Читать книгу Uwolniona - Tara Westover - Страница 12
CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział 7
Bóg upatrzy sobie…8
ОглавлениеTo było bezdeszczowe lato. Codziennie po południu na niebie świeciło słońce palące Górę swym piekącym, wysuszającym żarem, tak że gdy rano przechodziłam przez pole do stodoły, czułam, jak łodygi dzikiej pszenicy trzaskają i łamią się pod moimi nogami.
W złocistym świetle poranka przygotowywałam dla matki „pierwszą pomoc”. Brałam piętnaście kropli podstawowego składnika, który matka trzymała w swoim kredensie razem z przyborami do szycia, by nikt nie mógł go użyć czy zanieczyścić, i dodawałam je do buteleczki z wodą destylowaną. Potem robiłam okrąg z palca wskazującego i kciuka i przepychałam przez niego buteleczkę. Matka mówiła, że siła leku homeopatycznego będzie zależeć od tego, jak wiele razy buteleczka przejdzie przez moje palce, ile razy wyciągnie ze mnie energię. Zazwyczaj przestawałam po pięćdziesięciu.
Tato i Luke byli na Górze, na złomowisku leżącym nad górnym pastwiskiem, czterysta metrów od domu. Przygotowywali samochody do zmiażdżenia kruszarką, którą tato wypożyczył na kolejne dni tygodnia. Luke miał siedemnaście lat, szczupłą, umięśnioną sylwetkę i gdy przebywał na świeżym powietrzu, dużo i szczerze się uśmiechał. Luke i tato spuszczali benzynę z baków. Nie powinno się używać kruszarki do samochodu z bakiem, bo istnieje ryzyko eksplozji, dlatego każdy bak trzeba było opróżnić i usunąć. Praca była żmudna i powolna – należało przekłuć bak młotkiem i szpikulcem, a potem czekać, aż paliwo wycieknie i będzie można bezpiecznie usunąć bak palnikiem acetylenowym. Tato wynalazł drogę na skróty: olbrzymi, długi na dwa i pół metra szpikulec z grubego żelaza. Podnosił samochód wózkiem, a Luke naprowadzał go tak, by bak samochodu znalazł się dokładnie nad szpikulcem. Wtedy tato zwalniał uchwyt. Jeśli wszystko poszło dobrze, samochód nadziewał się na szpikulec, a z baku wytryskało paliwo, spływając do pojemnika, który tato specjalnie w tym celu zespawał.
Do południa opróżnili z paliwa już ponad trzydzieści samochodów. Luke zebrał benzynę w pięciu wiadrach o pojemności niecałych dwudziestu litrów i zaczął je przenosić przez podwórko do pojemnika taty. W pewnej chwili potknął się i oblał sobie dżinsy paliwem. Letnie słońce w kilka minut wysuszyło tkaninę. Luke skończył przenosić wiadra i poszedł do domu na obiad.
Niepokojąco doskonale pamiętam ten obiad. Pamiętam lepki zapach zapiekanki z wołowiny i ziemniaków i jak grzechotały kostki lodu wpadające do wysokich szklanek, które w upale lata pokrywały się parą. Pamiętam, jak matka powiedziała, że to będzie mój dyżur zmywania naczyń, bo ona po obiedzie jedzie do Utah, by się skonsultować z inną akuszerką w sprawie jakiejś skomplikowanej ciąży. Dodała, że może nie zdążyć wrócić do domu na kolację, ale że w zamrażalniku są hamburgery.
Pamiętam, że całą godzinę się śmiałam. Tato leżał na podłodze w kuchni, nabijając się z rozporządzenia, które niedawno wydano w naszej mieścinie. Bezpański pies pogryzł chłopca i wszyscy byli z tego powodu wściekli. Burmistrz w związku z tym postanowił ograniczyć możliwość posiadania psów do dwóch na rodzinę, choć ten, który zaatakował, nie miał właściciela.
– Ci geniusze socjaliści – prychnął tato. – Gdyby nikt im nie wybudował dachu nad głową, toby się potopili, gapiąc się na deszcz.
Śmiałam się tak bardzo, że bolał mnie brzuch.
Kiedy Luke wrócił z tatą na górę i przygotowywał palnik na acetylen, zupełnie zapomniał o rozlanym paliwie. I gdy oparł palnik na biodrze i wzniecił zapalnikiem maleńką iskrę, wzbiły się z niej płomienie, które zajęły jego nogę.
Wersja, jaką zapamiętaliśmy i opowiadaliśmy tyle razy, że stała się elementem rodzinnego folkloru, była taka, że Luke nie mógł się wydostać z dżinsów nasączonych paliwem. Tamtego ranka, jak każdego innego, zawiązał je metrowym kawałkiem sznurka ze sztucznego tworzywa, który był gładki i śliski, dlatego, żeby się nie rozwiązał, trzeba go było związać bezpiecznym węzłem, tak jak się przywiązuje konia. Nie pomogły też buty – wielkie, ciężkie i tak zniszczone, że od tygodni codziennie rano sklejał je taśmą, którą wieczorem przecinał podręcznym nożykiem. Luke mógł teoretycznie w ciągu kilku sekund rozwiązać sznurek i wydostać się z butów, ale oszalał z paniki i ruszył pędem, czmychając jak królik przed zarżnięciem i rozprowadzając przy tym ogień po bylicy i perzu, które tego bezdeszczowego lata były suche i łamliwe.
Ułożyłam brudne naczynia i zaczęłam napełniać zlew wodą, kiedy dobiegł mnie jakiś dźwięk – przeraźliwy, stłumiony krzyk, który zaczynał się na jednej nucie, a kończył na innej. Nie było wątpliwości, że jego źródłem był człowiek. Nigdy nie słyszałam, żeby taki dźwięk wydobywało z siebie zwierzę, z takimi zmianami melodii i tonu.
Wybiegłam z domu i dostrzegłam, że Luke kuśtyka przez trawę. Zawołał matkę, a potem upadł. To wtedy zobaczyłam, że lewa nogawka jego spodni zniknęła, roztopiła się. Noga była w jednych miejscach sina, czerwona i zakrwawiona, a w innych wybielona i martwa. Cienkie jak pergamin płaty skóry delikatnie owijały udo i spadały ku łydce, niczym wosk spływający po taniej świeczce.
Oczy Luke’a były wywrócone do góry.
Zawróciłam do domu. Chwyciłam nowe buteleczki z „pierwszą pomocą”, ale podstawowy składnik leżał jeszcze na blacie. Porwałam go i wybiegłam, a następnie wlałam pół buteleczki w drżące usta Luke’a. Żadnej poprawy. Gałki oczne brata były białe jak marmur.
Pojawiła się jedna brązowa tęczówka, potem druga. Luke zaczął mamrotać, a potem krzyczeć.
– Pali się! Pali! – wrzeszczał.
Przechodziły go dreszcze i szczękał zębami. Trząsł się z zimna.
Miałam tylko dziesięć lat i w tamtej chwili czułam się jak małe dziecko. Luke był moim starszym bratem, myślałam, że będzie wiedział, co robić, dlatego złapałam go za ramiona i potrząsnęłam nim mocno.
– Mam cię ochłodzić czy ogrzać?! – wykrzyknęłam.
Odpowiedział stęknięciem.
Wnioskowałam, że raną było oparzenie. W takim razie to nim trzeba się było najpierw zająć. Przyniosłam paczkę lodu z przenośnego zamrażalnika stojącego na patio, ale gdy dotknęłam nią nogi, Luke wrzasnął krzykiem, od którego zginają się plecy, oczy wychodzą z orbit, a ja poczułam, jak mózg rozrywa mi czaszkę. Musiałam znaleźć inny sposób na schłodzenie nogi. Rozważałam rozładowanie zamrażarki i włożenie do niej Luke’a, ale ona działała tylko wtedy, gdy pokrywa była zamknięta, a w takim wypadku Luke by się udusił.
W myślach przeszukałam dom. Mieliśmy ogromny pojemnik na śmieci, prawdziwego wieloryba. Był tak mocno poplamiony resztkami zepsutego jedzenia, że trzymaliśmy go w schowku. Pobiegłam pędem do domu i opróżniłam pojemnik na podłodze w kuchni, zauważając przy okazji zdechłą mysz, którą Richard wrzucił do niego poprzedniego dnia, a potem wyniosłam go na zewnątrz i zlałam wodą z ogrodowego węża. Wiedziałam, że powinnam była umyć go dokładniej, może płynem do mycia naczyń, ale patrząc, jak Luke zwija się z bólu na trawie, uznałam, że nie mam na to czasu. Gdy woda wypłukała ostatnie pomyje, ustawiłam pojemnik stabilnie i wypełniłam go wodą.
Luke czołgał się w moją stronę, żeby włożyć nogę do środka, kiedy usłyszałam echo głosu matki. Mówiła kiedyś, że w wypadku poparzenia prawdziwy problem stanowi nie uszkodzona tkanka, lecz infekcja.
– Luke! – wykrzyknęłam. – Nie! Nie wkładaj nogi do środka!
Zignorował mnie i dalej się czołgał w kierunku pojemnika. Miał stalowe spojrzenie, które mówiło, że nie liczy się nic prócz ognia, który płonął w jego nodze i sięgał mózgu. Zadziałałam szybko. Popchnęłam pojemnik i trawę zalała wielka fala wody. Luke wydał z siebie gardłowy odgłos, jakby się dusił.
Pobiegłam z powrotem do kuchni i znalazłam worki, które pasowały rozmiarem do pojemnika, otworzyłam jeden i powiedziałam Luke’owi, żeby włożył do niego nogę. Nie poruszył się, ale pozwolił, żebym naciągnęła worek na otwartą ranę. Ustawiłam pojemnik i wsadziłam do środka wąż ogrodowy. Gdy pojemnik napełniał się wodą, pomogłam Luke’owi utrzymać równowagę i włożyć do środka poparzoną nogę, teraz owiniętą w czarny plastikowy worek. Popołudniowe powietrze było parne, woda szybko będzie się ogrzewać. Dorzuciłam więc paczkę z lodem.
Minęło niewiele czasu, dwadzieścia, może trzydzieści minut, a Luke’owi wrócił rozsądek i spokój i mógł znów stanąć o własnych siłach. Wtedy z piwnicy wyszedł na górę Richard. Pojemnik na śmieci stał na środku trawnika, trzy metry od najmniejszego cienia, a popołudniowe słońce świeciło mocno. Pełen wody, był za ciężki, żebyśmy mogli go przenieść, a Luke odmówił wyjęcia z niego nogi nawet na minutę. Przyniosłam słomiane sombrero, które babcia podarowała nam w Arizonie. Ponieważ Luke wciąż szczękał zębami, przyniosłam też wełniany koc. I tak stał, mając na głowie sombrero, na ramionach wełniany koc i jedną nogę w pojemniku na śmieci. Wyglądał częściowo jak bezdomny, a częściowo jak ktoś na wakacjach.
Słońce ogrzało wodę, Luke zaczął się wiercić z bólu. Poszłam z powrotem do zamrażarki, ale nie było już lodu, tylko kilkanaście toreb z mrożonymi warzywami, więc wrzuciłam je do pojemnika. Powstała mętna zupa z groszkiem i kawałkami marchewki.
W pewnej chwili pojawił się w domu tato – nie wiedziałam, ile czasu minęło – zmizerniały, z poczuciem porażki wypisanym na twarzy. Luke, już spokojny, odpoczywał, przynajmniej na tyle, na ile się da odpoczywać na stojąco. Tato przesunął pojemnik do cienia, bo pomimo kapelusza ramiona i ręce Luke’a zrobiły się czerwone od słońca. Powiedział, że najlepiej zostawić nogę tam, gdzie jest, aż do powrotu matki.
Samochód matki pojawił się na szosie około szóstej. Wyszłam jej naprzeciw i w połowie drogi w górę opowiedziałam, co się stało. Pobiegła do Luke’a i powiedziała, że musi zobaczyć nogę, więc wyjął ją, ociekającą wodą. Plastikowy worek przywarł do rany. Matka nie chciała odrywać delikatnej tkanki, dlatego powoli, ostrożnie, odcinała worek, aż ukazało się ciało. Było niewiele krwi i jeszcze mniej pęcherzy, ponieważ do tego potrzebna jest skóra, a Luke’owi mało jej zostało. Twarz matki nabrała koloru szarawej żółci, lecz ona sama zachowała spokój. Zamknęła oczy i skrzyżowała palce, a potem na głos zapytała, czy w ranie jest zakażenie. Klik-klik-klik.
– Tym razem ci się udało, Taro – powiedziała. – Ale co to w ogóle za pomysł, żeby poparzoną część ciała wkładać do pojemnika na śmieci?
Tato wniósł Luke’a do środka, a matka przyniosła swój skalpel. Odcięcie tkanek zajęło jej i tacie przeważającą część wieczoru. Luke próbował nie krzyczeć, ale kiedy podnosili i rozciągali kawałki skóry, żeby zobaczyć, gdzie się kończy martwa tkanka, a zaczyna żywa, mocno dyszał, a z oczu płynęły mu łzy.
Matka nałożyła na ranę maść z dziewanny i żywokostu, swoją własną mieszankę. Umiała radzić sobie z poparzeniami, to była jej specjalność, ale widziałam, że się martwi. Powiedziała, że nigdy nie widziała aż tak poważnego przypadku. Nie była pewna, co będzie dalej.
Tej pierwszej nocy zostałyśmy z matką przy łóżku Luke’a. Prawie nie spał, tak trząsł się z gorączki i bólu. Żeby przeciwdziałać gorączce, położyłyśmy mu na twarzy i piersiach lód; na ból podałyśmy mu lobelię, werbenę pospolitą i tarczycę. To była inna mieszanka autorstwa matki. Zażywałam ją, żeby złagodzić ból w nodze, gdy spadłam z kosza ze złomem; gdy czekałam, aż rana się zabliźni, nie odnosiłam jednak wrażenia, że mi to cokolwiek pomaga.
Wierzyłam, że leki zachodniej medycyny były obrazą dla Boga, ale gdybym tamtej nocy miała morfinę, to podałabym ją Luke’owi. Ból odbierał mu dech w piersiach. Leżał wsparty w łóżku, z czoła spływały mu na pierś krople potu, wstrzymywał oddech, aż się robił czerwony, potem fioletowy, tak jakby odcięcie mózgu od tlenu było jedynym sposobem na to, by przetrwać kolejną minutę. Gdy ból w piersiach stawał się silniejszy niż ból z poparzenia, wypuszczał powietrze potężnym wydmuchem, wydając z siebie jednocześnie okrzyk – ulgi dla płuc, katuszy dla nogi.
Drugiej nocy sama się nim opiekowałam, żeby matka mogła odpocząć. Spałam czujnie, budząc się na najlżejszy szum czy sygnał zmiany ułożenia ciała, żeby móc przynieść lód i nalewki, zanim Luke całkowicie oprzytomnieje i zawładnie nim ból. Trzeciej nocy zajmowała się nim matka, a ja stałam w drzwiach, słuchając jego krzyków i patrząc, jak matka obserwuje go, zmartwiona, z oczami spuchniętymi ze zgryzoty i wycieńczenia.
Gdy spałam, śniłam. Śniłam o ogniu, którego nie widziałam. Śniłam, że to ja leżę w tym łóżku, ciało mam owinięte luźnymi bandażami jak mumia. Matka klęczy obok mnie na podłodze, przyciskając moją zawiniętą dłoń, jak to robiła z Lukiem, muskając moje czoło i modląc się.
Tamtej niedzieli Luke nie poszedł do kościoła, nie poszedł też w następną ani następną niedzielę. Tato kazał nam mówić, że Luke jest chory. Powiedział, że jeśli rząd dowie się o nodze Luke’a, to będziemy mieć kłopoty, federalni zabiorą nas, dzieci, rodzicom. Zabiorą Luke’a do szpitala, gdzie jego noga ulegnie zakażeniu i Luke umrze.
Około trzech tygodni po poparzeniu matka oznajmiła, że skóra wokół krańców rany zaczęła odrastać i że jest dobrej myśli, nawet jeśli chodzi o najgorsze partie. Wtedy Luke już siedział, a tydzień później, kiedy przyszły pierwsze chłody, mógł już z minutę czy dwie stać, podpierając się kulami. Nie minęło wiele czasu, a uderzał nimi w podłogę, chodząc po całym domu, chudy jak szczapa, i pochłaniał olbrzymie ilości jedzenia, żeby odzyskać wagę, którą stracił. Sznurek już wtedy był rodzinną legendą.
– Mężczyzna powinien mieć prawdziwy pasek – powiedział tato przy śniadaniu w dniu, wręczając synowi skórzany pasek ze stalową sprzączką, gdy Luke czuł się już na tyle dobrze, że mógł wrócić na złomowisko.
– Ale nie Luke – powiedział Richard. – On woli plastikowy sznurek, wiecie, jaką wagę przywiązuje do mody.
Luke szeroko się uśmiechnął.
– Czego się nie robi dla urody – powiedział.
Przez osiemnaście lat nigdy nie myślałam o tamtym dniu, na pewno nie dociekałam, co się wtedy naprawdę stało. Te kilka razy, kiedy wspomnienia prowadziły mnie ku tamtemu skwarnemu popołudniu, najpierw przypominał mi się pasek. „Luke”, myślałam. „Ty dzikusie. Ciekawe, czy dalej nosisz sznurek zamiast paska?”
Teraz, mając dwadzieścia dziewięć lat, zasiadam do pisania, żeby zrekonstruować ten wypadek z echa i pojedynczych przebłysków zawodnej pamięci. Nakreślam go. Gdy dochodzę do końca, robię przerwę. Jest w tej opowieści jakaś niespójność, jakiś brak.
Czytam. Jeszcze raz. I odnajduję go.
Kto zgasił ogień?
Dawno uśpiony głos mówi: tato.
Ale gdy znalazłam Luke’a, był sam. Gdyby tato był z Lukiem na górze, przyniósłby go do domu, opatrzyłby ranę. Tato był zapewne w jakiejś pracy poza domem, dlatego Luke sam musiał zejść z góry, dlatego dziesięciolatka musiała się zająć jego nogą i dlatego ta noga skończyła w pojemniku na śmieci.
Postanowiłam zapytać Richarda. Jest ode mnie starszy i ma lepszą pamięć. Poza tym, według mojej najświeższej wiedzy, Luke nie ma już telefonu.
Dzwonię. Pierwsza rzecz, którą Richard sobie przypomina, to sznurek, o którym zgodnie ze swą naturą encyklopedysty mówi „sznurek rolniczy”. Potem przypomina sobie rozlane paliwo. Pytam, jak Luke’owi udało się zagasić ogień i zejść samemu po schodach, skoro gdy go znalazłam, był w szoku. Richard mówi beznamiętnie, że był z nim tato.
Racja.
To dlaczego taty nie było potem w domu?
Richard mówi: bo gdy Luke przebiegł po polu, zapaliła się od niego Góra. Pamiętasz tamto lato, suche, gorące. W trakcie suchego lata nie można rozpalać ognisk w lesie. Dlatego tato wsadził Luke’a do ciężarówki i kazał mu jechać do domu, do matki. Tylko że matki nie było.
Racja.
Myślę o tym przez kilka dni, a potem znów siadam do pisania. Tato pojawia się na początku, z dowcipami o socjalistach, psach i dachu, który chroni liberałów przed utopieniem się. Potem tato i Luke wracają na Górę, matka wyjeżdża, a ja odkręcam kurek, żeby napełnić zlew. I znowu. Trzeci raz czuję to coś.
Coś dzieje się na Górze. Mogę to sobie tylko wyobrazić, ale widzę wyraźnie, wyraźniej, niż gdyby to było wspomnienie. Samochody są ułożone w stos, gotowe, ich baki przedziurawione i opróżnione. Tato macha w kierunku wieży z wraków i mówi:
– Luke, odcinamy te baki, okej?
A Luke odpowiada:
– Jasne, tato.
Opiera palnik o biodro i uruchamia go. Nie wiadomo skąd buchają płomienie i ogarniają go. Luke krzyczy, mocuje się ze sznurkiem, znów krzyczy, po czym rusza przez pole.
Tato goni go, każe się zatrzymać. Prawdopodobnie pierwszy raz w życiu Luke nie robi tego, co każe tato. Jest szybki, ale tato jest sprytny. Robi skrót po piramidzie z samochodów i łapie Luke’a, przewracając go na ziemię.
Nie potrafię sobie wyobrazić, co się dzieje potem, bo nikt mi nigdy nie opowiedział, jak tato zagasił ogień na nodze Luke’a. Wtem pojawia się wspomnienie – tato tego wieczoru w kuchni krzywi się, gdy matka nakłada mu duże ilości maści na dłonie, które są czerwone i pokryte pęcherzami, i już wiem, co zrobił.
Luke już się nie pali.
Próbuję sobie wyobrazić moment decyzji. Tato patrzy na pole, które szybko zajmuje się ogniem, spragnione płomieni w tym drgającym od upału powietrzu. Patrzy na syna. Myśli sobie, że jeśli uda mu się zdusić płomienie na wczesnym etapie, to zapobiegnie pożarowi lasu, a może i ocali dom.
Luke wydaje się przytomny. Jego mózg jeszcze nie przeanalizował tego, co się stało, jeszcze nie czuje bólu. Wyobrażam sobie, że tato myśli: „Bóg upatrzy sobie… Bóg chciał, żeby nie stracił przytomności”.
Wyobrażam sobie, jak tato się modli na głos, ze wzrokiem zwróconym ku niebu, gdy niesie syna do ciężarówki i sadza go na miejscu kierowcy. Włącza pierwszy bieg i samochód zaczyna się toczyć. Teraz jedzie już ze sporą prędkością, a Luke trzyma rękami kierownicę. Tato wyskakuje z jadącego pojazdu, twardo ląduje na ziemi, a potem biegnie w kierunku pożaru, który zaczyna się rozprzestrzeniać. „Bóg upatrzy sobie”, woła, a potem zdejmuje koszulę i zaczyna zbijać płomienie9.
9
Odkąd skończyłam opisywać tę historię, rozmawiałam o wypadku z Lukiem. Jego relacja różni się od mojej i Richarda. Luke pamięta to tak: tato zabrał go do domu, podał mu homeopatyk przeciw wstrząsowi, a potem włożył do wanny z zimną wodą, tam go zostawił i poszedł walczyć z ogniem. To nie zgadza się z tym, co zapamiętałam ja i Richard. Ale być może to nas pamięć zawodzi. Może rzeczywiście znalazłam Luke’a samego, w wannie, a nie w trawie. Co dziwne jednak, wszyscy zgadzają się co do tego, że w jakiś sposób Luke w końcu znalazł się na trawniku przed domem z nogą w pojemniku na śmieci.