Читать книгу Grawitacja - Тесс Герритсен - Страница 5

START
Rozdział drugi

Оглавление

7 lipca

Dwa lata później

Wstrzymać misję

Poprzez ryk rakiet stałopaliwowych i łoskot kadłuba, od którego Emmie Watson, specjalistce misji, szczękały zęby, komenda „wstrzymać” zabrzmiała w jej umyśle tak wyraźnie, jakby usłyszała ją wykrzyczaną w słuchawkach. Żaden z członków załogi nie powiedział tego na głos, ale wiedziała, że trzeba podjąć decyzję i trzeba zrobić to szybko. Nie usłyszała jeszcze werdyktu siedzących przed nią w kokpicie kapitana Boba Kittredge’a oraz pilot Jill Hewitt, ale nie musiała. Pracowali razem tak długo, że potrafili wzajemnie czytać w swoich myślach. Bursztynowe lampki na konsoli lotu dyktowały wyraźnie, co powinni teraz zrobić.

Przed kilkoma sekundami Endeavour osiągnął Max Q, punkt największego naprężenia aerodynamicznego podczas startu, kiedy pokonujący opór atmosfery wahadłowiec zaczyna gwałtownie dygotać. Kittredge zredukował na krótko ciąg do siedemdziesięciu procent, żeby osłabić wibracje. Ostrzegawcze lampki na konsoli informowały teraz, że stracili dwa z trzech głównych silników. Z jednym silnikiem i dwiema rakietami na paliwo stałe nigdy nie wejdą na orbitę.

Musieli wstrzymać misję.

– Centrum kontroli, tu Endeavour – powiedział Kittredge.

Miał spokojny i stanowczy głos. Ani śladu paniki. – Nie mogę zwiększyć ciągu. Lewy i środkowy silnik wysiadły w Max Q. Wdepnęliśmy w gówno. Będziemy musieli przystąpić do procedury RTLS.

– Przyjąłem, Endeavour. Potwierdzamy awarię dwóch silników. Po odłączeniu rakiet na paliwo stałe zacznij procedurę RTLS.

Emma kartkowała już pliki procedur i po chwili wyjęła kartę RTLS, zawierającą listę czynności, które należało wykonać podczas awaryjnego lądowania w miejscu startu. Załoga znała na pamięć wszystkie punkty, lecz w gorączce awaryjnego lądowania mogli o czymś ważnym zapomnieć. Ta karta była ich polisą na życie.

Z bijącym szybko sercem Emma prześledziła zaznaczony niebieskim kolorem właściwy tryb postępowania. Lądowanie w miejscu startu bez dwóch silników było możliwe – ale tylko teoretycznie. Teraz musiał wydarzyć się cały szereg cudów. Najpierw musieli zrzucić paliwo i wyłączyć ostatni główny silnik przed odłączeniem wielkiego zewnętrznego zbiornika. Następnie Kittredge powinien ustawić wahadłowiec dziobem w kierunku miejsca startu. Będzie miał jedną, tylko jedną szansę, żeby bezpiecznie przyziemić w Centrum Kennedy’ego. Jedna pomyłka mogła spowodować, że Endeavour runie do morza.

Ich życie znajdowało się teraz w rękach kapitana Kittredge’a. Jego głos, gdy rozmawiał z centrum kontroli, nadal wydawał się spokojny, nawet znudzony. Mijała druga minuta lotu.

Następny punkt kryzysowy. Na katodowym wyświetlaczu ukazał się komunikat „Pc<50”. Paliwo stałe w rakietach wypaliło się zgodnie z planem.

Emma wyczuła natychmiast, że lecą z mniejszą szybkością. Potem zmrużyła oczy, gdy za oknem błysnęły ładunki wybuchowe i rakiety odpadły od zbiornika.

Ryk silników raptownie umilkł, gwałtowny dygot ustąpił gładkiej, prawie spokojnej jeździe. W nagłej ciszy Emma poczuła, jak jej własny puls przyspiesza, jak serce uderza niczym pięść o pasy na piersiach.

– Centrum kontroli, tu Endeavour – powiedział Kittredge, wciąż nienaturalnie spokojny. – Rakiety na paliwo stałe odłączone.

– Przyjąłem, widzimy to.

– Zaczynamy procedurę lądowania awaryjnego.

Kittredge wcisnął przycisk awaryjnego lądowania. Otaczające przycisk pokrętło nastawione już było na opcję RTLS.

– Przeczytaj nam ściągawkę! – zawołała Jill Hewitt, zwracając się do Emmy.

– Już się robi.

Emma zaczęła głośno czytać punkty procedury. Głos miała spokojny, tak samo jak Kittredge i Hewitt. Nikt, kto przysłuchiwałby się ich rozmowie, nie domyśliłby się, że grozi im katastrofa. Zachowywali się jak automaty: nie dopuszczali do siebie paniki, wykonując każdą kolejną czynność zgodnie z wykutymi na pamięć instrukcjami. Ich komputery pokładowe powinny samodzielnie ustalić powrotny kurs. Nadal lecieli wyznaczoną trajektorią, wspinając się na pułap czterystu tysięcy stóp i zrzucając po drodze paliwo.

Poczuła, jak kręci się jej w głowie, kiedy wahadłowiec zaczął okręcać się wokół własnej osi. Horyzont, który widzieli do góry nogami, nagle wyprostował się, gdy zawrócili w stronę odległego o prawie 400 mil Centrum Kennedy’ego.

– Endeavour, tu centrum kontroli. Wyłącz główny silnik.

– Przyjąłem – odparł Kittredge. – Wyłączam główny silnik.

Na tablicy przyrządów zapaliły się na czerwono trzy lampki kontrolne. Kittredge odciął zasilanie głównego silnika. Za dwadzieścia sekund zewnętrzny zbiornik paliwa powinien spaść do morza.

Tracimy szybko wysokość, pomyślała Emma. Ale lecimy do domu.

Nagle wzdrygnęła się. Zabrzęczał sygnał alarmowy i na konsoli zapaliły się kolejne światła awaryjne.

– Centrum kontroli, straciliśmy komputer numer trzy! – zawołała Hewitt. – Straciliśmy wektor nawigacyjny! Powtarzam, nie mamy wektora nawigacyjnego.

– To pewnie awaria bezwładnościowego systemu pomiarowego – stwierdził Andy Mercer, siedzący obok Emmy drugi specjalista misji. – Wyłącz go.

– Nie. To może być uszkodzenie magistrali danych – wtrąciła Emma. – Moim zdaniem powinniśmy włączyć zapasowy komputer.

– Zgoda – mruknął Kittredge.

– Przechodzę na zapas – powiedziała Hewitt, włączając komputer numer pięć.

Wektor ponownie się pojawił. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Eksplozje ładunków wybuchowych zasygnalizowały odłączenie się pustego zbiornika. Nie mogli zobaczyć, jak spada do morza, ale wiedzieli, że pokonali kolejny krytyczny punkt.

Prom leciał teraz swobodnie: grube, niezgrabne ptaszysko, szybujące do domu.

– Cholera! – krzyknęła Hewitt. – Straciliśmy APU! Emma poderwała głowę, słysząc nowy sygnał alarmowy.

Wysiadł generator zasilający. Potem zaterkotał następny brzęczyk i jej spanikowany wzrok pobiegł ku konsoli. Mrugało na niej mnóstwo bursztynowych światełek. Z ekranów zniknęły wszystkie dane; zamiast nich pojawiły się złowieszcze czarno-białe pasy. Awaria systemow komputerowych. Lecieli bez danych nawigacyjnych, nie mogąc manewrować lotkami.

– Andy i ja spróbujemy włączyć APU! – wrzasnęła Emma.

– Uruchomcie ponownie komputer numer pięć! Hewitt wcisnęła przełącznik i zaklęła.

– Nic z tego.

– Spróbuj jeszcze raz!

– Nadal bez skutku.

– Przechylamy się w prawo! – zawołała Emma, czując, jak przewraca się w niej żołądek.

Kittredge zmagał się ze sterami, ale przechył był zbyt głęboki. Horyzont stanął w pionie, a potem obrócił się do góry nogami.

Po chwili wrócili do pierwotnej pozycji i żołądek Emmy ponownie podszedł jej do gardła. Następny obrót był szybszy i w końcu horyzont zaczął wirować w przyprawiającej o mdłości spirali nieba i morza, nieba i morza.

W spirali śmierci.

Usłyszała jęk Hewitt, a chwilę później zrezygnowany głos Kittredge’a:

– Nie panuję nad sterami.

Zaczęli obracać się coraz prędzej, a potem wszystko zakończyło się nagłym wstrząsem.

Zapadła cisza.

– Przepraszam, kochani – odezwał się wesoły głos w ich słuchawkach. – Tym razem wam się nie udało.

Emma ściągnęła z głowy hełmofon.

– To nie było uczciwe, Hazel.

– Uwzięliście się, żeby nas zabić – zawtórowała jej Hewitt.

– Nie mieliśmy żadnych szans.

Emma jako pierwsza wygramoliła się z kabiny symulatora lotu i na czele innych weszła do pozbawionego okien centrum kontroli, gdzie za konsolami siedziało troje instruktorów.

Szefowa zespołu, Hazel Barra, odwróciła się ze złośliwym uśmieszkiem do rozwścieczonej załogi kapitana Kittredge’a.

Chociaż ze swymi kręconymi brązowymi włosami wyglądała jak poczciwa mateczka, w rzeczywistości była bezwględnym graczem, fundującym załogom najbardziej trudne symulacje. Każdą ich porażkę traktowała jak własne zwycięstwo. Zdawała sobie świetnie sprawę, że każdy start może się zakończyć katastrofą; chciała, żeby jej astronauci umieli sobie radzić w każdej sytuacji. Utrata jednej z załóg była koszmarem, który, miała nadzieję, nigdy się nie spełni.

– Te numery były naprawdę poniżej pasa, Hazel – stwierdził Kittredge.

– Zawsze wam się udawało, kochani. Musieliśmy wam przytrzeć trochę nosa.

– Dajcie spokój – mruknął Andy. – Awaria dwóch silników podczas startu? Uszkodzona magistrala danych? Awaria APU? A potem dorzucacie niesprawny komputer numer pięć? Policzcie, ile to razem usterek. To nierealne.

Jeden z trzech instruktorów, Patrick, obrócił się do nich, szczerząc zęby.

– Nie zauważyliście nawet, że było coś jeszcze.

– Coś jeszcze…?

– Dorzuciłem wam uszkodzony czujnik przy zbiorniku z tlenem. Żadne z was nie zauważyło zmiany na ciśnieniomierzu?

Kittredge zaczął się śmiać.

– Kiedy niby mieliśmy to zauważyć? Walczyliśmy z tuzinem innych awarii.

Hazel uniosła pulchne ramię, wzywając do zawieszenia broni.

– W porządku, moi drodzy. Może trochę przesadziliśmy. Szczerze mówiąc, nie spodziewaliśmy się, że uda wam się doprowadzić tak daleko procedurę RTLS. Chcieliśmy wam dorzucić jeszcze jedną awarię, żeby było ciekawiej.

– Dorzuciliście nam całą furę awarii – parsknęła Hewitt.

– Rzecz w tym, że jesteście za bardzo zarozumiali – stwierdził Patrick.

– Właściwym słowem jest „pewni siebie” – zaprotestowała Emma.

– To dobrze – przyznała Hazel. – To dobrze, kiedy człowiek jest pewny siebie. Podczas zintegrowanej symulacji w zeszłym tygodniu świetnie pracowaliście w zespole. Nawet Gordon Obie powiedział, że jest pod wrażeniem.

– Sfinks powiedział coś takiego?

Kittredge uniósł brwi, zdziwiony. Gordon Obie, dyrektor Operacji Lotów Załogowych, był człowiekiem tak onieśmielająco małomównym i powściągliwym, że nikt w Centrum Johnsona nie znał go zbyt dobrze. Siedział na zebraniach kierownictwa misji, nie mówiąc ani słowa, lecz nikt nie wątpił, że jego umysł rejestruje każdy szczegół. Wśród astronautów budził podziw i wcale niemały lęk. Mając ostatnie słowo w kwestii składu misji, mógł im bardzo pomóc albo zaszkodzić w karierze. Fakt, że pochwalił zespół Kittredge’a, stanowił naprawdę dobrą wiadomość.

Hazel nie pozwoliła im jednak popaść w samouwielbienie.

– Ale z drugiej strony – dodała zaraz – Obiego martwi, że tak lekko to wszystko traktujecie. Że to dla was wciąż tylko zabawa.

– A czego się po nas spodziewa? – zdziwiła się Hewitt.

– Że będziemy obsesyjnie analizować tysiące sytuacji, w których możemy się rozbić i spalić?

– Katastrofa to nie kwestia teorii.

Ta uwaga, tak spokojnie wypowiedziana, sprawiła, że na chwilę umilkli. Od czasów Challengera każdy astronauta miał świadomość, że kolejna wielka katastrofa jest tylko kwestią czasu. Ludzie siedzący w dziobie rakiety, pod którą eksploduje pięć milionów funtów paliwa, nie mogą sobie pozwolić na lekki ton, gdy mówi się o ryzyku ich zawodu. Mimo to rzadko napomykali o śmierci w kosmosie; mówienie o tym oznaczałoby przyznanie, że jest możliwa, przyjęcie do wiadomości, że ich nazwiska mogą się znaleźć na liście załogi następnego Challengera.

Hazel zorientowała się, że jej słowa podziałały na nich jak zimny prysznic. Nie był to najlepszy sposób zakończenia ćwiczeń, więc postanowiła złagodzić nieco swój wcześniejszy krytycyzm.

– Mówię to tylko dlatego, moi drodzy, że jesteście tak dobrze zintegrowani. Muszę nieźle główkować, żebyście się potknęli. Do startu zostało jeszcze trzy miesiące, a wy już teraz jesteście w świetnej formie. Ale ja chcę, żebyście byli w jeszcze lepszej.

– Innymi słowy – odezwał się zza swojej konsoli Patrick – nie zadzierajcie tak bardzo nosa.

Bob Kittredge opuścił głowę w udawanej pokorze.

– Pójdziemy teraz do domu i założymy włosiennice – mruknął.

– Przesadna pewność siebie może okazać się groźna – oświadczyła Hazel, podnosząc się z krzesła i patrząc mu prosto w oczy.

Kittredge był od niej o pół głowy wyższy, miał za sobą trzy loty w kosmosie i jak każdy były pilot marynarki wojennej nie dawał sobie w kaszę dmuchać, lecz Hazel nie onieśmielał ani on, ani żaden z jej astronautów. Bez względu na to, czy byli ekspertami rakietowymi, czy wojennymi bohaterami, budzili w niej taką samą matczyną troskę: chciała, żeby wszyscy wrócili

żywi na ziemię.

– Ponieważ jesteś takim dobrym dowódcą, Bob, twoja załoga doszła do przekonania, że to wszystko jest bardzo łatwe.

– Nie, oni tylko robią wrażenie, że to takie łatwe. Bo są dobrzy.

– Zobaczymy. Zintegrowana symulacja wyznaczona jest na wtorek. Będziecie mieli na pokładzie Hawleya i Higuchiego. Wymyślimy jakieś nowe sztuczki.

Kittredge uśmiechnął się.

– W porządku, postarajcie się nas zabić. Ale bądźcie w tym uczciwi.

– Los rzadko kiedy jest uczciwy – odparła poważnym tonem Hazel. – Nie spodziewajcie się tego po mnie.

Emma i Bob Kittredge siedzieli w barze Fly By Night, popijając piwo i analizując krok po kroku ćwiczenie na symulatorze. Był to rytuał, który zapoczątkowali przed jedenastoma miesiącami, kiedy dopiero tworzył się ich zespół i kiedy po raz pierwszy spotkali się jako załoga lotu numer 162. W każdy piątkowy wieczór spotykali się w barze Fly By Night, przy biegnącej do Centrum Johnsona drodze NASA nr 1, i omawiali postępy szkolenia. Co robili dobrze, a co wymagało jeszcze dalszej pracy? Inicjatywa wyszła od Kittredge’a, który osobiście wybierał każdego członka swojej załogi. Chociaż pracowali ostatnio wspólnie po sześćdziesiąt godzin tygodniowo, najwyraźniej nigdy nie miał ochoty iść do domu. Może dlatego, myślała z początku Emma, że niedawno się rozwiódł i bał się wracać do pustego mieszkania. Kiedy jednak poznała go lepiej, uświadomiła sobie, że te spotkania stanowiły po prostu sposób na podtrzymanie wysokiego poziomu adrenaliny. Kittredge żył po to, żeby latać. Dla czystej rozrywki czytał nudne jak flaki z olejem podręczniki pilotażu promu i każdą wolną chwilę spędzał za sterami jednego z należących do NASA odrzutowców T-38. Prawie tak, jakby żałował, że siła grawitacji przykuła jego stopy do ziemi.

Nie potrafił zrozumieć, dlaczego pozostali członkowie załogi chcą pod koniec dnia iść do domu. Tego wieczoru wydawał się nieco rozżalony, że tylko dwie osoby siedziały przy tym samym co zwykle stoliku we Fly By Night. Jill Hewitt poszła na recital fortepianowy swojego siostrzeńca, Andy Mercer świętował dziesiątą rocznicę ślubu. O umówionej godzinie pojawili się tylko Emma i Kittredge i gdy przestali wreszcie wałkować ostatnią symulację, zapadło między nimi długie milczenie. Tylko sprawy zawodowe nadawały ton rozmowie.

– Zabieram jutro jeden z naszych T-38 do White Sands – oznajmił w końcu Kittredge. – Chcesz lecieć ze mną?

– Nie mogę. Jestem umówiona z moim adwokatem.

– Więc ty i Jack nie zmieniliście zdania? Emma westchnęła.

– Sprawa nabrała rozpędu. Jack ma swojego adwokata, ja swojego. Ten rozwód zmienił się w uciekający pociąg.

– Brzmi to tak, jakbyś miała jakieś opory. Emma zdecydowanym gestem odstawiła piwo.

– Nie mam żadnych oporów.

– W takim razie dlaczego wciąż nosisz jego obrączkę? Spojrzała na złotą ślubną obrączkę. Poirytowana próbowała ją ściągnąć, ale bez skutku. Przez siedem lat obrączka jakby zrosła się z palcem, nie dawała się w ogóle ruszyć. Emma zaklęła i spróbowała ponownie, tym razem ciągnąc tak silnie, że zdarła sobie skórę z kłykcia.

– Proszę bardzo – powiedziała, kładąc obrączkę na stole.

– Jestem teraz wolną kobietą.

Kittredge roześmiał się.

– Wy dwoje ciągniecie ten rozwód dłużej, niż ja byłem żonaty. Swoją drogą, o co się tak długo handryczycie?

Odsunęła się do tyłu na krześle, nagle znużona.

– O wszystko. Przyznaję, że ja też nie jestem rozsądna. W zeszłym tygodniu próbowaliśmy usiąść i sporządzić listę naszych ruchomości. Co chcę ja, co chce on. Przyrzekliśmy sobie, że będziemy zachowywać się w sposób cywilizowany. Jak dwoje spokojnych, dojrzałych ludzi. Zanim doszliśmy do połowy, wybuchła między nami totalna wojna. Bez brania jeńców.

Westchnęła. Prawdę mówiąc, tacy zawsze oboje byli. Tak samo uparci, tak samo pełni pasji. W miłości i w walce zawsze sypały się między nimi iskry.

– Potrafiliśmy uzgodnić tylko jedną rzecz – powiedziała po chwili. – Że mogę zatrzymać kota.

– Macie szczęście.

Spojrzała mu w oczy.

– Wciąż żałujesz tego, co się stało? – zapytała.

– Masz na myśli mój rozwód? Nigdy w życiu.

Powiedział to stanowczym tonem, jednocześnie jednak uciekł oczyma w bok, jakby chciał ukryć prawdę, którą oboje znali: że wciąż boleje z powodu swojego rozbitego małżeństwa. Że nawet człowiekowi, który nie boi się przypiąć pasami na pięciu milionach funtów łatwopalnego paliwa, może doskwierać zwyczajna samotność.

– Wiem już, na czym polega cały problem – stwierdził.

– W końcu to rozgryzłem. Cywile nie rozumieją nas, ponieważ nie rozumieją naszego marzenia. Małżeństwo z astronautą potrafi wytrzymać tylko męczennica lub święta. Albo ktoś, kogo gówno obchodzi, czy przeżyjesz, czy zginiesz. – Roześmiał się gorzko. – Bonnie nie była męczennicą. I na pewno nie rozumiała naszego marzenia.

Emma spojrzała na połyskującą na stole ślubną obrączkę.

– Jack rozumie je – powiedziała cicho. – To było także jego marzenie. I to właśnie stało się kością niezgody. Że ja tam polecę, a on nie może. Że jest tym, który został z tyłu.

– W takim razie powinien dorosnąć i stawić czoło rzeczywistości. Nie każdy jest ulepiony z odpowiedniej gliny.

– Wolałabym, żebyś nie mówił o nim jak o jakimś wybrakowanym towarze.

– Daj spokój, w końcu to on sam zrezygnował.

– A co innego mógł zrobić? Wiedział, że nie dostanie żadnego przydziału. Skoro nie pozwalają ci latać, nie ma sensu pozostawać w zespole.

– Uziemili go dla jego własnego dobra.

– To są medyczne spekulacje. To, że miałeś jeden kamień w nerkach, wcale nie oznacza, że urodzisz następny.

– W porządku, doktor Watson. To ty jesteś lekarką. Powiedz, czy chciałabyś, żeby Jack był członkiem twojej załogi, wiedząc o jego medycznych problemach?

– Owszem – odparła po krótkiej chwili. – Chciałabym tego jako lekarka. Uważam, że Jack czułby się doskonale w kosmosie. Ma tyle atutów, że nie potrafię zrozumieć, dlaczego go tam nie chcą. To, że się z nim rozwodzę, nie znaczy, że go nie szanuję.

Kittredge roześmiał się i wypił do końca swoje piwo.

– W tej kwestii nie stać cię chyba na obiektywizm… Chciała zaprotestować, ale zdała sobie sprawę, że brakuje jej argumentów. Kittredge miał rację. Kiedy chodziło o Jacka McCalluma, nigdy nie była obiektywna.

Na dworze, w parnym gorącym powietrzu letniej houstońskiej nocy, zatrzymała się na chwilę na parkingu przy barze i spojrzała w niebo. Łuna wielkiego miasta przyćmiewała światło gwiazd, ale i tak rozpoznawała znajome konstelacje: Kasjopeę, Andromedę i Siedem Sióstr. Patrząc na nie, przypominała sobie zawsze, co powiedział Jack, kiedy pewnej letniej nocy leżeli obok siebie na trawie, wpatrując się w gwiazdy. Tej nocy, kiedy po raz pierwszy zdała sobie sprawę, że go kocha. „Niebo jest pełne kobiet, Emmo – oświadczył wtedy. – Tam jest twoje miejsce”.

– I twoje, Jack – szepnęła cicho.

Otworzyła samochód i siadła za kierownicą, a potem sięgnęła do kieszeni i wyjęła z niej ślubną obrączkę. Wpatrując się w nią w półmroku, pomyślała o siedmiu latach małżeństwa, które teraz zbliżało się do końca.

Wsunęła obrączkę z powrotem do kieszeni. Jej lewa dłoń wydawała się bez niej naga, odsłonięta. Będę się musiała do tego przyzwyczaić, pomyślała, uruchamiając silnik.

Grawitacja

Подняться наверх