Читать книгу Grawitacja - Тесс Герритсен - Страница 8
START
Rozdział piąty
Оглавление16 lipca
Nie mamy połączenia.
Jack wpatrywał się w przecinającą niebo smugę gazów wylotowych, czując, jak ogarnia go przerażenie. Słońce grzało go w twarz, lecz po plecach ściekał lodowaty pot. Przeszukał wzrokiem błękit. Gdzie był prom? Jeszcze przed kilkoma sekundami widział, jak zatacza łuk po bezchmurnym niebie, czuł, jak ziemia drży od huku silników. Kiedy wystartował, jego serce także pomknęło w górę i podążało śladem kosmicznego pojazdu aż do chwili, gdy stał się błyszczącą kropką odbitego słonecznego światła.
Nie widział go. Biała smuga gazów zmieniła się w poszarpany ogon czarnego dymu.
Lustrując wzrokiem niebo, dostrzegł rzeczy, od których zakręciło mu się w głowie. Błysk ognia. Rozwidlające się zygzaki dymu. Spadające do morza potrzaskane fragmenty.
Nie mamy połączenia.
Obudził się zlany potem, łapiąc kurczowo powietrze. Był jasny dzień, do jego sypialni zaglądało palące słońce.
Usiadł z jękiem na skraju łóżka i zagłębił głowę w dłoniach.
Poprzedniego wieczoru wyłączył klimatyzację i teraz w pokoju było gorąco jak w piecu. Pokuśtykał do klimatyzatora, włączył go, po czym wrócił do łóżka i odetchnął z ulgą, gdy sypialnię zaczęło wypełniać chłodne powietrze.
Stary koszmar.
Pomasował twarz, próbując odgonić od siebie straszliwe obrazy, ale zbyt mocno wryły mu się w pamięć. Był na pierwszym roku studiów, kiedy eksplodował Challenger. Pierwsze wiadomości o katastrofie usłyszał w świetlicy akademika. Tamtego dnia i w dniach, które nastąpiły po nim, wielokrotnie oglądał w telewizji jej przebieg, aż stała się dla niego tak prawdziwa, jakby wraz z innymi widzami stał na odsłoniętych trybunach Cape Canaveral tego poranka.
Teraz to wspomnienie odżyło w sennym koszmarze. To z powodu startu Emmy.
Pod prysznicem długo stał z opuszczoną głową pod siekącymi strugami zimnej wody, żeby odgonić od siebie resztki snu. Od przyszłego tygodnia zaczynał trzytygodniowy urlop, ale daleko mu było do wakacyjnego nastroju. Nie żeglował łódką od wielu miesięcy. Może kilka tygodni na wodzie, z dala od gwaru wielkiego miasta, okaże się najlepszą terapią. Tylko on, morze i gwiazdy.
Od tak dawna już nie przyglądał się gwiazdom. Ostatnio unikał jakby nawet ich widoku. Jako chłopiec zawsze lubił patrzeć na niebo. Matka opowiedziała mu, że będąc małym brzdącem, stał którejś nocy długo na trawniku i wyciągał w górę obie ręce, próbując dotknąć księżyca. A kiedy mu się to nie udało, popłakał się z żalu.
Księżyc, gwiazdy, czarna kosmiczna noc – wszystko to było teraz poza jego zasięgiem i często czuł się jak ten płaczący z żalu malec, którym kiedyś był, ze stopami przykutymi do Ziemi i rękoma sięgającymi nieba.
Zakręcił wodę i oparłszy się obiema dłońmi o kafle, stał przez chwilę z pochyloną głową i ociekającymi włosami. Jest szesnasty lipca, pomyślał. Do startu Emmy zostało osiem dni.
Na skórze czuł zimne krople wody.
Dziesięć minut później siedział już ubrany w samochodzie. Był wtorek. Emma brała właśnie udział w trzydniowych zintegrowanych ćwiczeniach symulacyjnych z nową załogą.
Na pewno jest zmęczona i nie będzie chciała go widzieć. Ale jutro wyjeżdża na Cape Canaveral. Jutro znajdzie się poza jego zasięgiem.
W Centrum Kosmicznym Johnsona zaparkował przy budynku numer 30, błysnął odznaką NASA strażnikowi i pobiegł na górę, do sali kontroli lotu promu. Wewnątrz wszyscy byli milczący i spięci. Trzydniowe zintegrowane ćwiczenia stanowiły rodzaj końcowego egzaminu zarówno dla astronautów, jak i zespołu kontroli naziemnej. W trakcie naszpikowanej sytuacjami kryzysowymi symulacji całej misji, od startu aż po lądowanie, awarie dobrane były tak wrednie, że nikt nie mógł sobie pozwolić na chwilę odpoczynku. W ciągu trzech ostatnich dni na sali zmieniały się wielokrotnie trzy ekipy kontrolerów i dwadzieścia kilka zasiadających teraz przy konsolach osób padało z nóg. Z koszy na śmieci wysypywały się filiżanki po kawie i puszki dietetycznej pepsi. Kilku kontrolerów zobaczyło Jacka i pozdrowiło go skinieniem głowy, nie było jednak czasu na prawdziwe powitanie; zmagali się właśnie z poważnym kryzysem i uwaga wszystkich skupiona była na tym, jak go rozwiązać. Jack po raz pierwszy od kilku miesięcy odwiedził salę kontroli lotu; ponownie poczuł stare podniecenie, elektryczność, którą przesycone było powietrze za każdym razem, gdy trwała misja.
Podszedł do trzeciego rzędu konsoli i stanął za dyrektorem lotu, Randym Carpenterem, który był w tym momencie zbyt zajęty, by zamienić z nim kilka słów. Carpenter był najwyższym kapłanem dyrektorów lotu wahadłowca. Ze swymi dwustu osiemdziesięcioma funtami żywej wagi i brzuchem przelewającym się znad paska sprawiał imponujące wrażenie, stojąc na rozstawionych z lekka nogach niczym kapitan na kołyszącym się mostku okrętu. Na tej sali to on był głównodowodzącym. „Jestem świetnym przykładem – lubił powtarzać – jak wiele może w życiu osiągnąć gruby chłopak w okularach”. W odróżnieniu od dyrektora lotu, Gene’a Krantza, którego powiedzenie „katastrofa nie jest naszą opcją” uczyniło bohaterem mediów, Carpenter był znany tylko w NASA. Brak fotogeniczności nie wróżył mu raczej filmowej kariery.
Przysłuchując się rozmowie na łączach, Jack szybko zdał sobie sprawę, z czym boryka się teraz Carpenter. Sam stanął w obliczu podobnego problemu w trakcie zintegrowanych
ćwiczeń przed dwoma laty, kiedy wciąż wchodził w skład korpusu astronautów i przygotowywał się do lotu numer 145. Załoga promu informowała o wskazującym na wyciek powietrza raptownym spadku ciśnienia w kabinie. Nie było czasu na odnalezienie źródła; musieli awaryjnie zejść z orbity.
Kontroler dynamiki lotu, siedzący przy pierwszym rzędzie konsoli, który określano mianem Okopu, gorączkowo obliczał trajektorie, żeby wybrać najlepsze miejsce lądowania. Nikt nie traktował tego jako zabawy; zdawali sobie sprawę, że gdyby kryzys był autentyczny, życie siedmiu osób znalazłoby się w niebezpieczeństwie.
– Ciśnienie kabinowe spadło do trzynastu przecinek siedem funtów na cal – stwierdził kontroler środowiska kabiny.
– Lądowanie w bazie sił powietrznych Edwards – oznajmił kontroler dynamiki lotu. – Przyziemienie około godziny trzynastej zero zero.
– Przy tym tempie spadku ciśnienie kabinowe będzie wtedy wynosiło siedem funtów na cal – powiedział kontroler
środowiska kabiny. – Zalecam założenie hełmów przed inicjalizacją sekwencji ponownego wejścia w atmosferę.
Komunikujący się z załogą CAPCOM przekazał jej zalecenie.
– Przyjąłem – oświadczył komendant Vance. – Założyliśmy hełmy. Inicjujemy zejście z orbity.
Wbrew swej woli Jack dał się porwać emocjom. Oczy miał utkwione w wielkim ekranie z przodu sali, gdzie na mapie świata naniesiona była trasa wahadłowca. Chociaż wiedział, że wszystkie kryzysy powstają w tej chwili wyłącznie w wyobraźni kontrolerów, surowa powaga, z jaką prowadzone było ćwiczenie, wywarła na nim silne wrażenie. Nie zdawał sobie prawie sprawy, że wpatrując się w migoczące na ekranie dane, zaciska z całej siły szczęki.
Ciśnienie w kabinie spadło do siedmiu funtów na cal.
Atlantis zetknął się z górną warstwą atmosfery. Zaczął się dziesięciominutowy okres ciszy radiowej, kiedy siła tarcia jonizuje powietrze wokół wahadłowca, uniemożliwiając jakąkolwiek łączność.
– Słyszycie nas, Atlantis? – zapytał CAPCOM.
Nagle usłyszeli głos komendanta Vance’a:
– Słyszymy was głośno i wyraźnie, Houston.
Lądowanie, które nastąpiło kilka chwil później, było idealne. Gra skończona.
Na sali rozległy się oklaski.
– W porządku, kochani! Dobra robota! – oznajmił dyrektor Carpenter. – Odprawa o piętnastej. Teraz ogłaszam przerwę na lunch. – Uśmiechnięty, zdjął z głowy słuchawki i po raz pierwszy spojrzał na Jacka. – Cześć. Nie widziałem cię tutaj od lat.
– Bawię się w doktora z cywilami.
– Skusił cię wielki szmal, co? Jack roześmiał się.
– Jasne, tylko powiedz mi, co mam zrobić z tą całą forsą.
– Powiódł wzrokiem po siedzących przy konsolach kontrolerach lotu, którzy wyciągnęli kanapki i puszki z napojami. – Symulacja się powiodła?
– Udało nam się pokonać wszystkie przeszkody.
– A załoga promu?
– Są gotowi. – Carpenter zmierzył go uważnym spojrzeniem. – Łącznie z Emmą. Jest w swoim żywiole, Jack, więc postaraj się nie wytrącać jej z równowagi. W tej chwili musi się skupić.
Było to coś więcej niż przyjacielska rada. Nie wywlekaj teraz swoich osobistych spraw, ostrzegał go Carpenter. Nie pozwolę, żebyś psuł morale mojej załogi.
Czekając w prażącym upale przed budynkiem numer 5, w którym mieściły się symulatory lotu, Jack czuł, jak ogarnia go zakłopotanie, a nawet skrucha. Emma wyszła na zewnątrz razem z resztą załogi. Ktoś opowiedział właśnie jakiś żart, bo wszyscy głośno się śmieli. A potem Emma zobaczyła Jacka i uśmiech spełzł jej z ust.
– Nie wiedziałam, że przyjedziesz – burknęła.
– Ja też tego nie wiedziałem – odparł zdetonowany, wzruszając ramionami.
– Odprawa jest za dziesięć minut – przypomniał jej Vance.
– Nie spóźnię się – powiedziała. – Idźcie przodem – Kiedy jej koledzy oddalili się, odwróciła się z powrotem do Jacka. – Naprawdę muszę z nimi iść. Słuchaj, wiem, że ten start wszystko komplikuje. Jeśli przyjechałeś w sprawie rozwodu, obiecuję, że podpiszę wszystkie papiery po powrocie.
– Nie po to przyjechałem.
– Chodzi ci o coś innego?
– Tak – odparł po chwili. – O Humphreya. Jak się nazywa ten jego weterynarz? Muszę to wiedzieć na wypadek, gdyby połknął za dużo sierści czy coś w tym rodzaju…
Spojrzała na niego ze zniecierpliwieniem.
– To ten sam weterynarz co zawsze. Doktor Goldsmith.
– No tak.
Przez chwilę stali w milczeniu w palących promieniach słońca. Pot spływał Jackowi po plecach. Nagle Emma wydała mu się taka drobna, taka bezcielesna. A przecież miał przed sobą kobietę, która bez zmrużenia oka skakała z samolotu i potrafiła prześcignąć go na koniu. Swoją piękną, nieustraszoną żonę.
Odwróciła się w stronę budynku numer 30, gdzie czekała na nią załoga.
– Muszę już iść, Jack.
– Kiedy wylatujesz?
– O szóstej rano.
– Wszyscy twoi kuzyni będą oglądać start?
– Oczywiście. Ciebie tam nie będzie, prawda? – zapytała po chwili.
Wciąż miał w pamięci koszmar Challengera, zasnuwające błękit gniewne smugi dymu. Nie mogę tego oglądać, pomyślał.
Nie jestem w stanie myśleć o tym, co może się zdarzyć. Potrząsnął głową.
Przyjęła jego odpowiedź chłodnym skinieniem głowy i spojrzeniem, które mówiło: potrafię być tak samo obojętna jak ty.
Odwrócona do niego bokiem, zbierała się do odejścia.
– Emmo… – Wziął ją za rękę i delikatnie obrócił z powrotem. – Będzie mi ciebie brakowało.
Westchnęła.
– Jasne, Jack.
– Naprawdę.
– Przez całe tygodnie ani razu nie zadzwoniłeś. A teraz opowiadasz, że będzie ci mnie brakowało – mruknęła.
Zabolała go gorycz, jaką usłyszał w jej głosie. A także fakt, że mówiła prawdę. W ciągu kilku ostatnich miesięcy unikał jej. Trudno było przebywać w jej pobliżu; jej sukces pogłębiał w nim tylko poczucie klęski.
Nie było nadziei na pogodzenie: widział to w jej chłodnym spojrzeniu. Trzeba było znieść to w cywilizowany sposób.
Odwrócił wzrok, czując nagle, że nie może na nią patrzeć.
– Przyjechałem, żeby życzyć ci po prostu bezpiecznej podróży. I wspaniałych wrażeń. Pomachaj mi za każdym razem, kiedy będziesz przelatywać nad Houston. Będę cię wypatrywał.
Szybująca po niebie stacja kosmiczna wyglądała jak ruchoma gwiazda, trochę tylko jaśniejsza niż Wenus.
– Ty też mi pomachaj, dobrze?
Oboje zdołali się uśmiechnąć. Więc jednak rozejdą się w sposób cywilizowany. Otworzył ramiona, a ona przytuliła się do niego. Ich uścisk był krótki i niezgrabny, jakby byli spotykającymi się po raz pierwszy nieznajomymi. Poczuł, jak jej ciało przywiera do niego, ciepłe i pełne życia. A potem odsunęła się i ruszyła w stronę budynku kontroli misji.
Zatrzymała się tylko raz, żeby pomachać na pożegnanie. Słońce świeciło mu prosto w twarz i mrużąc oczy, widział tylko jej ciemną sylwetkę i włosy powiewające na ciepłym wietrze. Uświadomił sobie, że nie kochał jej jeszcze nigdy tak bardzo, jak właśnie w tej chwili: kiedy patrzył, jak odchodzi.
19 lipca
Przylądek Canaveral Nawet z daleka widok zapierał Emmie dech. Stojący na wyrzutni 39B, skąpany w jaskrawym świetle reflektorów prom Atlantis, wraz z wielkim pomarańczowym zbiornikiem i dwiema rakietami na paliwo stałe, wznosił się niczym latarnia morska na tle czarnego nieba. Bez względu na to, ile razy go oglądała, widok stojącego na wyrzutni wahadłowca nigdy nie przestawał jej zachwycać.
Pozostali członkowie załogi również milczeli. Żeby zmienić dobowy cykl snu, obudzili się tego ranka o drugiej i wyszli ze swoich kwater na trzecim piętrze budynku procedur operacyjnych i kontrolnych, by przyjrzeć się behemotowi, który miał ponieść ich w przestrzeń. Emma słyszała krzyk nocnego ptaka i czuła na policzku świeżą chłodną bryzę od zatoki, która rozwiewała stęchłą woń otaczających ich moczarów.
– Człowiek czuje się przy tym taki malutki, prawda? – powiedział komendant Vance ze swoim miękkim teksańskim akcentem.
Pozostali zamruczeli na znak zgody.
– Jak mrówka – stwierdził Chenoweth, jedyny nowicjusz w składzie załogi. To miała być jego pierwsza podróż w kosmos i był tak podniecony, że wydawał się emitować własne pole elektryczne. – Zawsze zapominam, jaka ta rakieta jest wielka. Potem widzę ją i myślę: Jezu, co za potęga… A ja jestem tym szczęśliwym sukinsynem, który się nią przeleci.
Wszyscy roześmieli się, ale był to stłumiony, nieśmiały śmiech stojących przed ołtarzem wiernych.
– Nigdy nie sądziłem, że tydzień może trwać tak długo – dodał Chenoweth.
– Ten facet ma już dość bycia prawiczkiem – mruknął ktoś z załogi.
– Żebyście wiedzieli, że mam dosyć. Chcę się znaleźć tam, na górze. – Wzrok Chenowetha poszybował ku niebu, ku gwiazdom. – Wy wszyscy znacie już tajemnicę, a ja nie mogę się doczekać, żeby samemu ją odkryć.
Tajemnica. Posiedli ją tylko uprzywilejowani nieliczni, ci, którzy polecieli. Nie można jej było zdradzić komuś innemu, każdy musiał ją odkryć sam, zobaczyć na własne oczy czarną przestrzeń i unoszącą się daleko w dole błękitną Ziemię. Poczuć wgniatającą w fotel siłę ciągu. Wracający na ziemię astronauci mają często na ustach znaczący uśmiech, uśmiech, który mówi: dane mi było doznać czegoś, czego doświadczy bardzo niewiele ludzkich istot.
Emma również miała na ustach taki uśmiech, gdy stanęła przed dwoma laty w luku wyjściowym Discovery. Chwiejnym krokiem wyszła na słońce i przyjrzała się niewiarygodnie błękitnemu niebu. W ciągu ośmiu dni spędzonych na pokładzie wahadłowca przeżyła dwieście sześćdziesiąt wschodów i zachodów słońca, widziała pożary lasów w Brazylii i oko huraganu szalejącego na Samoa, oglądała Ziemię, która wydawała się boleśnie krucha.
Wróciła na zawsze odmieniona.
Jeśli wszystko pójdzie dobrze, za pięć dni Chenoweth również pozna ten sekret.
– Czas, żeby na moje źrenice padło jakieś światło – oznajmił. – Mój umysł wciąż uważa, że jest środek nocy.
– Bo jest środek nocy – stwierdziła Emma.
– Dla nas jest już świt, kochani – powiedział Vance. Najszybciej z nich wszystkich przystosował swój rytm biologiczny do nowego rozkładu snu i czuwania. Teraz obrócił się na pięcie i ruszył z powrotem do budynku, żeby o trzeciej w nocy rozpocząć nowy dzień pracy.
Inni podążyli w ślad za nim. Tylko Emma zamarudziła chwilę dłużej na dworze, przyglądając się promowi. Dzień wcześniej pojechali na wyrzutnię startową, żeby po raz ostatni sprawdzić procedury ratunkowe. Z bliska, w promieniach słońca, prom wydawał się oślepiająco jasny, zbyt masywny, by ogarnąć go jednym spojrzeniem. Można było skupić się tylko na jednej jego części. Na dziobie. Na skrzydłach. Na czarnych płytkach, pokrywających niczym gadzie łuski jego podbrzusze.
W świetle dnia wydawał się rzeczywisty i solidny. Ale teraz, w snopach reflektorów na tle czarnego nieba, sprawiał wrażenie jakby nie z tego świata.
W gorączce przygotowań Emma nie pozwalała sobie na żadne obawy, odsunęła od siebie wszelkie złe przeczucia. Była gotowa do lotu. Chciała lecieć. Ale teraz przeszył ją nagły lęk.
Spojrzała na niebo i zobaczyła, że gwiazdy znikają za welonem chmur. Pogoda miała się zmienić. Czując pełznący po plecach dreszcz, wróciła do budynku. Do światła.
23 lipca
Houston
W ciele Debbie Haning tkwiło pół tuzina rurek. Ta, która wystawała z gardła, doprowadzała do jej płuc tlen. Tkwiąca w lewym nozdrzu sonda żołądkowa biegła przez przełyk do żołądka. Cewnikiem odpływał mocz, dwie kroplówki dostarczały płyny. Na poziomie nadgarstka założone było wkłucie dotętnicze; na monitorze bez przerwy tańczył poziom ciśnienia krwi. Jack zerknął na kroplówki i zobaczył, że zawierają silne antybiotyki. Zły znak: świadczył o tym, że wdało się zakażenie – ale była to normalna rzecz, gdy pacjent przebywał przez dwa tygodnie w śpiączce. Każdy wyłom w skórze Debbie, każda plastikowa rurka była szeroko otwartą bramą dla bakterii i w jej krwiobiegu toczyła się teraz śmiertelna walka.
Jack wiedział to wszystko, nie powiedział jednak nic matce Debbie, która siedziała przy łóżku, trzymając córkę za rękę. Dolna szczęka Debbie opadła, jej twarz była ziemista, powieki tylko częściowo zamknięte. Znajdowała się w stanie głębokiej śpiączki, nieświadoma niczego, nawet bólu.
Margaret podniosła wzrok, kiedy Jack podszedł bliżej, i skinęła głową na powitanie.
– Miała złą noc – powiedziała. – Ma gorączkę. Lekarze nie wiedzą, skąd się przyplątała.
– Pomogą jej antybiotyki.
– A potem co? Powiedzmy, że zwalczycie infekcję, ale co potem? – Margaret wzięła głęboki oddech. – Ona by tego nie chciała. Tych wszystkich rurek i igieł. Chciałaby, żebyśmy pozwolili jej odejść.
– Nie czas jeszcze się poddawać. Jej EEG świadczy o aktywności mózgu. Nie jest martwy.
– Więc dlaczego się nie budzi?
– Nie wiem. Ale jest młoda. Ma tyle rzeczy, dla których warto żyć.
– To nie jest życie. – Margaret spojrzała na rękę swojej córki, pokłutą i spuchniętą od zastrzyków i kroplówek. – Kiedy umierał jej ojciec, powiedziała mi, że nigdy nie chciał skończyć w ten sposób, przywiązany do łóżka i przymusowo karmiony. Wciąż o tym myślę. O tym, co mi wtedy powiedziała.
– Margaret ponownie podniosła wzrok. – Co ty byś zrobił? Gdyby to była twoja żona?
– Nie dawałbym za wygraną.
– Nawet gdyby ci powiedziała, że nie chce skończyć w ten sposób?
Jack przez chwilę się zastanawiał.
– Decyzja i tak należałaby do mnie – odparł w końcu z przekonaniem. – Bez względu na to, co ona i ktokolwiek inny by mi powiedział. Nie postawiłbym krzyżyka na osobie, którą kocham. Nigdy. Dopóki istnieje najmniejsza szansa, że ją uratuję.
Jego słowa nie przyniosły pociechy Margaret. Nie miał prawa kwestionować tego, w co wierzyła i co czuła, ale zadała mu pytanie i odpowiedział jej to, co dyktowało mu serce, nie rozum.
Czując się trochę winny, poklepał Margaret po ramieniu i wyszedł. Najprawdopodobniej decyzję za nich podejmie natura. Pozostający w stanie śpiączki pacjent z poważną infekcją i tak jest już jedną nogą w grobie.
Wyszedł z oddziału intensywnej opieki medycznej i wsiadł do windy. Jego wakacje zaczynały się pod złym znakiem.
Wysiadając na parterze zdecydował, że w drodze powrotnej do domu zajrzy do spożywczego na rogu i kupi sobie sześciopak budweisera. Łyknie zimnego piwa, a po południu zajmie się załadunkiem łodzi. Może dzięki temu przestanie zamartwiać się o Debbie Haning.
– Kod niebieski, OIOM. Kod niebieski, OIOM.
Poderwał w górę głowę, słysząc nadawany przez głośniki komunikat. Debbie, pomyślał i pobiegł z powrotem w stronę klatki schodowej.
Przy jej łóżku tłoczył się personel. Jack przecisnął się bliżej i rzucił okiem na monitor. Migotanie komór! Serce Debbie było teraz dygoczącą masą mięśni, nie będącą w stanie pompować krwi i utrzymać mózgu przy życiu.
– Podaję jedną ampułkę epinefryny! – zawołała pielęgniarka.
– Cofnąć się!
Jack zobaczył, jak ciało Debbie podskakuje na łóżku, gdy z łyżek defibrylatora popłynął prąd. Linia na monitorze pobiegła w górę, a potem opadła. Migotanie nie ustępowało.
Siostra przystąpiła do reanimacji. Jej krótko przycięte blond włosy opadały w dół przy każdym pchnięciu klatki piersiowej pacjentki.
Zajmujący się Debbie neurolog, doktor Salomon, podniósł wzrok, kiedy Jack stanął obok niego przy łóżku.
– Podajecie amiodaron? – zapytał Jack.
– Tak, ale bez rezultatu.
Jack ponownie zerknął na monitor. Migotanie zmieniło się z poszarpanego na łagodne. Linia coraz bardziej się spłaszczała.
– Defibrylowaliśmy ją cztery razy – powiedział Salomon.
– Prawidłowy rytm nie powrócił.
– Podaliście dosercowo epinefrynę?
– Jeszcze nie. Ale poza tym zostały nam chyba tylko zdrowaśki.
Pielęgniarka przygotowała strzykawkę z epinefryną i założyła na nią długą igłę. Jack wziął ją do ręki, lecz i tak wiedział, że bitwa jest przegrana. Ten zastrzyk niczego nie zmieni. Zaraz potem pomyślał o Billu Haningu, czekającym, żeby wrócić do żony. I o tym, co sam powiedział zaledwie przed chwilą Margaret.
Nie postawiłbym krzyżyka na osobie, którą kocham. Nigdy. Dopóki istnieje choćby najmniejsza szansa, że ją uratuję.
Spojrzał na Debbie i przez krótką chwilę wydawało mu się, że widzi twarz Emmy. Przełknął z trudem ślinę.
– Zaprzestać masażu serca – polecił. Siostra uniosła ręce nad mostkiem pacjentki.
Jack zdezynfekował szybko skórę Debbie betadyną i przystawił koniec igły poniżej wyrostka mieczykowatego. Kiedy ją wbijał, jego własny puls walił jak oszalały. Wkłuwał się coraz głębiej w klatkę piersiową, delikatnie aspirując.
Wypływająca krew powiedziała mu, że igła znalazła się w sercu.
Wciskając mocno tłok, wstrzyknął całą dawkę epinefryny i wyciągnął igłę.
– Proszę podjąć masaż – powiedział i spojrzał na monitor. Dalej, Debbie, pomyślał. Walcz, do cholery. Nie wypinaj się na nas. Nie wypinaj się na Billa.
Na sali panowała cisza, oczy wszystkich utkwione były w monitorze. Linia coraz bardziej się spłaszczała, serce umierało, komórka za komórką. Nikt nie musiał nic mówić; na twarzach lekarzy i pielęgniarek wypisana była katastrofa.
Jest taka młoda, pomyślał Jack. Trzydzieści sześć lat… Tyle samo, co Emma.
Doktor Salomon podjął w końcu decyzję.
– Zakończmy to – powiedział. – Śmierć nastąpiła o jedenastej piętnaście.
Siostra wykonująca masaż serca odstąpiła z posępną miną do tyłu. W jasnym świetle jarzeniówek tors Debbie wyglądał jak odlany z plastiku. Przypominała manekin, a nie inteligentną i pełną życia kobietę, którą Jack spotkał przed pięciu laty na bankiecie, urządzonym przez NASA na świeżym powietrzu pod gwiazdami.
Do łóżka podeszła Margaret. Przez chwilę stała w milczeniu, jakby nie poznawała własnej córki. Doktor Salomon położył rękę na jej ramieniu.
– To stało się tak szybko – powiedział łagodnie. – Nie byliśmy w stanie nic zrobić.
– On powinien tu być – stwierdziła łamiącym się głosem Margaret.
– Próbowaliśmy utrzymać ją przy życiu – mruknął Salomon. – Przykro mi.
– Najbardziej żal mi Billa – szepnęła, podnosząc rękę córki do ust i całując ją. – Tak bardzo chciał tu być. Nigdy sobie tego nie wybaczy.
Jack wyszedł na korytarz i usiadł na krześle w dyżurce pielęgniarek. W uszach wciąż dźwięczały mu słowa Margaret. On tak bardzo chciał tu być. Nigdy sobie tego nie wybaczy.
Spojrzał na telefon. Co ja tutaj jeszcze robię, pomyślał. Wziął książkę telefoniczną z biurka rejestratorki, podniósł słuchawkę telefonu i wystukał numer.
– Lone Star Travel – odezwał się w słuchawce kobiecy głos.
– Muszę dostać się na przylądek Canaveral.