Читать книгу Grawitacja - Тесс Герритсен - Страница 6
START
Rozdział trzeci
Оглавление10 lipca
– Kurtyna w górę – mruknął doktor Jack McCallum, słysząc syrenę pierwszego ambulansu.
Wychodząc na podjazd przed izbą przyjęć, czuł, jak jego puls gwałtownie przyśpiesza, a adrenalina zmienia nerwy w iskrzące się, obnażone przewody. Nie miał pojęcia, co czeka personel szpitala Memorial Southeast, poza tym, że w drodze są kolejni pacjenci. W izbie przyjęć poinformowano ich przez radio, że na drodze międzystanowej nr 45 zderzyło się ze sobą piętnaście pojazdów. W karambolu zginęły dwie osoby, wiele zostało rannych. Chociaż pacjenci w najbardziej krytycznym stanie powinni trafić do Bayshore albo Texas Med, również wszystkie mniejsze szpitale przygotowały się na przyjęcie poszkodowanych.
Jack rozejrzał się dookoła, żeby sprawdzić, czy jego zespół jest w pełnej gotowości. Druga lekarka, Anna Slezak, stała tuż obok z zaciętym wyrazem twarzy. Personel pomocniczy składał się z czterech pielęgniarek, laborantki oraz przestraszonego stażysty. Dopiero miesiąc po dyplomie, był najmniej doświadczonym członkiem zespołu i miał dwie lewe ręce. Nadaje się tylko na psychiatrę, pomyślał Jack.
Syrena zachłysnęła się i umilkła, kiedy ambulans skręcił na podjazd i podjechał tyłem pod wejście. Jack otworzył tylne drzwi i omiótł szybkim spojrzeniem pacjentkę – młodą kobietę z blond włosami zlepionymi krwią i głową oraz karkiem unieruchomionymi w ortopedycznym kołnierzu. Kiedy wyciągnęli ją z ambulansu i lepiej przyjrzał się jej twarzy, uświadomił sobie nagle, że ją zna.
– Debbie – powiedział.
Kobieta podniosła w górę zamglony wzrok. Najwyraźniej go nie poznawała.
– To ja, Jack McCallum – przedstawił się.
– Och, Jack. – Debbie zamknęła oczy i jęknęła. – Boli mnie głowa.
Poklepał ją krzepiąco po ramieniu.
– Zaopiekujemy się tobą, kochanie. O nic się nie martw. Wtoczyli ją przez drzwi izby przyjęć do gabinetu zabiegowego.
– Znasz ją? – zapytała Anna.
– Jej mąż to Bill Haning. Ten astronauta.
– Jeden z tych facetów, którzy przebywają teraz na stacji kosmicznej? – Anna roześmiała się. – To będzie naprawdę zamiejscowa rozmowa.
– Jeśli będzie trzeba, bez trudu się z nim skontaktujemy. W Centrum Johnsona mogą nas od razu połączyć.
– Chcesz, żebym się nią zajęła?
Było to całkiem rozsądne pytanie. Lekarze wolą na ogół nie zajmować się krewnymi i przyjaciółmi; trudno zachować obiektywizm, kiedy leżący na stole operacyjnym człowiek jest kimś, kogo się zna i lubi. Ale chociaż Jack i Debbie bywali w swoim czasie na tych samych przyjęciach, uważał ją za znajomą, nie przyjaciółkę i nie widział powodu, żeby przekazywać ją innemu lekarzowi.
– Ja się nią zajmę – powiedział i ruszył w ślad za wózkiem do gabinetu zabiegowego, skupiając całą uwagę na tym, co trzeba zrobić. Jedynym widocznym urazem było skaleczenie na głowie, ale ponieważ ranna skarżyła się na silny ból, musiał sprawdzić, czy nie ma naruszonej czaszki i kręgów szyjnych.
Podczas gdy pielęgniarki pobierały krew do badań i delikatnie ściągały z Debbie ubranie, sanitariusz zdał Jackowi szybkie sprawozdanie.
– Znaleźliśmy ją w piątym z samochodów, które brały udział w karambolu. Z tego, co ustaliliśmy, oberwał z tyłu, przekręcił się na bok i wtedy oberwał ponownie w drzwi kierowcy. Były wgniecione.
– Czy była przytomna, kiedy do niej dotarliście?
– Przez kilka minut była nieprzytomna, ale ocknęła się, kiedy zakładaliśmy jej kroplówkę. Od razu unieruchomiliśmy jej kręgosłup. Ciśnienie krwi i tętno były stabilne. Należy do tych, którzy mieli więcej szczęścia. – Sanitariusz pokręcił głową. – Powinien pan zobaczyć faceta, który jechał za nią.
Jack podszedł do wózka, żeby zbadać pacjentkę. Obie źrenice Debbie reagowały na światło, ruchy gałek ocznych były w normie. Wiedziała, jak się nazywa i gdzie się znajduje, ale nie potrafiła przypomnieć sobie, jaki dziś dzień. Orientacja lekko zaburzona, pomyślał. Był to wystarczający powód, żeby ją przyjąć, choćby na jedną noc.
– Zrobimy ci teraz rentgen, Debbie – powiedział.
– Musimy się upewnić, że niczego sobie nie złamałaś.
– Spojrzał na siostrę. – Tomografia komputerowa czaszki i kręgów szyjnych.... – przerwał i zaczął nasłuchiwać.
W oddali słychać było syrenę kolejnego ambulansu.
– Proszę zrobić te zdjęcia – polecił i wybiegł z powrotem na podjazd, gdzie zgromadził się już jego zespół.
Do pierwszej syreny dołączyła druga, trochę cichsza. Jack i Anna wymienili zaniepokojone spojrzenia. Czyżby jechały do nich dwie karetki?
– To będzie jeden z tych dni – mruknął.
– Gabinet zabiegowy pusty? – zapytała Anna.
– Pacjentka jest w drodze do rentgena – odparł.
Dał krok do przodu i kiedy pierwszy ambulans zatrzymał się przed izbą przyjęć, otworzył tylne drzwi.
Tym razem był to mężczyzna w średnim wieku, z nadwagą. Miał bladą ziemistą cerę. Jest w szoku, ocenił w pierwszej chwili Jack, ale nie widział krwi, nie było śladu urazu.
– Był w samym środku karambolu – powiedział sanitariusz, kiedy wtaczali pacjenta do pokoju zabiegowego. – Kiedy go wyciągaliśmy, skarżył się na ból w piersi. Rytm serca stabilny, lekka tachykardia, ale bez przedwczesnych pobudzeń komorowych. Ciśnienie skurczowe dziewięćdziesiąt. Podaliśmy mu na miejscu morfinę, nitroglicerynę i tlen z przepływem
6 litrów na minutę.
Wszyscy robili, co do nich należało. Anna zebrała wywiad i zbadała mężczyznę, pielęgniarki podłączyły elektrody.
Z maszyny wysunęła się wstęga elektrokardiogramu. Jack oddarł ją i jego uwagę natychmiast zwróciło uniesienie ST na odprowadzeniach V1 i V2.
– Zawał ściany przedniej – powiedział. Anna pokiwała głową.
– Trzeba mu podać tkankowy aktywator plazminogenu.
– Podjechał kolejny ambulans! – zawołała od drzwi pielęgniarka.
Jack i dwie siostry wybiegli na dwór.
Na noszach krzyczała i wiła się z bólu młoda kobieta. Jack spojrzał na jej prawą nogę z wykręconą prawie zupełnie w bok stopą i od razu zorientował się, że pacjentka wymaga natychmiastowej operacji. Rozciął jej szybko ubranie, odsłaniając złamane biodro. Kość udowa wbiła się w panewkę, gdy kolana uderzyły w tablicę rozdzielczą samochodu. Widok groteskowo zdeformowanej nogi przyprawiał go o mdłości.
– Podajemy morfinę? – zapytała siostra. Jack kiwnął głową.
– Daj jej tyle, ile potrzebuje. Jest teraz w świecie bólu.
Najlepiej od razu sześć jednostek. I ściągnijcie tu jak najszybciej ortopedę…
– Doktor McCallum proszony jest do rentgena. Doktor McCallum proszony jest do rentgena…
Jack podniósł z niepokojem wzrok i wybiegł z gabinetu zabiegowego.
Nad leżącą na stole rentgenowskim Debbie pochylała się pielęgniarka i laborant.
– Zrobiliśmy jej właśnie zdjęcia czaszki i kręgów szyjnych – powiedział laborant. – Ale nie możemy jej obudzić. Nie reaguje nawet na ból.
– Jak długo jest nieprzytomna?
– Nie wiem. Leżała na stole i dopiero po dziesięciu, piętnastu minutach zorientowaliśmy się, że do nikogo się nie odzywa.
– Zrobiliście jej tomografię?
– Wysiadł komputer. Powinni go naprawić za parę godzin. Jack zaświecił latarką w oczy Debbie i poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła. Jej lewa źrenica była rozszerzona i nie reagowała na światło.
– Pokażcie mi zdjęcia – polecił.
– Zdjęcia szyi wiszą już na podświetlaczu.
Jack przeszedł szybko do sąsiedniego pokoju i przyjrzał się umieszczonym w podświetlaczu zdjęciom. Nie zauważył żadnych uszkodzeń kręgów szyjnych. Zdjął zdjęcia i umieścił w podświetlaczu rentgen czaszki. W pierwszej chwili nie zauważył niczego oczywistego. A potem jego wzrok przykuła prawie niedostrzegalna linia przecinająca lewą kość skroniową, cienka niczym zadrapanie szpilką. Pęknięcie.
Czy pęknięta kość uszkodziła lewą środkową tętnicę oponową? To spowodowałoby krwotok. W miarę gromadzenia się krwi i wzrostu ciśnienia sródczaszkowego, mózg poddany byłby coraz większemu uciskowi. To tłumaczyłoby pogorszenie się stanu mentalnego Debbie oraz powiększoną źrenicę.
Trzeba natychmiast usunąć krew.
– Zawieźcie ją z powrotem do zabiegowego! – polecił. W ciągu kilku sekund pacjentka znalazła się ponownie na wózku i wyjechała na korytarz.
– Zawiadomcie neurochirurgię! – zawołał Jack, kiedy wtoczyli Debbie do pustego gabinetu. – Powiedzcie im, że mamy krwotok nadtwardówkowy i przygotowujemy się do trepanacji czaszki.
W gruncie rzeczy Debbie powinna była znaleźć się na sali operacyjnej, ale jej stan pogarszał się w tak szybkim tempie, że nie było czasu do stracenia. Rolę sali operacyjnej musiał przejąć gabinet zabiegowy. Przenieśli pacjentkę na stół i przymocowali plątaninę przewodów EKG do jej klatki piersiowej. Oddychała z coraz większym trudem, więc trzeba ją było zaintubować.
– Brak oddechu! – zawołała siostra.
Jack rozerwał opakowanie z rurką dotchawiczą i wsunął laryngoskop do gardła Debbie. Kilka sekund później rura znalazła się na miejscu i płuca pacjentki wypełniły się tlenem.
Pielęgniarka włączyła elektryczną golarkę. Jasne jedwabiste loki Debbie zaczęły spadać na podłogę, odsłaniając skórę czaszki.
Do gabinetu zajrzała sekretarka.
– Neurochirurg utknął w korku! Dotrze tu najprędzej za godzinę.
– Więc sprowadźcie kogoś innego!
– Wszyscy są w Texas Med! Zawożą tam wszystkich z urazami głowy.
Jezu, spieprzyliśmy sprawę, pomyślał Jack, spoglądając na Debbie. Z każdą mijającą minutą rosło ciśnienie w jej czaszce. Umierały komórki mózgowe. Gdyby to była moja żona, nie wahałbym się ani sekundy.
Z trudem przełknął ślinę.
– Dajcie mi świder Hudsona-Brace’a. Sam wywiercę dziury. – Zobaczył zaskoczone miny pielęgniarek. – To jak wiercenie dziur w ścianie – dodał z brawurą, której wcale nie odczuwał. – Robiłem to już kiedyś.
Siostry zaczęły przygotowywać Debbie do operacji, a Jack założył fartuch i rękawiczki. Obkładając czaszkę pacjentki sterylnymi chustami, ze zdumieniem stwierdził, że chociaż serce bije mu jak szalone, dłonie ma spokojne i pewne. Rzeczywiście robił kiedyś trepanację czaszki, ale było to przed wielu laty i pod nadzorem neurochirurga.
Nie ma ani chwili do stracenia. Ona umiera. Zrób to. Sięgnął po skalpel i wykonał liniowe nacięcie nad lewą kością skroniową. Pociekła krew. Wytarł ją gąbką, po czym skauteryzował naczynia krwionośne. Odsunąwszy retraktorem płat skóry, przeciął czepiec ścięgnisty i dotarł do okostnej, którą zdrapał, odsłaniając gołą kość.
Teraz sięgnął po świder Hudsona-Brace’a, mechaniczne, ręczne urządzenie o prawie staroświeckim wyglądzie, rodzaj narzędzia, które można znaleźć w warsztacie dziadka. Najpierw użył perforatora, wiertła o kształcie łopatki, które wbiło się w kość na wystarczającą głębokość. Następnie zmienił wiertło na rozetowe, o wielu płaszczyznach cięcia. Odetchnął głęboko, ustawił je i zaczął wiercić w kierunku mózgu. Na jego czole pojawiły się pierwsze krople potu. Wiercił, nie mając wyników tomografii komputerowej, podjąwszy decyzję wyłącznie na podstawie oceny klinicznej. Nie wiedział nawet, czy wybrał właściwe miejsce.
Z otworu trysnęła nagle krew, zachlapując chirurgiczne chusty.
Pielęgniarka podała basen. Jack wyjął świder i patrzył, jak krew wypływa stałym strumieniem z czaszki i zbiera się w basenie. Wybrał właściwe miejsce. Z każdą uchodzącą kroplą zmniejszało się ciśnienie, któremu poddany był mózg Debbie Haning.
Wypuścił powietrze z płuc i nagle poczuł, jak ustępuje napięcie w jego ramionach i zaczynają boleć go zmęczone mięśnie.
– Przygotujcie wosk do kości – powiedział, a potem odłożył świder i sięgnął po ssak.
Biała mysz szybowała w powietrzu, jakby ktoś zawiesił ją w przezroczystym morzu. Doktor Emma Watson dryfowała ku niej, smukłonoga i pełna gracji niczym podwodna tancerka. Rozpuszczone włosy otaczały ciemnobrązową aureolą jej głowę. Po chwili złapała mysz i powoli odwróciła się twarzą do kamery. W ręku trzymała strzykawkę i igłę.
Film miał ponad dwa lata i zrobiono go na pokładzie promu Atlantis podczas lotu nr 141, ale Gordon Obie nadal uważał, że świetnie nadaje się do celów propagandowych i dlatego właśnie puszczał go w tej chwili na wszystkich monitorach w Teague Auditorium NASA. Któż nie podziwiałby Emmy Watson? Szybka i zgrabna, z błyskiem ciekawości w oczach, miała w sobie coś, czego nie można było nazwać inaczej jak bożą iskrą. Od małej blizny nad brwią aż po odrobinę ułamany przedni ząb (była to pamiątka, jak słyszał, nieostrożnej jazdy na nartach), cała jej twarz świadczyła o pełnym wrażeń życiu. Ale dla Gordona Obiego najważniejsza była jej inteligencja i wiedza. Śledził karierę Emmy Watson z zainteresowaniem, które nie miało nic wspólnego z faktem, że była atrakcyjną kobietą.
Jako dyrektor Operacji Lotów Załogowych, Gordon Obie miał decydujące słowo przy selekcji załóg i starał się zachować bezpieczny – niektórzy powiedzieliby nawet „bezduszny” – stosunek emocjonalny do wszystkich swoich astronautów Sam był kiedyś astronautą, dwa razy pełnił funkcję dowódcy promu i już wówczas dał się poznać jako Sfinks: tajemniczy, powściągliwy, nieskory do pogaduszek człowiek. Czuł się dobrze, nie musząc zabierać głosu, zachowując względną anonimowość. Chociaż siedział na podium wraz z innymi członkami kierownictwa NASA, mało kto na widowni wiedział, jaką konkretnie funkcję pełni. Wchodził po prostu w skład dekoracji. Podobnie jak film z Emmą Watson, atrakcyjną kobietą, która miała przyciągnąć uwagę widowni.
Film skończył się i na ekranie ukazał się symbol NASA, określany pieszczotliwie mianem „klopsika” – nakrapiany gwiazdami niebieski krąg, ozdobiony eliptyczną orbitą i rozwidloną czerwoną strzałą. Dyrektor administracyjny NASA, Leroy Cornell, oraz dyrektor Centrum Kosmicznego Johnsona, Ken Blankenship, podeszli do mównicy, żeby odpowiedzieć na pytania. Ich zadanie polegało, szczerze mówiąc, na żebraniu o pieniądze, a przed sobą mieli sceptycznie nastawionych kongresmanów i senatorów, członków różnych podkomisji, które decydowały o wysokości budżetu NASA. Budżet ten przez drugi rok z rzędu był przedmiotem drastycznych cięć i w Centrum Johnsona zapanowała ostatnio atmosfera ponurej rezygnacji.
Przyglądając się zasiadającym na widowni elegancko ubranym kobietom i mężczyznom, Gordon nie mógł się oprzeć wrażeniu, że patrzy na przedstawicieli obcej kultury. Co się działo z tymi politykami? Jak mogli być tak bardzo krótkowzroczni? Irytowało go, że nie dzielili jego głębokiej wiary, iż tym, co różni ludzką rasę od zwierząt, jest głód wiedzy.
Każde dziecko zadaje sobie uniwersalne pytanie: Dlaczego? Ludzie mają zakodowaną w genach ciekawość, chcą być eksploratorami, odkrywać naukowe prawdy.
Ale ci wyłonieni w wyborach dygnitarze już dawno stracili tę ciekawość. Przybyli do Houston, nie pytając „dlaczego?”, lecz „dlaczego powinniśmy?”.
To Cornell wpadł na pomysł, by uraczyć ich tym, co, nawiązując do filmu „Apollo 13”, najlepszego materiału propagandowego, jaki kiedykolwiek trafił się NASA, określił cynicznie mianem „wycieczki z Tomem Hanksem”. Zaprezentował już im najnowsze osiągnięcia krążącej na orbicie Międzynarodowej Stacji Kosmicznej i pozwolił uścisnąć dłonie kilku astronautów. Czyż nie o tym właśnie wszyscy marzyli? Żeby dotknąć „złotego chłopca”, herosa nowej ery? Teraz czekała ich wycieczka po Centrum Kosmicznym Johnsona, którą mieli zacząć od budynku nr 30 i sali kontroli lotów. Nieważne, że ta publiczność nie odróżniała konsoli lotu od zestawu do gry w nintendo: wszystkie te cuda techniki miały ich olśnić i uczynić z nich prawdziwych wyznawców.
Nic takiego się jednak nie działo, stwierdził rozczarowany Gordon. Ci ludzie wcale tego nie kupowali.
Wśród wpływowych przeciwników NASA rej wodził siedzący w pierwszym rzędzie siedemdziesięciosześcioletni senator Phil Parish, bezkompromisowy jastrząb z Karoliny Południowej. Dla Parisha najważniejszy był budżet obrony; NASA mogła się wypchać. Podniósł teraz z fotela swoje trzysta funtów żywej wagi i zwrócił się do Cornella.
– Pańska agencja przekroczyła o miliony dolarów budżet tej stacji kosmicznej – wycedził. – Nie wydaje mi się, żeby Amerykanie chcieli ograniczyć wydatki na obronę tylko po to, byście mogli prowadzić na orbicie swoje fikuśne eksperymenty laboratoryjne. Ta stacja miała być podobno finansowana przez wiele państw. Tymczasem z tego, co widzę, to my pokrywamy większość kosztów. Jak mam wyjaśnić tę zagadkę zacnym mieszkańcom Karoliny Południowej?
Dyrektor administracyjny NASA odpowiedział Parishowi telewizyjnym uśmiechem. Cornell był zwierzęciem stricte politycznym, czarusiem, który dzięki osobistemu wdziękowi i charyzmie stał się ulubieńcem prasy i Waszyngtonu. Tam też spędzał większość czasu, prosząc Biały Dom i Kongres o więcej pieniędzy, zawsze o więcej pieniędzy, żeby łatać wiecznie dziurawy budżet agencji. To on reprezentował NASA na zewnątrz. Ken Blankenship, człowiek, który na co dzień kierował Centrum Johnsona, znany był tylko nielicznym. Stanowili yin i yang agencji, tak bardzo różniąc się temperamentem, że trudno było sobie wyobrazić, jak razem funkcjonują. W NASA powtarzano żartobliwie, że Leroy Cornell ma styl, lecz brakuje mu treści, podczas gdy Ken Blankenship ma treść, lecz brakuje mu stylu.
– Pyta pan, dlaczego inne państwa nie uczestniczą w tym wysiłku finansowym – odparł gładko Cornell. – Otóż chcę pana zapewnić, że owszem, uczestniczą. Ta stacja jest naprawdę międzynarodowa. Prawdą jest, że Rosjanom brakuje gotówki. Prawdą jest, że musieliśmy uzupełnić ich zaległości. Ale bardzo zależy im na tej stacji. Wysłali tam swojego kosmonautę i mają wszelkie powody, żeby pomóc nam ją utrzymać. A do czego jest nam potrzebna ta stacja? Proszę spojrzeć chociażby na badania w dziedzinie biologii i medycyny. A także materiałoznawstwa. Geofizyki. Korzyści, jakie przyniosą, będą widoczne już za naszego życia.
Na widowni wstał kolejny polityk i Gordon poczuł, jak skacze mu ciśnienie. Jeśli istniał ktoś, kim pogardzał bardziej niż senatorem Parishem, to tą osobą był kongresman z Montany, Joe Bellingham, facet o urodzie kowboja z reklamy Marlboro i kompletny naukowy ignorant. Podczas swojej ostatniej kampanii domagał się, by w szkołach mówiono o dziele stworzenia. Wyrzućcie podręczniki biologii i otwórzcie zamiast tego Biblię. Uważa pewnie, że rakiety fruwają na skrzydłach aniołów.
– Czy musimy dzielić się najnowocześniejszą technologią z Rosjanami i Japończykami? – zapytał Bellingham. – Niepokoi mnie, że zdradzamy im za darmo nasze naukowe sekrety. Hasło międzynarodowej współpracy brzmi bardzo pięknie, ale co ich powstrzyma przed użyciem tej wiedzy przeciwko nam? Dlaczego mielibyśmy ufać Rosjanom?
Strach i paranoja. Ignorancja i przesądy. Za dużo tego było w tym kraju. Wystarczyło posłuchać przez chwilę Bellinghama, żeby wpaść w depresję. Gordon odwrócił się zdegustowany.
W tym samym momencie spostrzegł Hanka Millara, wchodzącego z zatroskaną miną na podium. Millar był szefem Biura Astronautów. Patrzył wprost na Gordona, który natychmiast zrozumiał, że wyłonił się jakiś problem.
Dyskretnie zszedł z podium i dwaj mężczyźni wyszli na korytarz.
– Co się stało?
– Był wypadek. Poszkodowaną jest żona Billa Haninga. Z tego, co wiemy, nie wygląda to najlepiej.
– Jezu!
– Bob Kittredge i Woody Ellis czekają w dziale public relations. Musimy wszyscy porozmawiać.
Gordon pokiwał głową, po czym spojrzał przez przeszklone drzwi audytorium na kongresmana Bellinghama, który wciąż perorował o tym, jak groźne jest dzielenie się najnowszą technologią z komuchami. Z ponurą miną wyszedł w ślad za Millarem na dwór i ruszył do sąsiedniego budynku.
Spotkali się w pokoju na zapleczu. Kittredge, dowódca lotu numer 162, był czerwony ze zdenerwowania. Woody Ellis, pełniący funkcję dyrektora lotu międzynarodowej stacji kosmicznej, wydawał się znacznie spokojniejszy, ale Gordon nigdy nie widział go zdenerwowanego, nawet w najbardziej kryzysowej sytuacji.
– Jak poważny był ten wypadek? – zapytał.
– Samochód pani Haning uczestniczył w dużym karambolu na drodze międzystanowej numer czterdzieści pięć – odparł Hank. – Ambulans odwiózł ją do szpitala Memorial Southeast. Dyżur na izbie przyjęć pełnił wtedy Jack McCallum.
Gordon kiwnął głową. Wszyscy dobrze znali Jacka McCalluma. Nie wchodził już w skład korpusu astronautów, wciąż jednak znajdował się na liście czynnych lekarzy agencji. Rok temu zrezygnował z większości obowiązków w NASA, żeby pracować w lecznictwie prywatnym.
– To Jack poinformował nas o Debbie – dodał Hank.
– Powiedział coś o jej stanie?
– Poważny uraz głowy. Leży w śpiączce na oddziale intensywnej terapii.
– Jakie są prognozy?
– Nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. – W ciszy, która zapadła, wszyscy zastanawiali się, co ta tragedia może oznaczać dla NASA. Hank westchnął. – Będziemy musieli powiedzieć Billowi o wypadku. Nie możemy tego przed nim ukrywać. Problem polega na tym… – zaczął i urwał.
Nie musiał mówić dalej; wszyscy wiedzieli, na czym polega problem.
Bill Haning znajdował się teraz na orbicie, na pokładzie stacji kosmicznej. Z zaplanowanego na cztery miesiące pobytu minął zaledwie miesiąc. Wiadomość o tragedii mogła go załamać. Ze wszystkich problemów, z którymi astronauci borykają się podczas długiego pobytu w kosmosie, najgroźniejsze są według NASA problemy natury emocjonalnej.
Astronauta, który wpadł w depresję, mógł przyczynić się do niepowodzenia całej misji. Coś podobnego wydarzyło się przed kilku laty na Mirze, kiedy Wołodia Diezkurow został poinformowany o śmierci swojej matki. Na kilka dni zamknął się w jednym z modułów stacji i nie chciał w ogóle rozmawiać z centrum kontroli lotów w Moskwie. Jego rozpacz zakłóciła pracę całej załogi Mira.
– Są do siebie bardzo przywiązani – mruknął Hank. – Już teraz mogę wam powiedzieć, że Bill nie zniesie tego dobrze.
– Uważasz, że powinniśmy go zmienić? – zapytał Gordon.
– Przy następnym planowanym locie promu. I tak będzie mu bardzo ciężko przez następne dwa tygodnie. Nie możemy od niego żądać, żeby spędził tam pełne cztery miesiące. Mają dwójkę małych dzieci – dodał półgłosem Hank.
– Jego zmienniczką jest Emma Watson – powiedział Woody Ellis. – Możemy wysłać ją rejsem numer sto sześćdziesiąt. Z załogą Vance’a.
Gordon pilnował się, żeby nie okazać żadnego zainteresowania, kiedy padło nazwisko Watson. Żadnych emocji.
– Co o niej sądzicie? – zapytał. – Czy jest gotowa polecieć trzy miesiące wcześniej?
– I tak miała zastąpić Billa. Śledzi na bieżąco wszystkie prowadzone na pokładzie eksperymenty. Dlatego uważam, że ta opcja jest do przyjęcia.
– Nie jestem z tego zadowolony – stwierdził Bob Kittredge.
Gordon westchnął ciężko.
– Nie spodziewałem się, że będziesz – poinformował dowódcę lotu.
– Watson stanowi integralną część mojej załogi.
Stworzyliśmy zgrany zespół. Nie chciałbym go rozbijać.
– Startujecie dopiero za trzy miesiące. Macie czas na dobranie nowego członka załogi.
– Utrudniacie mi moje zadanie.
– Chcesz powiedzieć, że w tym czasie nie zdołasz stworzyć nowego zespołu?
Kittredge zacisnął wargi.
– Twierdzę tylko, że moja załoga jest w tej chwili zgranym zespołem. Utrata Watson jest nam bardzo nie na rękę.
Gordon spojrzał na Hanka.
– A co z załogą lotu numer sto sześćdziesiąt? Z Vance’em i jego ludźmi?
– Z ich strony nie ma żadnych problemów. Watson będzie po prostu zwykłą pasażerką. Dostarczą ją na pokład stacji podobnie jak każdy inny bagaż.
Gordon zastanawiał się. Mówili na razie o opcjach, a nie o czymś pewnym. Być może Debbie Haning obudzi się ze
śpiączki i Bill zostanie na stacji zgodnie z planem. Podobnie jak wszyscy pracownicy NASA wiedział jednak, że trzeba być przygotowanym na każdą ewentualność, że trzeba mieć alternatywne plany na wypadek, gdyby zdarzyło się A, B lub C.
Spojrzał na Woody’ego Ellisa, który kiwnął potakująco głową.
– W porządku – mruknął w końcu. – Znajdźcie mi Emmę Watson.
Emma zobaczyła go na samym końcu korytarza. Rozmawiał z Hankiem Millarem i chociaż był odwrócony do niej plecami i miał na sobie zielony chirurgiczny fartuch, wiedziała, że to on. Po siedmiu latach małżeństwa nie musiała widzieć twarzy Jacka, żeby go rozpoznać.
Właśnie z tyłu ujrzała po raz pierwszy Jacka McCalluma, kiedy poznali się w szpitalu w San Francisco, gdzie obydwoje odbywali staż na izbie przyjęć. Stał przy stoliku pielęgniarek, wypełniając historię choroby, z pochylonymi ze zmęczenia szerokimi ramionami i potarganymi włosami, jakby dopiero co zwlókł się z łóżka. Bo też właśnie z niego wstał; działo się to rankiem po wyjątkowo ciężkim dyżurze i chociaż był nieogolony i miał spuchnięte oczy, kiedy odwrócił się i po raz pierwszy spojrzał na Emmę, natychmiast coś między nimi zaiskrzyło.
Teraz miał dziesięć lat więcej, jego ciemne włosy przetykała siwizna, a ramiona ponownie uginały się ze zmęczenia. Nie widziała go od trzech tygodni, odbyła z nim tylko przed kilku dniami rozmowę przez telefon, która szybko zmieniła się w kolejną głośną kłótnię. Ostatnio w ogóle nie potrafili się racjonalnie zachowywać, nie mogli zamienić spokojnie nawet kilku słów.
Nic dziwnego, że idąc ku niemu korytarzem, czuła, jak ogarnia ją niepokój.
Pierwszy zauważył ją Hank Millar i jego twarz natychmiast stężała, jakby wiedział, że zaraz dojdzie do bitwy, i chciał dać nogę, nim zacznie się strzelanina. Jack również musiał spostrzec zmianę wyrazu twarzy Hanka, bo odwrócił się, żeby zobaczyć, co ją spowodowało.
Na widok Emmy zastygł w bezruchu i w pierwszej chwili na jego wargach pojawiło się coś w rodzaju spontanicznego uśmiechu. Tak jakby był jednocześnie zdziwiony i ucieszony tym, że ją widzi. Po chwili jednak opanował się, uśmiech zniknął i jego miejsce zajęło spojrzenie, które nie było ani przyjazne, ani wrogie, po prostu obojętne. Spojrzenie kogoś obcego, właściwie bardziej bolesne, pomyślała, niż otwarta wrogość. Wiedziałaby wtedy przynajmniej, że żywi do niej jakieś uczucia, że z małżeństwa, które było kiedyś szczęśliwe, pozostały choćby porozbijane szczątki.
Zorientowała się, że odpowiada na jego zimny wzrok tak samo obojętnym spojrzeniem.
– Gordon powiedział mi o Debbie – oznajmiła, zwracając się do obu mężczyzn.
Hank zerknął na Jacka, mając nadzieję, że ten odezwie się pierwszy.
– Jest wciąż nieprzytomna – powiedział w końcu. – Jeśli chcesz się do nas przyłączyć, to proszę. Odprawiamy tu coś w rodzaju czuwania.
– Tak, oczywiście – odparła, ruszając w stronę poczekalni.
– Emmo! – zawołał za nią Jack. – Możemy porozmawiać?
– Zobaczę się z wami później – powiedział Hank, wycofując się pośpiesznie korytarzem.
Poczekali, aż zniknie za rogiem, i spojrzeli na siebie.
– Z Debbie nie jest najlepiej – stwierdził Jack.
– Co się stało?
– Miała krwotok nadtwardówkowy. Przyjechała przytomna, mówiła. A potem w ciągu zaledwie kilku minut jej stan znacznie się pogorszył. Zajmowałem się wtedy innym pacjentem. Nie zorientowałem się od razu. Zrobiłem jej trepanację dopiero wtedy, gdy… – przerwał i uciekł spojrzeniem w bok. – Jest teraz na respiratorze – dodał.
Emma chciała go dotknąć, lecz powstrzymała się, wiedząc, że na pewno odtrąci jej dłoń. Od dawna już nie przyjmował od niej żadnych słów pociechy. Bez względu na to, co mówiła i jak szczere były jej intencje, zawsze podejrzewał, że się nad nim lituje. A tego nie tolerował.
– To była trudna diagnoza – przyznała tylko.
– Powinienem postawić ją wcześniej.
– Powiedziałeś, że jej stan szybko się pogorszył. Nie analizuj, co by było, gdyby.
– Takie gadanie na pewno nie poprawia mi samopoczucia.
– Nie staram się wcale poprawić ci samopoczucia!
– odparła poirytowana. – Stwierdziłam tylko, że twoja diagnoza była trafna. I postępowałeś zgodnie z nią. Czy nie możesz sobie choć raz odpuścić?
– Słuchaj, tu wcale nie chodzi o mnie – odpalił. – Chodzi o ciebie.
– Co to ma znaczyć?
– Debbie na pewno szybko nie opuści szpitala. A to oznacza, że Bill…
– Wiem. Gordon Obie pozwolił mi lecieć.
– To już postanowione? – zapytał po chwili Jack. Pokiwała głową.
– Bill wraca do domu. Lecę następnym promem, żeby go zastąpić. – Jej wzrok powędrował ku oddziałowi intensywnej terapii. – Mają dwoje dzieci – dodała cicho. – On nie może tam zostać. Nie przez kolejne trzy miesiące.
– Nie jesteś przecież gotowa. Nie miałaś czasu…
– Będę gotowa – odparła, odwracając się.
– Emmo…
Wyciągnął rękę, żeby ją zatrzymać. Dotyk jego dłoni kompletnie ją zaskoczył. Zmierzyła go ostrym wzrokiem i od razu ją puścił.
– Kiedy wyjeżdżasz do Centrum Kennedy’ego? – zapytał.
– Za tydzień. Na kwarantannę.
Najwyraźniej wytrąciło go to z równowagi. Przez chwilę nie odzywał się, próbując przyswoić sobie tę wiadomość.
– Skoro o tym mowa, czy mógłbyś podczas mojej nieobecności zaopiekować się Humphreyem?
– Nie możesz go oddać do schroniska?
– Trzymanie go przez trzy miesiące w zagrodzie byłoby okrutne.
– Czy ten mały potwór ma już wyrwane pazury?
– Daj spokój, Jack. On drapie różne rzeczy tylko wtedy, gdy czuje się ignorowany. Zwracaj na niego uwagę, to zostawi twoje meble w spokoju.
– Doktor McCallum proszony jest na izbę przyjęć – zabrzmiało w głośnikach. – Doktor McCallum proszony jest na izbę przyjęć.
– Musisz chyba iść – powiedziała i odwróciła się, zamierzając odejść.
– Zaczekaj. To dzieje się zbyt szybko. Nie mieliśmy czasu porozmawiać.
– Jeśli chodzi o rozwód, mój adwokat może ci udzielić odpowiedzi na wszystkie pytania, kiedy mnie nie będzie.
– Nie! – odparł i wzdrygnęła się, słysząc złość w jego glosie. – Nie, nie chcę rozmawiać z twoim adwokatem!
– Więc co chcesz mi powiedzieć?
Wpatrywał się w nią przez moment, jakby nie potrafił znaleźć odpowiednich słów.
– Chodzi mi o tę misję – wykrztusił w końcu. – Jest zbyt pośpiesznie organizowana. Nie podoba mi się to.
– Co to znaczy?
– Dołączono cię w ostatniej chwili. Lecisz z inną załogą.
– Vance jest świetnym dowódcą. Nie mam żadnych obaw, jeśli idzie o ten lot.
– A pobyt na stacji? Może się przeciągnąć do sześciu miesięcy.
– Poradzę sobie.
– Ale to niezgodne z planem. Wszystko jest robione na łapu-capu.
– Więc co twoim zdaniem powinnam zrobić, Jack? Wycofać się?
– Nie wiem! – Sfrustrowany przeczesał dłonią włosy. – Nie wiem.
Przez chwilę oboje stali w milczeniu. Żadne nie wiedziało, co powiedzieć, i żadne nie chciało zakończyć tej rozmowy. Siedem lat małżeństwa, pomyślała, i tak to wygląda. Dwoje ludzi, którzy nie potrafią ze sobą wytrzymać i mimo to nie są w stanie się rozstać. A teraz nie ma już czasu, żeby to naprawić.
– Doktor McCallum proszony jest pilnie na izbę przyjęć!
– zabrzmiało kolejne wezwanie.
Jack posłał jej rozdarte spojrzenie.
– Emmo…
– Idź, Jack – ponagliła go. – Potrzebują cię.
McCallum spojrzał na nią sfrustrowany i ruszył w kierunku izby przyjęć, a ona odwróciła się i odeszła w drugą stronę.