słońca wypełniliśmy dziesiątki słoików, które układaliśmy w idealne rządki, jeszcze ciepłe po wyjęciu z szybkowaru. Tato zlustrował wyniki naszej pracy, zaczął liczyć słoiki i mamrotać coś do siebie pod nosem, a potem zwrócił się do matki i powiedział:

– Za mało.

Tego wieczoru zwołał całą rodzinę. Zebraliśmy się wokół stołu kuchennego, bo był długi i szeroki i wszyscy się przy nim mieściliśmy. Powiedział, że mamy prawo wiedzieć, co nam grozi. Stał u szczytu stołu, my siedzieliśmy na ławkach i wpatrywaliśmy się w grube deski czerwonego dębu.

– Niedaleko stąd mieszka rodzina – powiedział tato. – To żołnierze wolności. Nie pozwolili, żeby rząd prał mózgi ich dzieciom w szkołach publicznych, więc przyszli po nich federalni.

Odetchnął, długo i powoli wydychając powietrze.

– Federalni otoczyli ich dom, zamknęli ich w nim na całe tygodnie, aż w końcu na zewnątrz wyśliznął się mały chłopiec, głodne dziecko, które chciało coś upolować. Federalni go zastrzelili.

Spojrzałam na braci. Nigdy wcześniej nie widziałam strachu na twarzy Luke’a.

– Nadal są w tamtym domu – dodał tato. – Nie włączają światła, czołgają się po podłodze z dala od drzwi i okien. Nie wiem, ile mają jedzenia. Możliwe, że zanim federalni odpuszczą, oni umrą z głodu.

Nikt się nie odzywał. W końcu Luke, który miał dwanaście lat, zapytał, czy możemy im jakoś pomóc.

– Nie – odparł tato. – Nikt nie może. Są w pułapce we własnym domu. Ale mają broń i mogę się założyć, że to dlatego federalni nie wchodzą do środka.

Przerwał, żeby usiąść – powoli, sztywno usadowił się na niskiej ławce. Wydał mi się stary i zmęczony.

– Im nie pomożemy, ale możemy pomóc sobie. Kiedy federalni pojawią się w Buck’s Peak, będziemy gotowi.

Tego wieczoru tato wyciągnął z piwnicy stertę starych wojskowych toreb. Powiedział, że to będą nasze torby „do wyjścia w góry”. W nocy pakowaliśmy do nich zapasy – leki ziołowe, filtry do wody, krzesiwa. Tato kupił wcześniej kilka pudełek wojskowych racji żywnościowych MRE – Meals Ready-to Eat. Włożyliśmy tyle, ile się dało, do naszych toreb, wyobrażając sobie, jak jemy je, po ucieczce z domu, ukrywając się wśród dzikich śliw niedaleko strumienia. Niektórzy z braci włożyli do swoich toreb broń, ale ja miałam tylko mały nóż, a kiedy skończyliśmy pakowanie, torba i tak była już tak duża jak ja sama. Poprosiłam Luke’a, żeby wrzucił ją na górną półkę w szafie, ale tato nakazał mi trzymać torbę nisko, tak by dało się ją szybko zabrać, dlatego spałam z nią w łóżku.

Ćwiczyłam zarzucanie torby na plecy i bieg z nią, nie chciałam bowiem zostać z tyłu. Wyobrażałam sobie naszą ucieczkę o północy do azylu, jaki dawała Księżniczka. Rozumiałam, że Góra jest naszą sojuszniczką. Dla tych, którzy ją znali, potrafiła być miła, ale wobec intruzów była zdradliwa, co dałoby nam przewagę. Ale znów nie rozumiałam, dlaczego wekowaliśmy te wszystkie brzoskwinie, skoro zamierzaliśmy się schować na Górze, jeśli przyjadą federalni. Nie dałoby się przecież wciągnąć na Górę tysiąca ciężkich słoików. A może potrzebowaliśmy ich, żeby móc się skryć w domu, jak Weaverowie, i walczyć?

Wizja walki stała się prawdopodobna zwłaszcza kilka dni później, kiedy tato przyniósł do domu ponad tuzin karabinów z nadwyżek wojskowych, głównie SKS. Ich srebrne bagnety były ładnie złożone pod lufą. Broń przyjechała w wąskich metalowych pudełkach, pokryta kosmoliną, brązową substancją antykorozyjną o konsystencji smalcu, którą trzeba było usunąć. Po oczyszczeniu karabinów mój brat Tyler wybrał jeden i położył go na kawałku czarnej folii, owinął nią broń, a potem zakleił, zużywając do tego metry srebrnej taśmy samoprzylepnej. Zarzucił pakunek na ramię, zniósł ze zbocza i cisnął obok czerwonego wagonu. Potem zaczął kopać. Kiedy dziura była szeroka i głęboka, wrzucił do niej karabin. Patrzyłam, jak zasypuje go ziemią z zaciśniętymi od wysiłku szczękami i napiętymi mięśniami ramion.

Niedługo potem tato kupił maszynę do produkowania nabojów ze zużytych kul. Powiedział, że teraz w razie przewagi przeciwnika będziemy mogli dłużej przetrwać. Myślałam o mojej torbie „do wyjścia w góry”, która czekała w łóżku, i o karabinie ukrytym obok wagonu, i zaczęłam się martwić o maszynę do robienia nabojów. Była sporych rozmiarów i stała przymocowana do żelaznego warsztatu w piwnicy. Zdałam sobie sprawę, że jeśli nas zaskoczą, to nie będziemy mieli czasu, żeby ją zabrać. Zastanawiałam się, czy też nie powinniśmy jej zakopać tam, gdzie karabin.

Wciąż wekowaliśmy brzoskwinie. Nie pamiętam, ile dni minęło ani o ile słoików powiększyliśmy nasze zapasy, zanim tato opowiedział nam dalszy ciąg historii.

– Randy Weaver został zastrzelony – powiedział cienkim i niepewnym głosem. – Wyszedł z domu, żeby zabrać ciało syna, a federalni go zastrzelili.

Nigdy nie widziałam, żeby ojciec płakał, ale teraz łzy ciągłym strumieniem spływały mu po nosie. Nie wycierał ich, pozwalając im opadać na koszulę.

– Jego żona usłyszała strzał i podbiegła do okna, trzymając w ramionach dziecko. Wtedy padł drugi strzał.

Matka siedziała ze złożonymi ramionami, jedną dłoń trzymając w zgiętym łokciu, drugą zasłaniając sobie usta. Wpatrywałam się w nasze nakrapiane linoleum, gdy tato opowiadał, że gdy dziecko wyjęto matce z rąk, jego twarz była poplamiona krwią.

Aż do tamtej chwili jakaś cząstka mnie chciała, żeby federalni przyszli, pragnęła przeżyć tę przygodę. Teraz poczułam prawdziwy strach. Wyobraziłam sobie braci, jak czają się w ciemnościach, a ich spocone dłonie ślizgają się po lufach karabinów. Ujrzałam w wyobraźni matkę, która zmęczona i spragniona odsuwa się od okna. Wyobraziłam sobie siebie, jak leżę płasko na podłodze, nieruchomo, cicho, i słucham wyostrzonej gry świerszczy na polu. Potem zobaczyłam, jak matka wstaje i sięga do kranu w kuchni. Błysk, huk broni palnej, matka upada. Rzuciłam się, żeby chwycić dziecko.

Tato nigdy nam nie powiedział, jak skończyła się ta historia. Nie mieliśmy radia ani telewizji, więc może sam nigdy się nie dowiedział, co się stało. Pamiętam, że ostatnią rzeczą, jaką nam powiedział, było:

– Następnym razem to możemy być my.

Te słowa głęboko zapadły mi w pamięć. Odzywały się echem w cykaniu świerszczy, w chlupocie brzoskwiń wpadających do szklanego słoja, w metalicznym brzęku czyszczonych SKS-ów. Słyszałam je każdego ranka, gdy przechodziłam obok wagonu i zatrzymywałam się przy kępkach gwiazdnicy i ostrożnia, rosnących tam, gdzie Tyler zakopał karabin. Długo po tym, jak tato zapomniał o objawieniu u Izajasza, a matka znów wkładała do lodówki plastikowe butelki mleka Western Family 2%, ja wciąż miałam w pamięci Weaverów.


Była prawie piąta rano.

Wróciłam do pokoju z głową pełną cykania świerszczy i wystrzałów. Audrey chrapała na dolnym łóżku. Słyszałam niskie, zadowolone pomrukiwanie, które zachęcało mnie, bym zrobiła to samo. Zamiast tego wspięłam się na swoje łóżko, usiadłam po turecku i patrzyłam przez okno. Minęła piąta. Potem szósta. O siódmej pojawiła się babcia, widziałam, jak chodzi tam i z powrotem po swoim patio, odwracając się co kilka chwil ku górze, w stronę naszego domu. Potem wsiedli z dziadkiem do samochodu i odjechali ku szosie.

Gdy samochód zniknął, wyszłam z łóżka i zjadłam miskę otrębów z wodą. Na zewnątrz powitała mnie koza Luke’a, Kamikadze. Po drodze do obory podgryzała mi koszulę. Minęłam gokarta, którego Richard budował ze starej kosiarki. Nakarmiłam świnie, napełniłam koryto sianem i zaprowadziłam konie dziadka na nowe pastwisko.

Kiedy skończyłam, wspięłam się na wagon i spojrzałam ku dolinie. Łatwo było udawać, że wagon się porusza, odjeżdża z dużą prędkością, że w każdej chwili dolina może zniknąć za moimi plecami. Nieraz całymi godzinami bawiłam się, wyobrażając to sobie, ale dzisiaj rolka z filmem jakoś nie chciała się uruchomić. Odwróciłam wzrok od pól i skierowałam go ku zachodowi, ku Górze.

Księżniczka zawsze najjaśniej świeciła wiosną, tuż po tym, jak drzewa iglaste wyłaniały się spod śniegu, a ich ciemnozielone igły wydawały się niemal czarne na tle ciemnych brązów ziemi i kory. Teraz była jesień. Wciąż ją widziałam, ale już bladła. Czerwienie i żółcie umierającego lata przesłaniały jej ciemny kształt. Niedługo spadnie śnieg. W dolinie ten pierwszy śnieg się stopi, ale na Górze przetrwa, grzebiąc Księżniczkę aż do wiosny. A wtedy ona znów się pojawi, by stać na straży.

4

Iz 7, 14. Wszystkie cytaty z Biblii pochodzą z: Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu. Biblia Tysiąclecia, Wydawnictwo Pallottinum, Poznań 2012 (przyp. tłum.).

5

Wounded Knee – potok, nad którym w 1890 roku żołnierze amerykańscy dokonali masakry Indian. W 1993 roku doszło do oblężenia miejscowości Waco w Teksasie. Zginęło około osiemdziesięciu członków sekty religijnej (przyp. tłum.).

Uwolniona

Подняться наверх