Читать книгу Grawitacja - Тесс Герритсен - Страница 9
START
Rozdział szósty
ОглавлениеPrzylądek Canaveral
Przez otwartą szybę wynajętego samochodu wpadało wilgotne powietrze Merritt Island. Jack czuł zapach mokrej ziemi i tropikalnej roślinności. Do Centrum Kosmicznego Kennedy’ego prowadziła zwykła wiejska droga. Mijał pomarańczowe gaje, rozsypujące się kioski z pączkami i złomowiska, na których chwasty zarastały zużyte części rakiet. Zbliżał się zmierzch i przed sobą zobaczył nagle tylne światła wielu pojazdów. Droga była zakorkowana: jego samochód utknie wkrótce w długiej kolumnie turystów szukających najlepszych miejsc, z których można będzie obejrzeć poranny start.
Nie było sensu próbować przebijać się przez korek ani starać się wjechać do centrum od strony Port Canaveral. O tej porze astronauci i tak zresztą spali.
Zjechał na bok, zawrócił o sto osiemdziesiąt stopni i ruszył z powrotem do autostrady A1A, w stronę Cocoa Beach.
Cocoa Beach – ciągnące się między Banana River na zachodzie i Atlantykiem na wschodzie pasmo schodzących na psy hoteli, barów oraz sklepów z T-shirtami – było głównym punktem wypadowym astronautów już od czasów Billa Shepherda i lotu Mercury 7. Jack znał tutaj każdy zakątek, od Tokyo Steak House aż po bar Moon Shot. Kiedyś uprawiał jogging na tej samej plaży, po której biegał John Glenn. Zaledwie przed dwoma laty stał w parku przy molu i patrzył na wyrzutnię 39A po drugiej stronie Banana River, wpatrując się w swój prom, ptaka, który miał ponieść go w przestrzeń. Wciąż nie mógł o tym spokojnie myśleć. Pamiętał długi bieg w upalne popołudnie i nagłe, rozdzierające ukłucie w boku, ból tak straszliwy, że padł na kolana. A potem, przez mgłę narkotyków, twarz jakiegoś chirurga na izbie przyjęć, który przekazał mu złą nowinę. Że ma kamień w nerce.
Został wykluczony z misji.
Co gorsza, pod znakiem zapytania stanął również jego dalszy udział w lotach załogowych. Kamica nerkowa należy do nielicznych schorzeń, które mogą permanentnie uziemić astronautę. Mikrograwitacja sprawia, że zmienia się poziom płynów ustrojowych, co w rezultacie prowadzi do odwodnienia. Powoduje również odwapnienie kości. Te dwa czynniki zwiększają ryzyko powstania nowych kamieni podczas lotu – ryzyko, na które NASA nie mogła sobie pozwolić. Będąc nadal członkiem korpusu, Jack został praktycznie uziemiony. Pozostał w zespole przez kolejny rok, mając nadzieję, że dostanie jakiś przydział, ale jego nazwisko nigdy nie zostało wzięte pod uwagę. Stał się martwą duszą, facetem z ławki rezerwowych, wycierającym progi Centrum Kosmicznego Johnsona w oczekiwaniu na jakąś misję.
Wrócił myślami do teraźniejszości. Oto znowu znalazł się na przylądku Canaveral, nie jako astronauta, lecz zwykły turysta na drodze A1A: głodny, zgorzkniały i bez noclegu. Wszystkie hotele w promieniu czterdziestu mil były przepełnione, a on miał już dosyć siedzenia za kółkiem.
Skręcił na parking przy hotelu Hilton i ruszył do baru. Lokal zmienił się wyraźnie na korzyść od czasu, gdy tu ostatnio bywał. Nowy dywan, nowe stołki przy barze, podwieszone pod sufitem wiatraki wentylatorów. W swoim czasie była to dosyć obskurna knajpa: sfatygowany stary Hilton na starej turystycznej trasie. W Cocoa Beach nie ma czterogwiazdkowych hoteli. Nie można tu liczyć na większe luksusy.
Zamówił szkocką z wodą i wlepił wzrok w telewizor nad barem. Nastawiony był na oficjalny kanał NASA i na ekranie widać było prom Atlantis, skąpany w świetle reflektorów i otoczony upiornymi kłębami pary. Statek Emmy. Jack przyglądał mu się, myśląc o milach kabli biegnących wewnątrz kadłuba, o niezliczonych przełącznikach, stykach, śrubach i uszczelkach. O milionach rzeczy, które mogą nawalić. To cud, że dotychczas doszło do tak niewielu awarii, że ludzie, przy wszystkich swoich ograniczeniach, potrafili zaprojektować i zbudować pojazd na tyle bezpieczny, by siedem osób zgodziło się wejść do środka i przypiąć się pasami do foteli. Niech ten start należy do udanych, pomyślał. Niech wszyscy zrobią to, co do nich należy, i niech nie obluzuje się ani jedna śrubka. To musi być udany start, bo na pokładzie jest moja Emma.
Na sąsiednim stołku barowym przysiadła jakaś kobieta.
– Ciekawe, o czym teraz myślą – powiedziała.
Obrócił się, żeby na nią spojrzeć. Smukła, opalona blondynka o pustej twarzy, którą zapomina się zaraz po pożegnaniu.
– Kto o czym teraz myśli? – zapytał.
– Astronauci. Zastanawiam się, czy nie żałują czasem swojej decyzji: „Cholera, w co ja wdepnąłem?”.
Wzruszył ramionami i pociągnął łyk szkockiej.
– W tej chwili o niczym nie myślą. Wszyscy śpią.
– Ja nie mogłabym zasnąć.
– Ich rytm biologiczny został kompletnie przestawiony. Najprawdopodobniej poszli do łóżek przed dwiema godzinami.
– Chodzi mi o to, że ja w ogóle nie mogłabym zasnąć. Leżałabym, zastanawiając się, jak się z tego wymigać.
Roześmiał się.
– Zaręczam pani, że jeśli któryś z nich nie może zasnąć, to dlatego, że nie może się doczekać, żeby wejść na pokład tego cacka i polecieć w przestrzeń.
Przyjrzała mu się z zaciekawieniem.
– Pracuje pan w NASA, prawda?
– Pracowałem. Byłem astronautą.
– Już pan nie jest?
Podniósł szklankę do ust i poczuł, jak ostre kostki lodu tną go w zęby.
– Odszedłem na emeryturę.
Odstawił pustą szklankę i wstał. W oczach kobiety zobaczył rozczarowanie. Przez chwilę zastanawiał się, jak wyglądałaby reszta wieczoru, gdyby tu został i podjął rozmowę. Przyjemne towarzystwo. Obietnica czegoś więcej.
Zapłacił rachunek i wyszedł.
O północy, stojąc na plaży przy molu, przyglądał się wyrzutni
39B. Jestem tutaj, pomyślał. Jestem z tobą, Emmo, nawet jeśli o tym nie wiesz.
Usiadł na piasku i zaczął czekać na świt.
24 lipca
Houston
– Nad Zatoką rozszerza się układ wysokiego ciśnienia sięgający przylądka Canaveral, w związku z czym możliwa jest zgoda na procedurę RTLS. W bazie sił powietrznych Edwards niebo jest lekko zachmurzone, ale do startu powinno się przejaśnić. Lądowiska transatlantyckie w Saragossie i Moron w Hiszpanii są w pełnej gotowości i mają zgodę na przyjęcie promu. W Ben Guerir w Maroku spodziewane są silne wiatry i burze piaskowe i w tym momencie pas nie nadaje się do lądowania.
Pierwsza tego dnia prognoza pogody, przekazana również na przylądek Canaveral, była pomyślna, i dyrektor lotu Carpenter nie krył zadowolenia. Start miał się odbyć zgodnie z planem.
Złe warunki na lotnisku w Ben Guerir nie powinny niepokoić, skoro w Hiszpanii panowała piękna pogoda. Wszystko to było zresztą dmuchaniem na zimne: lądowiska mogły okazać się potrzebne tylko w przypadku poważnej awarii.
Omiótł spojrzeniem pozostałych członków zespołu startowego, żeby zorientować się, czy nie pojawiły się jakieś nowe zagrożenia. W sali kontroli lotu, jak zawsze przed startem, prawie namacalnie rosło napięcie, i było to czymś pozytywnym. Dzień, kiedy nie będą spięci, będzie dniem, w którym popełnią błąd. Carpenter chciał, by nerwy jego ludzi były napięte jak postronki – żeby byli w stanie pełnej gotowości, który o północy wymagał dodatkowej dawki adrenaliny.
Sam też był podenerwowany, mimo że odliczanie przebiegało zgodnie z planem. Zespół kontrolny w Centrum Kennedy’ego zakończył sprawdzanie podzespołów. Zespół dynamiki lotu potwierdził co do sekundy czas startu. Tysiące ludzi w całym kraju i poza jego granicami obserwowało ten sam zegar.
Na przylądku Canaveral, gdzie stał prom, podobne napięcie odczuwało się również w centrum kontroli startu. W momencie uruchomienia rakiet na paliwo stałe pałeczkę przejmowało Houston. Oddalone od siebie o tysiące mil dwa ośrodki kontrolne w Houston i Canaveral związane były tyloma łączami, że równie dobrze mogły mieścić się w tym samym budynku.
W Centrum Lotów Kosmicznych w Huntsville w Alabamie zespoły badawcze czekały na rozpoczęcie eksperymentów. Sto sześćdziesiąt mil na północny wschód od przylądka Canaveral okręty marynarki wojennej oczekiwały na morzu na rakiety stałopaliwowe, które miały odpaść od promu po pierwszym odpaleniu.
W miejscach awaryjnego lądowania oraz w stacjach nasłuchowych na całym świecie, od NORAD w stanie Colorado po międzynarodowe lotnisko w Banjul w Gambii, wszyscy patrzyli na zegary.
W tym samym momencie siedem osób szykowało się, by złożyć swoje życie w ich ręce.
Carpenter widział astronautów na monitorze zamkniętej sieci telewizyjnej. Pomagano im właśnie założyć pomarańczowe kombinezony startowe. Pozbawiony dźwięku obraz przekazywany był na żywo z Florydy. Carpenter uświadomił sobie, że bezwiednie studiuje ich twarze. Choć nikt z astronautów nie okazywał ani cienia lęku, wiedział, że na pewno skrywają go pod pewnymi siebie minami. Wiedzieli, jakie podejmują ryzyko, i musieli się bać. Ich postaci na ekranie przypominały pracownikom personelu naziemnego, że siedmioro ludzi liczy, iż nie spieprzą roboty.
Oderwał wzrok od ekranu i ponownie skupił uwagę na siedzących przy konsolach szesnastu kontrolerach lotu. Choć znał każdego członka zespołu z imienia, zwracał się do nich, używając nazwy stanowiska, skróconego do jednolub dwusylabowych sygnałów wywoławczych. Kontroler naprowadzania ochrzczony został mianem GUIDO, kontroler łączności – CAPCOM, inżynier zespołów napędowych – PROP, kontroler trajektorii – TRAJ. Lekarz lotu otrzymał dźwięczny kryptonim SURGEON, a sam Carpenter występował pod kryptonimem FLIGHT.
Odliczanie weszło w fazę T minus 3 godziny. Misja nadal nie miała opóźnienia.
Carpenter włożył dłoń do kieszeni i potrząsnął kluczami. Był to jego prywatny rytuał, którym odczyniał urok. Nawet inżynierowie mają swoje przesądy.
Niech nic nie nawali, pomyślał. Nie na mojej zmianie.
Przylądek Canaveral
Jazda astrovanem z budynku procedur operacyjnych i kontrolnych na wyrzutnię 39B trwała równo kwadrans. W mikrobusie panowała dziwna cisza, nikt się nie odzywał. Jeszcze pół godziny temu, podczas zakładania kombinezonów, w żartach i śmiechu załogi brzmiał ten ostry elektryczny ton, który słychać, kiedy zjadają kogoś nerwy. Napięcie rosło od momentu, gdy obudzili się o wpół do trzeciej i zjedli na śniadanie tradycyjne jajka ze stekiem. Podczas odprawy, kiedy zapoznano ich z prognozą pogody, a potem w trakcie ubierania się i rytualnego pokerowego rozdania, gdy sprawdza się, kto dostał najlepsze karty, wszyscy byli trochę zbyt głośni i pogodni. Nadrabiając miną, jedni drugim starali się dodać otuchy.
Teraz jednak umilkli. Mikrobus zatrzymał się.
– Nigdy nie myślałem, że rumień od pieluszki będzie należał do zagrożeń naszego zawodu – mruknął siedzący obok Emmy Chenoweth.
Emma nie mogła powstrzymać śmiechu. Pod workowatymi kombinezonami wszyscy mieli założone pieluchy dla dorosłych: do startu zostały im jeszcze trzy długie godziny.
Z pomocą pracowników wyrzutni wysiadła z mikrobusu i przez chwilę stała w miejscu, wpatrując się w oświetlony reflektorami trzydziestopiętrowy prom. Kiedy ostatnim razem odwiedziła wyrzutnię, słyszała tylko szum wiatru i ptaki. Teraz ożył sam statek kosmiczny: pomrukiwał i ział kłębami dymu, niczym obudzony ze snu smok.
Wjechali windą na poziom 195 i wyszli na metalową kratę pomostu. Wciąż trwała noc, ale mrok rozjaśniały reflektory wyrzutni i Emma prawie nie widziała nad głową gwiazd. Czekała na nich czarna przestrzeń.
Technicy w kombinezonach ze specjalnej, niestrzępiącej się tkaniny pomogli im przejść przez luk ze sterylnie białego pomieszczenia do środka wahadłowca. Pierwszych posadzono w fotelach dowódcę i pilota. Emma, której wyznaczono miejsce na dolnym pokładzie, weszła ostatnia. Siedząc na wyściełanym fotelu, w hełmie na głowie i zapięta pasami, podniosła w górę dwa kciuki.
Po chwili luk zamknął się, odcinając załogę od zewnętrznego świata.
Emma słyszała, jak bije jej serce. Słyszała jego uderzenia przez gwar rozbrzmiewających w słuchawkach głosów, poprzez pomruki i szmery budzącego się do życia promu. Jako pasażerka nie miała w ciągu następnych dwóch godzin zbyt dużo do roboty: mogła tylko czekać i medytować. Wszystkie czynności przedstartowe wykonywała załoga. Z miejsca na dolnym pokładzie Emma nie widziała nic poza przestrzenią ładunkową i spiżarnią.
Wzięła głęboki oddech, przygotowując się na długie czekanie.
Jack siedział na plaży i patrzył na wschodzące słońce w parku przy molu.
Nie był sam. Gapie gromadzili się tu od północy. Niekończący się sznur samochodów wlókł się Bee Line. Niektórzy skręcali na północ, w stronę rezerwatu dzikiej przyrody na Merritt Island, inni przejeżdżali Banana River, kierując się do miasteczka Cape Canaveral. Każde miejsce oferowało dobry widok. Tłum na plaży był w radosnym nastroju, rozkładano piknikowe ręczniki i kosze. Jack słyszał wybuchy śmiechu, muzykę z tranzystorów i marudzenie zaspanych dzieci. Otoczony świętującym tłumem, samotnie zmagał się z dręczącymi go obawami.
Kiedy słońce stanęło nad horyzontem, spojrzał na północ, w stronę wyrzutni. Emma była teraz na pokładzie Atlantis, przypięta pasami, i czekała na start. Podekscytowana, szczęśliwa i trochę wystraszona.
– To zły człowiek, mamo – usłyszał za plecami dziecinny głos.
Obejrzał się i zobaczył za sobą małą dziewczynkę. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, mała blond księżniczka i nieogolony, potargany mężczyzna. Potem matka złapała małą w ramiona i zabrała ją szybko w bezpieczniejsze miejsce.
Jack skrzywił się, potrząsnął głową i ponownie zwrócił wzrok na północ. Ku Emmie.
Houston
W sali kontroli lotu zapadła zdradliwa cisza. Do końca odliczania zostało dwadzieścia minut – nadszedł moment, by ostatecznie potwierdzić start. Wszyscy kontrolerzy na zapleczu zakończyli przegląd podzespołów i teraz decyzja należała do specjalistów siedzących w głównej sali.
Carpenter zaczął ich spokojnym głosem odpytywać.
– FIDO? – zapytał.
– Zgoda na lot – oświadczył kontroler dynamiki lotu.
– GUIDO?
– Zgoda na lot.
– SURGEON?
– Zgoda na lot.
– Przetwarzanie danych?
– Zgoda na lot.
Zadawszy wszystkim to samo pytanie i od wszystkich uzyskawszy pozytywną odpowiedź, Carpenter skinął głową.
– Czy mamy zgodę, Houston? – zapytał dyrektor startu z przylądka Canaveral.
– Kontrola misji daje zgodę – potwierdził Carpenter.
Obecni w centrum kontroli misji usłyszeli tradycyjny komunikat, przekazany załodze Atlantis przez dyrektora startu.
– Atlantis, macie zgodę. Wszyscy na Canaveral życzymy wam powodzenia. Szczęśliwego lotu.
– Kontrola startu, tu Atlantis – rozległ się głos komendanta Vance’a. – Dziękujemy, że przygotowaliście dla nas ten latawiec.
Przylądek Canaveral
Emma zamknęła osłonę hełmu i włączyła dopływ tlenu. Dwie minuty do startu. Odizolowana w kokonie kombinezonu, mogła tylko liczyć sekundy. Czuła drżenie głównych silników, ustawianych przez żyroskopy w pozycji startowej.
T minus trzydzieści sekund. Elektryczne połączenie z obsługą naziemną zostało odcięte i kontrolę przejęły komputery pokładowe.
Serce zaczęło jej bić szybciej, w żyłach huczała adrenalina. Słuchając odliczania, wiedziała, sekunda po sekundzie, czego się spodziewać, oczyma wyobraźni oglądała sekwencje rozgrywających się wydarzeń.
W punkcie T minus 8 sekund pod wyrzutnię popłynęły tysiące galonów wody, tłumiące ryk silników.
W punkcie T minus 5 sekund komputery pokładowe otworzyły zawory, którymi do głównych silników powędrowały płynny tlen i wodór.
Poczuła, jak prom dygoce i przechyla się na boki, szarpiąc mocowania, które wciąż wiązały go z wyrzutnią.
Cztery. Trzy. Dwa… Punkt, z którego nie ma powrotu.
Wstrzymała oddech i mocno zacisnęła dłonie. W tym samym momencie włączyły się wspomagające silniki na paliwo stałe. Turbulencja wytrząsała z niej wszystkie kości, huk był tak potężny, że nie słyszała głosów w słuchawkach. Musiała zacisnąć mocno szczęki, żeby nie dzwoniły jej zęby. Czuła, jak prom wchodzi w zaplanowaną trajektorię nad Atlantykiem. Sięgające trzech G przyspieszenie wgniatało jej ciało w fotel. Ręce i nogi miała tak ciężkie, że prawie nie mogła nimi poruszać. Wibracje były tak silne, że wydawało się, iż wahadłowiec rozpadnie się zaraz na kawałki. Znajdowali się w punkcie Max Q, szczytowym momencie turbulencji, i Vance oznajmił, że zmniejsza ciąg głównych silników. Za niespełna minutę powinien ponownie włączyć główny ciąg.
Mijały kolejne sekundy, hełm grzechotał wokół jej głowy, siła wznoszenia dławiła ją niczym jakaś nieustępliwa dłoń i nagle poczuła, że ogarnia ją lęk. Dokładnie w tym momencie wznoszenia wybuchł Challenger.
Zamknęła oczy i przypomniała sobie symulację sprzed dwóch tygodni. Zbliżali się do punktu, w którym podczas ćwiczeń wszystko zaczęło się sypać, kiedy musieli wstrzymać misję i wracać do miejsca startu, a potem Kittredge stracił panowanie nad wahadłowcem. To był najbardziej krytyczny moment podczas całej procedury startowej. Mogła tylko mieć nadzieję, że rzeczywistość okaże się bardziej łaskawa od symulacji.
– Centrum kontroli, tu Atlantis – usłyszała w słuchawkach głos Vance’a. – Zwiększam ciąg.
– Przyjąłem, Atlantis. Zwiększacie ciąg.
Jack stał ze wzrokiem utkwionym w promie i sercem podchodzącym do gardła. Słyszał ryk rakiet stałopaliwowych, wypluwających z dysz dwie bliźniacze fontanny ognia. Rysowany przez lśniącą stalówkę promu strumień gazów wylotowych powoli wznosił się w górę. Otaczający go tłum bił brawo. Wszyscy uważali, że start był idealny. Jack wiedział jednak, że jest jeszcze mnóstwo rzeczy, które mogą nawalić.
Z przerażeniem uświadomił sobie, że przestał liczyć sekundy. Ile upłynęło czasu? Czy przeszli przez punkt Max Q? Osłonił oczy przed porannym słońcem, próbując dostrzec Atlantis, ale widział tylko gazy wylotowe.
Ludzie zaczęli rozchodzić się do samochodów.
Jack nie ruszał się z miejsca, czekając na najgorsze. Ale nie zobaczył straszliwej eksplozji ani czarnego dymu. Koszmar nie spełnił się.
Atlantis bezpiecznie oddalił się od ziemi i szybował teraz w przestrzeni.
Jack czuł, jak po jego policzkach płyną łzy, lecz nie chciało mu się ich otrzeć. Płacząc, wpatrywał się nadal w niebo, na którym tylko rozwiewający się ogon dymu świadczył o wniebowstąpieniu jego żony.