Читать книгу Grawitacja - Тесс Герритсен - Страница 10
STACJA
Rozdział siódmy
Оглавление25 lipca
Beatty, Nevada
Sullivan Obie obudził się z jękiem, słysząc terkot telefonu. W głowie dzwoniły mu cymbały, usta śmierdziały jak stara popielniczka. Sięgając po słuchawkę, zrzucił ją niechcący z widełek. Hałas sprawił, że skrzywił się z bólu.
Nieważne, pomyślał, odwracając się na drugi bok. Zobaczył przed sobą gęstwę splątanych włosów.
Kobieta?
Mrużąc oczy przed porannym światłem, odkrył, że istotnie w jego łóżku leży kobieta. Miała blond włosy. I chrapała. Zamknął oczy w nadziei, że gdy się powtórnie obudzi, już jej nie będzie.
Nie był jednak w stanie zasnąć. Nie pozwalał mu na to trzeszczący w upuszczonej słuchawce głos.
W końcu poddał się i odebrał telefon.
– Co jest, Bridget? – zapytał. – O co chodzi?
– Dlaczego cię tu nie ma? – zapytała groźnie.
– Bo leżę w łóżku.
– Jest wpół do jedenastej! Pamiętasz o spotkaniu z nowymi inwestorami? Chciałam cię ostrzec, że Casper waha się, czy cię udusić, czy ukrzyżować.
Inwestorzy. Cholera.
Usiadł i potrząsnął głową, czekając, aż ustąpią zawroty.
– Słuchaj, po prostu zostaw tę laskę i przyjeżdżaj do nas – powiedziała Bridget. – Casper już ich oprowadza po hangarze.
– Daj mi dziesięć minut – odparł.
Odłożył słuchawkę i potknął się o własne stopy. Dziewczyna nawet nie drgnęła. Nie wiedział, kim była, ale zostawił ją śpiącą w łóżku, mając nadzieję, że nie ma w domu nic, co warto by ukraść.
Nie było czasu na prysznic czy golenie. Połknął trzy aspiryny, popił je filiżanką mocnej kawy i odjechał z rykiem na swoim harleyu.
Bridget czekała na niego przed hangarem. Wysoka, ruda i wściekła jak osa, wyglądała dokładnie tak, jak sugerowało jej imię. Niestety czasami stereotypy okazują się prawdziwe, pomyślał.
– Chcą odjeżdżać – zasyczała. – Zasuwaj do nich w podskokach.
– Przypomnij mi, kim są ci faceci?
– Panowie Lucas i Rashad. Reprezentują konsorcjum dwunastu inwestorów. Jeśli dasz dupy, Sully, jesteśmy ugotowani – powiedziała i z niesmakiem zmierzyła go wzrokiem. – Właściwie już jesteśmy ugotowani. Spójrz na siebie. Nie mogłeś się przynajmniej ogolić?
– Mam wracać do domu? Po drodze mogę pożyczyć smoking.
– Nie musisz.
Wepchnęła mu do ręki złożoną gazetę.
– Co to jest?
– Casper prosił, żebyś mu ją dał. A teraz zasuwaj tam i przekonaj ich, że powinni wypisać nam czek. Na dużą sumę.
Z westchnieniem wszedł do hangaru. Po oślepiającym blasku półmrok przyniósł ulgę jego oczom. Dopiero po chwili zobaczył trzech mężczyzn, stojących przy pokrytym czarnymi termicznymi płytkami orbiterze Apogee II. Obaj ubrani w wizytowe garnitury goście wyraźnie nie pasowali do wypełnionego narzędziami i sprzętem lotniczego hangaru.
– Dzień dobry panom! – zawołał. – Przepraszam za spóźnienie, ale zatrzymała mnie konferencja telefoniczna.
Wszyscy wiemy, jak takie sprawy mogą się przeciągnąć…
Napotkał spojrzenie Caspera Mulhollanda. Nie przeginaj pały, mówiły jego oczy. Przełknął ślinę.
– Nazywam się Sullivan Obie – przedstawił się. – Jestem wspólnikiem pana Mulhollanda.
– Pan Obie zna każdą śrubkę i nakrętkę w tej rakiecie – wtrącił Casper. – W Kalifornii pracował osobiście ze starym mistrzem, Bobem Truaxem. Potrafi wytłumaczyć działanie tego systemu lepiej ode mnie. Nazywamy go tutaj Obie-Wan.
Goście prawie nie zareagowali. To zły znak, jeśli uniwersalny język Gwiezdnych wojen nie przywołuje na usta uśmiechu.
Sullivan uścisnął dłoń najpierw Lucasowi, potem Rashadowi.
Uśmiechał się szeroko, mimo że jego nadzieje powoli gasły. Czuł instynktowną niechęć do tych dwóch elegantów, których pieniędzy Casper tak rozpaczliwie potrzebował. Firma Apogee Engineering, ich dziecko, ich marzenie, które hołubili przez ostatnie trzynaście lat, właśnie szła na dno i uratować ją mógł tylko świeży zastrzyk gotówki od nowej grupy inwestorów. On i Casper musieli teraz stanąć na głowie. Jeśli im się nie uda, mogą spakować swoje zabawki i przerobić rakietę na karuzelę w wesołym miasteczku.
Sullivan wskazał ręką Apogee II, która przypominała bardziej potężny hydrant z okienkami niż statek kosmiczny.
– Wiem, że nie wygląda zbyt imponująco – rozpoczął – lecz jest najtańszym i najbardziej praktycznym spośród istniejących pojazdów kosmicznych wielokrotnego użytku. Wykorzystuje wspomagany system startu SSTO. Zasilane ciśnieniowo silniki już na wysokości dwunastu kilometrów rozpędzają pojazd do prędkości czterech machów. Orbiter nadaje się w całości do powtórnego użytku i waży tylko osiem i pół tony. Spełnia wszelkie warunki, od których, naszym zdaniem, zależy przyszłość komercyjnych podróży kosmicznych. Jest mniejszy od innych statków. Szybszy. Tańszy.
– Jakiego rodzaju silników używacie? – zapytał Rashad.
– Rybinsk RD-38, importowanych z Rosji.
– Dlaczego właśnie rosyjskich?
– Ponieważ, panie Rashad, mówiąc między nami, Rosjanie znają się na przemyśle rakietowym lepiej niż ktokolwiek inny na świecie. Skonstruowali tuziny silników rakietowych z napędem na paliwo płynne, stosując zaawansowane materiały, które sprawdzają się w warunkach wysokiego ciśnienia. Mówię to z przykrością, ale w naszym kraju zbudowano tylko jeden taki silnik od czasów Apolla. Teraz jest to przemysł międzynarodowy. Uważamy, że nasz produkt powinien być skonstruowany z najlepszych komponentów… bez względu na to, skąd pochodzą.
– W jaki sposób… ta rzecz ląduje? – zapytał Lucas, spoglądając podejrzliwie na podobną do hydrantu rakietę.
– To właśnie jest w niej najpiękniejsze. Jak panowie pewnie widzą, Apogee II nie ma skrzydeł. Nie potrzebuje pasa do lądowania, ponieważ opada prosto w dół. Spadochrony zmniejszają szybkość spadania, poduszki powietrzne amortyzują lądowanie. Może lądować gdziekolwiek, nawet w oceanie. Ponownie musimy uchylić kapelusza przed Rosjanami, gdyż skopiowaliśmy to rozwiązanie ze starej kapsuły Sojuza. To był ich niezawodny patent przez dziesięciolecia.
– Lubi pan tę starą ruską technologię, prawda? – mruknął z przekąsem Lucas.
Sullivan zjeżył się.
– Podziwiam technologię, która się sprawdza. Niech pan mówi o Rosjanach, co chce, ale wiedzieli, co robią.
– Więc to, co tutaj mamy – podsumował Lucas – jest czymś w rodzaju hybrydy. Rosyjski Sojuz połączony z promem kosmicznym.
– Z bardzo małym promem kosmicznym. Ten projekt zabrał nam trzynaście lat pracy. Wydaliśmy tylko sześćdziesiąt pięć milionów dolarów: to bardzo mało, jeśli porównają to panowie z kosztami normalnego promu. Oceniamy, że zwrot kosztów inwestycji wyniesie trzydzieści procent w skali roku, jeśli uda się ją wystrzelić dwieście razy. Koszt jednego lotu wyniesie osiemdziesiąt tysięcy dolarów, a w przeliczeniu na kilogram ładunku tylko trzysta. Mniejszy, szybszy, tańszy. To nasza mantra.
– O jak małym pojeździe mówimy, panie Obie? I jaka jest jego pełna ładowność?
Sullivan zawahał się. Teraz wszystko zawisło na włosku.
– Możemy wysłać na niską orbitę okołoziemską ładunek trzystu kilogramów plus pilota.
Zapadła długa cisza.
– Tylko tyle? – zapytał Rashad.
– To prawie siedemset funtów. Można przeprowadzić mnóstwo eksperymentów naukowych…
– Wiem, ile to jest trzysta kilogramów. Niewiele.
– Możemy to nadrobić poprzez częstsze starty. Możemy potraktować Apogee jako kosmiczny samolot.
– Prawdę mówiąc, naszym projektem zainteresowała się już NASA – wtrącił Casper z nutką desperacji w głosie. – To dokładnie taki rodzaj pojazdu kosmicznego, jaki chcieliby zakupić do szybkich wypadów na stację kosmiczną.
– NASA jest zainteresowana? – zapytał ze zdziwieniem Lucaas.
– Potwierdzają to nasze wewnętrzne źródła.
Cholera, teraz to już naprawdę przesadziłeś, Casper, pomyślał Sullivan.
– Pokaż im gazetę, Sully.
– Co?
– Pokaż im „Los Angeles Times”. Drugą stronę.
Sullivan spojrzał na gazetę, którą Bridget wcisnęła mu wcześniej do ręki. Otworzył ją na drugiej stronie i zobaczył tytuł artykułu: „NASA wysyła na orbitę zmiennika”. Obok zamieszczono fotografię z konferencji prasowej w Centrum Kosmicznym Johnsona. Rozpoznał skromnego, źle ostrzyżonego faceta z wielkimi uszami. Gordona Obiego.
Casper chwycił gazetę i podetknął ją po nos gościom.
– Widzą panowie tego faceta, który stoi przy Leroyu Cornellu? To dyrektor Operacji Lotów Załogowych, brat pana Obiego.
Obaj mężczyźni, na których słowa Caspera wywarły wyraźne wrażenie, przyjrzeli się Sullivanowi.
– Więc jak? – spytał Casper. – Chcecie panowie porozmawiać o interesach?
– Równie dobrze możemy powiedzieć to panom od razu – oznajmił Lucas. – Wraz z panem Rashadem obejrzeliśmy wcześniej, co produkują inne kosmiczne firmy. Zapoznaliśmy się z ofertami Kelly Astrolinera, Rotona oraz Kistlera.
Wszystkie, a zwłaszcza model K-1 Kistlera, bardzo nam się spodobały. Doszliśmy jednak do wniosku, że powinniśmy dać szansę również waszej małej spółce.
Waszej małej spółce.
Mam to w dupie, pomyślał Sullivan. Nienawidził żebrać, nienawidził padać na twarz przed nadętymi ważniakami. To była beznadziejna walka. Bolała go głowa i burczało mu w brzuchu, a ci dwaj palanci marnowali tylko jego czas.
– Przekonajcie nas, dlaczego mamy postawić akurat na waszego konia – kontynuował Lucas. – Dlaczego powinniśmy wybrać Apogee?
– Prawdę mówiąc, panowie, wcale nie jestem pewien, czy powinniście nas wybrać – burknął Sullivan, po czym odwrócił się i ruszył ku wyjściu.
– Och! Proszę mi wybaczyć – wyjąkał Casper i pobiegł za wspólnikiem.
– Sully! – wyszeptał. – Co ty, do ciężkiej cholery, wyprawiasz?
– Ci faceci nie są nami zainteresowani. Sam słyszałeś. Spodobał im się K-1. Chcą mieć wielkie rakiety. Żeby pasowały rozmiarami do ich kutasów.
– Nie schrzań tego! Wróć tam i zabajtluj ich.
– Po co? I tak nie wypiszą nam czeku.
– Jeśli ich stracimy, stracimy wszystko.
– I tak już ich straciliśmy.
– Nieprawda. Musisz tylko tam wrócić i powiedzieć prawdę. Powiedzieć im to, w co naprawdę wierzymy. Przecież obaj wiemy, że nasza oferta jest najlepsza.
Sullivan przetarł oczy. Aspiryna przestawała działać i łupało go w głowie. Miał dość tej żebraniny. Był pilotem i inżynierem i nie miał nic przeciwko temu, by resztę życia spędzić z rękoma umazanymi smarem. Było to jednak niemożliwe bez nowych inwestorów. Bez napływu świeżej gotówki.
Wrócił do gości. Ku jego zaskoczeniu zaczęli go traktować z ostrożnym szacunkiem. Może dlatego, że powiedział im prawdę.
– W porządku – mruknął. W końcu nie miał nic do stracenia. Równie dobrze mógł zginąć z honorem. – Oto moja propozycja. Możemy udowodnić wszystko, o czym była tu mowa, organizując jeden prosty pokaz. Czy inne firmy są gotowe odpalić rakietę na każde żądanie? Bynajmniej. Potrzebują czasu na przygotowania – stwierdził, uśmiechając się szyderczo. – Co najmniej kilku miesięcy. My możemy to zrobić w każdej chwili. Musimy tylko zaopatrzyć to cudo w pomocniczy silnik i możemy umieścić je na niskiej orbicie okołoziemskiej. Do diabła, jesteśmy w stanie wysłać je na spotkanie ze stacją kosmiczną. Podajcie nam dokładną datę. Powiedzcie, kiedy chcecie odpalić, a my to zrobimy.
Casper zrobił się blady jak upiór. Sullivan zagalopował się. Stąpali po zbyt cienkim lodzie. Nie testowali jeszcze Apogee II.
Stała w hangarze przez ponad czternaście miesięcy, obrastając kurzem, podczas gdy oni starali się zorganizować pieniądze. Czyżby Sully chciał wysłać ją na orbitę już w trakcie dziewiczego lotu?
– Nie mam wątpliwości, że sprosta wymaganiom – mówił dalej Sullivan – i dlatego sam usiądę za sterami.
Caspera coś ścisnęło w żołądku.
– To tylko figura retoryczna, panowie – dodał szybko. – Rakieta równie dobrze może być wystrzelona bez załogi…
– Ale w takim starcie nie ma prawdziwego dramatyzmu – oświadczył Sullivan. – Pozwólcie mi ją poprowadzić. Dzięki temu cały pokaz będzie bardziej interesujący. Co na to powiecie, panowie?
Ja powiem, że odbiła ci szajba, mówiły mu oczy Caspera. Dwóch biznesmenów wymieniło spojrzenia. Przez chwilę rozmawiali półgłosem.
– Taki pokaz bardzo nas interesuje – powiedział po chwili Lucas. – Ale zgromadzenie wszystkich wspólników zajmie nam trochę czasu. I ustalenie terminu, który będzie nam wszystkim odpowiadał. Powiedzmy… za miesiąc. Czy to możliwe?
Dali się nabrać. Sullivan o mało się nie roześmiał.
– Za miesiąc? Żaden problem.
Popatrzył na Caspera, który zamknął oczy, jakby chwycił go nagły atak bólu.
– Będziemy w kontakcie – powiedział Lucas i ruszył w stronę drzwi.
– Jeszcze ostatnie pytanie, jeśli można – odezwał się Rashad, wskazując rakietę. – Nazwa waszego prototypu brzmi
Apogee II. Czy istnieje jakaś Apogee I?
Casper i Sullivan popatrzyli na siebie.
– Tak – powiedział Casper. – Istniała…
– I co się z nią stało? Casper milczał.
Niech ich diabli, pomyślał Sullivan. Na tych facetów najlepiej działa szczera prawda, więc równie dobrze mógł im ją powiedzieć jeszcze raz.
– Rozbiła się i spłonęła – odrzekł i wymaszerował z hangaru.
Rozbiła się i spłonęła. Tylko tak można było opisać to, co wydarzyło się tamtego zimnego jasnego poranka przed półtora rokiem. Razem z nią rozbiły się i spłonęły jego marzenia. Siedząc przy poobijanym biurku i lecząc kaca kubkiem kawy, Sullivan wspominał mimo woli każdy bolesny szczegół owego dnia. Podjeżdżający pod wyrzutnię autobus pełen oficjeli z NASA. Dumny jak paw jego brat, Gordie. Kilkunastu pracowników Apogee oraz paru inwestorów, którzy popijali w świątecznym nastroju kawę i pojadali pączki w prowizorycznym namiocie.
Odliczanie. Start. Wszyscy zapatrzeni w niebo, po którym mknęła nie większa od główki szpilki Apogee I.
A potem nagły błysk światła. Tak to się skończyło.
Od brata usłyszał tylko kilka słów współczucia. Gordon zawsze reagował w ten sposób. Za każdym razem, gdy Sullivan coś schrzanił – a zdarzało się to aż nazbyt często – Gordie potrząsał tylko ze smutkiem i rozczarowaniem głową. Był starszym bratem, rozsądnym i odpowiedzialnym człowiekiem, który odznaczył się jako dowódca promu kosmicznego.
Sullivan nie wszedł nawet w skład korpusu astronautów. Mimo że podobnie jak Gordon był pilotem i inżynierem rakietowym, nigdy mu nic nie wychodziło. Kiedy siadał za sterami, na ogół dokładnie w tym momencie wysiadała łączność albo przepalał się jakiś kabel. Często myślał, że powinien wytatuować sobie na czole napis „To nie moja wina”, ponieważ w większości przypadków naprawdę nie ponosił odpowiedzialności za to, że coś poszło nie tak. Ale Gordon uważał inaczej. Jemu wszystko szło jak po maśle. Sądził, że pojęcie pecha zostało wymyślone, żeby ukryć brak kompetencji.
– Może byś do niego zadzwonił? – spytała Bridget. Podniósł wzrok. Stała przy jego biurku, z rękoma skrzyżowanymi na piersi, niczym niezadowolona nauczycielka.
– Do kogo?
– Do swojego brata. Powiedz mu, że odpalamy drugi prototyp. Zaproś go na pokaz. Może przyjedzie razem z innymi facetami z NASA.
– Nie chcę tu nikogo z NASA.
– Sully, jeżeli zrobimy na nich wrażenie, firma złapie wiatr w żagle.
– Tak jak ostatnim razem?
– To był niefart. Naprawiliśmy usterkę.
– Może pojawić się następna.
– Chcesz chyba zapeszyć. – Popchnęła telefon w jego kierunku. – Zadzwoń do Gordona. Jeżeli mamy zamiar ryzykować, możemy równie dobrze podwyższyć stawkę.
Patrząc na telefon, myślał o Apogee I. O tym, jak w jednej chwili może wyparować marzenie całego życia.
– Sully…?
– Daj spokój. Mój brat ma lepsze rzeczy do roboty niż zadawać się z nieudacznikami – powiedział i wyrzucił gazetę do kosza.
26 lipca
Na pokładzie Atlantis
– Hej, Watson! – zawołał Vance w stronę dolnego pokładu.
– Chodź tu i rzuć okiem na swój nowy dom.
Emma wdrapała się po drabince i wynurzyła w kokpicie tuż za fotelem Vance’a. Jeden rzut oka na zewnątrz sprawił, że westchnęła z podziwu. Nigdy przedtem nie znajdowała się tak blisko stacji. Kiedy przed dwoma laty po raz pierwszy poleciała w kosmos, nie przycumowali do ISS, lecz tylko obserwowali ją z daleka.
– Jest wspaniała, prawda? – powiedział Vance.
– To najpiękniejsza rzecz, jaką w życiu widziałam – odparła cicho Emma.
Stacja rzeczywiście była piękna. Z przymocowanymi do głównej kratownicy olbrzymimi bateriami słonecznymi wyglądała niczym wzbijający się w niebo morski okręt. Zbudowane przez szesnaście różnych krajów części składowe dostarczono na orbitę w trakcie czterdziestu pięciu osobnych misji. Pięć lat zajęło złożenie ich w kosmosie, kawałek po kawałku. Była czymś więcej niż tylko cudem techniki: stała się symbolem tego, co może osiągnąć człowiek, gdy tylko odłoży na bok broń i obróci wzrok ku niebu.
– Całkiem fajna nieruchomość – stwierdził Vance.
– Apartament z dużym widokiem, tak bym ją chyba określił.
– Jesteśmy dokładnie w pozycji R – oznajmił pilot DeWitt.
– Na razie idzie nieźle.
Vance uniósł się ze swojego fotela i wyjrzał przez okno, żeby wizualnie kontrolować podchodzenie do modułu cumowniczego ISS. Była to najbardziej delikatna faza skomplikowanego procesu połączenia. Atlantis został wystrzelony na niższą orbitę niż ISS i przez ostatnie dwa dni bawił się w berka ze stale umykającą stacją kosmiczną. Mieli zbliżyć się do niej od spodu, zajmując przy pomocy silników manewrowych najlepszą pozycję do cumowania. Emma słyszała ich huk i poczuła drżenie, które przebiegło przez kadłub.
– Spójrz, to jest właśnie ta uszkodzona w zeszłym miesiącu bateria słoneczna – powiedział DeWitt, wskazując na panel, w którym ziała wielka dziura.
Jednym z wielu zagrożeń, których nie sposób uniknąć w kosmosie, są deszcze meteorytów. Nawet niewielki odłamek może spowodować duże straty, jeśli statek pędzi z prędkością tysięcy mil na godzinę.
Przysunęli się bliżej; widzieli teraz stację we wszystkich oknach. Podziw i duma, które ogarnęły Emmę, były tak silne, że łzy napłynęły jej do oczu. Jestem w domu, pomyślała. Wracam do domu.
Właz do śluzy powietrznej otworzył się i w drugim końcu korytarza, łączącego Atlantis z ISS, zobaczyli uśmiechniętą, szeroką brązową twarz.
– Przywieźli pomarańcze! – zawołał Luther Ames do kolegów ze stacji. – Już je czuję!
– Dom handlowy NASA poleca szybką dostawę do domu.
Przywozimy zamówione przez państwa artykuły – ogłosił ze śmiertelną powagą Vance, po czym przepłynął przez dzielącą Atlantis i stację śluzę, dźwigając nylonowy worek pełen świeżych owoców.
Cumowanie przebiegło idealnie. Przy prędkości obu statków kosmicznych wynoszącej 17 500 mil na godzinę Vance zbliżył się do ISS w tempie dwóch cali na sekundę, solidnie i mocno łącząc człon cumujący Atlantis ze śluzą stacji.
Teraz otwarto luki i załoga Atlantis przeprawiła się na stację kosmiczną, gdzie powitali ją ludzie, którzy od ponad miesiąca nie widzieli nowych twarzy. Węzeł numer 2 był zbyt mały, by pomieścić trzynaście osób, i przybysze szybko przenieśli się do sąsiednich członów stacji.
Emma była piąta z kolei. Pokonawszy luk, poczuła specyficzną mieszankę zapachów: lekko kwaśny, surowy odór ludzi, którzy przebywali zbyt długo w zamkniętym pomieszczeniu. Luther Ames, stary znajomy ze szkolenia astronautów, przywitał ją jako pierwszy.
– Doktor Watson, jak przypuszczam! – huknął, miażdżąc ją w uścisku. – Witaj na pokładzie. Każdą damę witamy tu z radością.
– Wiesz przecież, że nie jestem damą.
– To będzie nasza słodka tajemnica – odparł, puszczając do niej oko.
Luther zawsze brał się z życiem za bary. Potrafił każdego zarazić swoim dobrym humorem. Wszyscy go lubili, ponieważ on też wszystkich lubił. Emma cieszyła się, że jest z nim na pokładzie – zwłaszcza gdy przyjrzała się innym członkom załogi.
Uścisnęła dłoń Michaelowi Grigssowi, dowódcy ISS. Przywitał ją grzecznie, lecz niemal w wojskowym stylu. Tak samo mało serdeczna była przysłana przez Europejską Agencję Kosmiczną Angielka, Diana Estes. Uśmiechała się, ale jej oczy, błękitne niczym lodowiec, były chłodne i odległe.
Potem Emma przywitała się z Rosjaninem, Nikołajem Rudenko, który przebywał na ISS najdłużej – prawie pięć miesięcy. Miała wrażenie, że panele oświetleniowe zmyły wszystkie kolory z jego twarzy, czyniąc ją tak samo bezbarwną, jak pasemka siwizny na jego brodzie. Gdy podawali sobie ręce, ledwie musnął ją spojrzeniem. Ten człowiek musi czym prędzej wracać do domu, pomyślała. Jest w depresji. Kompletnie wyczerpany.
Jako następny powitał ją astronauta z NASDA, Kenichi Hirai. On przynajmniej się uśmiechał i miał mocny uścisk dłoni.
Wyjąkał pozdrowienie i szybko się wycofał.
Moduł powoli opustoszał. Reszta załogi przeniosła się do innych części stacji. Emma została sam na sam z Billem Haningiem.
Debbie Haning zmarła przed trzema dniami. Bill wracał na ziemię na pokładzie Atlantis nie po to, by czuwać przy łóżku swojej żony, lecz by zdążyć na jej pogrzeb. Emma przysunęła się bliżej.
– Przykro mi – wyszeptała. – Tak bardzo mi przykro. Bill kiwnął głową i uciekł spojrzeniem w bok.
– To dziwne – powiedział. – Zawsze myśleliśmy, że jeśli komuś z nas coś się stanie, to tą osobą będę ja. Bo to przecież ja gram rolę bohatera. Ja podejmuję wielkie ryzyko. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że to będzie ona…
Wziął głęboki oddech. Widziała, że za wszelką cenę starał się zachować spokój, i zdawała sobie sprawę, że to nie najlepsza pora na słowa współczucia. Nawet delikatny dotyk mógł sprawić, że Bil przestanie nad sobą panować.
– Cóż, Watson – odezwał się w końcu. – Powinienem cię chyba zaznajomić z wszystkimi szczegółami. Przejmujesz w końcu moje obowiązki.
Emma pokiwała głową.
– Możemy zacząć, kiedy tylko będziesz gotów, Bill.
– Zróbmy to od razu. Mam ci dużo do powiedzenia. I mało czasu do odjazdu.
Mimo że Emma znała dobrze rozkład stacji, pierwszy widok jej wnętrza przyprawił ją o zawrót głowy. Stan nieważkości oznaczał, że nie było tu góry ani dołu, podłogi ani sufitu. Zagospodarowana była każda powierzchnia i jeśli obróciła się zbyt szybko, momentalnie traciła orientację. To oraz narastające mdłości sprawiały, że poruszała się powoli, koncentrując wzrok w jednym punkcie przy każdej zmianie miejsca.
Wiedziała, że ISS ma taką samą kubaturę jak dwa boeingi