Читать книгу Grawitacja - Тесс Герритсен - Страница 7
START
Rozdział czwarty
Оглавление12 lipca
Na pokładzie międzynarodowej stacji kosmicznej (ISS)
Przez okna kopuły Węzła numer 1 doktor William Haning widział chmury, które wirowały dwieście dwadzieścia mil niżej nad Atlantykiem. Dotknął szyby i przesunął palcami po szklanej barierze, która chroniła go przed kosmiczną próżnią, kolejnej przeszkodzie, która oddzielała go od domu i od żony. Patrząc na obracającą się niżej ziemię, widział, jak Ocean Atlantycki odsuwa się powoli do tyłu i jego miejsce zajmuje Afryka Północna, a potem Ocean Indyjski, nad którym zapadała właśnie noc. Choć znajdował się w stanie nieważkości, rozpacz ściskała go za gardło tak mocno, że z trudem oddychał.
Jego żona walczyła w tym momencie o życie w szpitalu w Houston, a on nie mógł jej w żaden sposób pomóc. Przez następne dwa tygodnie będzie tu tkwił jak w pułapce, widząc z góry miasto, w którym być może umierała właśnie Debbie, nie będąc jednak w stanie do niej dotrzeć, nie mogąc jej dotknąć. Mógł co najwyżej zamknąć oczy i wyobrazić sobie, że siedzi przy jej boku i że splatają się ich palce.
Musisz wytrzymać. Musisz walczyć. Wracam do ciebie.
– Dobrze się czujesz, Bill?
Odwrócił się i zobaczył, że do jego pomieszczenia wpłynęła z amerykańskiego modułu laboratoryjnego Diana Estes. Zdziwiło go, że to właśnie ona dopytuje się o jego zdrowie.
Chociaż już od miesiąca przebywali wspólnie w ciasnym wnętrzu stacji, nie potrafił polubić tej Angielki. Była zbyt chłodna, zbyt kliniczna. Mimo swej wspaniałej blond urody nie była kobietą, która by go pociągała. Ona też nie obdarzyła go choćby przelotnym zainteresowaniem. Cała jej uwaga skupiona była na Michaelu Griggsie. Fakt, że Griggs miał żonę, która czekała na niego na Ziemi, nie wydawał się mieć dla nich żadnego znaczenia. Tu, na pokładzie stacji, Diana i Griggs byli niczym połówki podwójnej gwiazdy, orbitujące wokół siebie i związane potężną siłą grawitacji.
Tak wyglądały smutne realia pobytu w miejscu, gdzie kisiło się we własnym sosie sześcioro ludzi z czterech różnych krajów. Bez przerwy zmieniały się alianse i powstawały nowe rozłamy, stale byli jacyś „oni” przeciwko jakimś „nam”. Stres wynikający z tak długiego przebywania w zamkniętej przestrzeni przybierał różne formy. Rosjanin Nikołaj Rudenko, który był na stacji najdłużej, stał się ostatnio poirytowany i przygnębiony. Kenichiego Hirai z japońskiej NASDA tak bardzo frustrowała słaba znajomość angielskiego, że często popadał w długie okresy milczenia. Tylko Luther Ames nadal się ze wszystkimi przyjaźnił. Kiedy z Houston przekazano im złe wieści o Debbie, jeden Luther wiedział instynktownie, co powiedzieć Billowi, tylko on przemówił prosto z serca. Ames był synem uwielbianego przez wiernych czarnego pastora z Alabamy i odziedziczył po ojcu dar niesienia pociechy.
– Nie ma co do tego dwóch zdań, Bill – stwierdził. – Musisz wracać do domu, do swojej żonki. Powiedz Houston, żeby przysłali po ciebie limuzynę, bo w przeciwnym razie będą mieli do czynienia ze mną.
Jak bardzo różniły się te słowa od reakcji Diany, która z nieubłaganą logiką stwierdziła, że Bill i tak nie jest w stanie przyspieszyć powrotu żony do zdrowia. Debbie była w śpiączce; nie będzie nawet wiedziała, że przy niej czuwa. Zimna i kłująca, jak te kryształy, które hoduje w swoim laboratorium, pomyślał wtedy o Dianie.
Dlatego zdumiało go to jej nagłe zainteresowanie. Unosiła się w głębi węzła, odległa jak zawsze. Jej długie blond włosy falowały wokół twarzy niczym dryfujące morskie wodorosty.
Odwrócił się od niej i znowu wyjrzał przez okno.
– Czekam, aż pojawi się Houston – powiedział.
– Dostałeś nową pocztę elektroniczną od naszych kontrahentów.
Nie odpowiedział, wpatrując się w migotliwe światła Tokio, które znalazło się właśnie na ostrej niczym brzytwa krawędzi świtu.
– Są rzeczy, na których powinieneś się skupić, Bill. Jeśli nie czujesz się na siłach, musimy podzielić twoje obowiązki pomiędzy innych.
Obowiązki. A więc o tym chciała z nim porozmawiać. Nie o bólu, który odczuwał, lecz o tym, czy jest w stanie podołać swoim obowiązkom w laboratorium. Każdy dzień na pokładzie stacji był zaplanowany co do minuty, niewiele czasu zostawało na rozpacz. Jeśli jeden z członków załogi był niezdolny do pracy, inni musieli przejąć jego zadania, w przeciwnym razie eksperymenty odbywały się bez dozoru.
– Czasami praca jest najlepszym sposobem, żeby zapomnieć o nieszczęściu – stwierdziła Diana z chłodną logiką.
Bill dotknął palcem smugi światła, którą było Tokio.
– Nie udawaj, że masz serce, Diano. Nikogo i tak nie oszukasz.
Przez moment w ogóle się nie odzywała. Słyszał tylko nieustający pomruk stacji kosmicznej, dźwięk, do którego tak się przyzwyczaił, że prawie go nie rejestrował.
– Rozumiem, że nie jest ci łatwo – odparła w końcu, wcale nie zbita z tropu. – Wiem, że nie jest ci łatwo tu tkwić, bez szans na powrót do domu. Ale nie możesz na to nic poradzić. Musisz po prostu poczekać na prom.
Roześmiał się gorzko.
– Dlaczego mam czekać, skoro wiem, że mógłbym być w domu za cztery godziny?
– Daj spokój, Bill. Nie żartuj.
– Wcale nie żartuję. Powinienem wsiąść do kapsuły ratunkowej i odlecieć.
– Zostawiając nas bez kapsuły? Pomieszało ci się w głowie.
Może powinieneś wziąć jakieś leki – dodała po chwili. – No wiesz… żeby jakoś przetrwać ten okres.
Obrócił się do niej i cały jego ból, cała rozpacz ustąpiły miejsca wściekłości.
– Tabletka jest dobra na wszystko, tak?
– Pomogłaby ci, Bill. Chcę po prostu wiedzieć, że nie zrobisz niczego irracjonalnego.
– Pierdol się, Diano.
Odepchnął się od kopuły i minął Dianę, kierując się w stronę laboratorium.
– Bill…
– Jak byłaś łaskawa zauważyć, mam kilka rzeczy do zrobienia.
– Powiedziałam, że możemy przejąć twoje obowiązki. Jeśli nie czujesz się na siłach…
– Zrobię to, co do mnie należy, do diabła!
Popłynął w stronę laboratorium amerykańskiego, zadowolony, że nie ruszyła w ślad za nim. Oglądając się przez ramię, zobaczył, że pośpieszyła do modułu mieszkalnego, z pewnością po to, żeby sprawdzić załogowy statek ratunkowy, CRV. Mieszcząca sześciu astronautów kapsuła była ich jedyną deską ratunku, gdyby stację spotkała jakaś katastrofa. Wystraszył ją ględzeniem o użyciu CRV i teraz tego żałował. Diana zacznie go obserwować, szukając oznak emocjonalnego załamania.
Wystarczająco bolesne było samo uwięzienie w tej wyniesionej 220 mil pod niebiosa puszce od sardynek. Fakt, że będą go teraz mieć na oku, jeszcze to pogarszał. Mógł rozpaczliwie pragnąć powrotu do domu, ale nie znaczy to jeszcze, że ma niestabilną psychikę. Lata szkoleń i niezliczone testy psychologiczne potwierdziły, że jest stuprocentowym profesjonalistą. Z całą pewnością nie naraziłby swoich kolegów.
Odepchnąwszy się wypraktykowanym ruchem od ściany, podpłynął do swojego stanowiska i sprawdził listy, które nadeszły ostatnio pocztą elektroniczną. Diana miała rację przynajmniej w jednym: praca sprawi, że choć na chwilę przestanie myśleć o Debbie.
Większość korespondencji pochodziła z należącego do NASA Instytutu Badań Biologicznych Amesa w Kalifornii i zawierała rutynowe prośby o potwierdzenie danych. Wiele eksperymentów nadzorowanych było z Ziemi i naukowcy kwestionowali niekiedy otrzymane informacje. Skrzywił się, gdy jego wzrok trafił na kolejną prośbę o próbki moczu i kału astronautów. Zjechał kursorem jeszcze niżej i zatrzymał go na nowej wiadomości.
Ta była inna. Nie pochodziła z Instytutu Amesa, lecz z ośrodka koordynującego zamówienia z sektora prywatnego. Wiele eksperymentów prowadzonych na stacji opłacali prywatni kontrahenci i często otrzymywał listy od naukowców spoza NASA.
Wiadomość nadana była z firmy SeaScience w La Jolla w Kalifornii.
Do: dr. Williama Haninga, ISS.
Od: Helen Koenig, prowadzącej badanie.
Dotyczy: eksperymentu nr CCU23 (Kultury komórkowe archaeonów).
Treść: Otrzymane przez nas ostatnio dane wykazują nagły i nieoczekiwany wzrost masy komórek. Proszę sprawdzić to przy użyciu waszej pokładowej aparatury mikropomiarowej.
Kolejne żądanie z serii „szarpnij za dźwignię”, pomyślał znużony. W przypadku wielu orbitalnych eksperymentów dane były rejestrowane bezpośrednio na półkach laboratorium, przy użyciu kamer lub automatów pobierających próbki, a rezultaty przesyłano prosto do naukowców na Ziemi. Przy takiej ilości zgromadzonej na stacji super nowoczesnej aparatury nie do uniknięcia były różne defekty. Tak naprawdę do tego głównie byli tu na górze potrzebni ludzie – żeby naprawiać kapryśną elektronikę.
Otworzył w komputerze plik dotyczący eksperymentu nr 23 i przejrzał protokół. Badania prowadziła komercyjna firma SeaScience. W pożywce rozwijały się archaeony, podobne do bakterii morskie organizmy pobrane przy głębokowodnych źródłach termicznych, nieszkodliwe dla ludzi.
Przepłynął przez laboratorium do pojemnika z kulturami komórkowymi i wsunął stopy w skarpetkach w strzemiona, które pozwalały zachować stałą pozycję. Pojemnik był skomplikowanym urządzeniem z własnym obiegiem cieczy i systemem doprowadzania, który stale skrapiał dwa tuziny pożywek i okazów tkanki. Większość eksperymentów odbywała się samoczynnie, bez ludzkiej ingerencji. W ciągu czterech tygodni, które Bill spędził na pokładzie stacji, tylko raz rzucił okiem na probówkę numer 23.
Wysunął z pojemnika tacę z okazami. Wewnątrz znajdowały się dwadzieścia cztery próbówki z pożywkami, rozmieszczone na obrzeżach pojemnika. Zidentyfikował próbówkę numer 23 i wyjął ją z tacy.
Natychmiast ogarnął go niepokój. Pokrywka wybrzuszyła się, jakby oddziaływało na nią wysokie ciśnienie. Zamiast lekko mętnego płynu, który spodziewał się ujrzeć, w środku była jaskrawa niebieskozielona masa. Przekręcił próbówkę do góry nogami, ale zawartość nie poruszyła się. Nie była płynna, lecz gęsta i kleista.
Wykalibrował urządzenie mikropomiarowe i wsunął próbówkę w otwór. Chwilę później na ekranie pojawiły się dane.
Stało się coś bardzo złego, pomyślał. Nastąpiło jakieś skażenie. Albo oryginalna próbka komórek nie była czysta, albo do próbówki dostał się jakiś inny organizm i zniszczył pierwotną kulturę.
Wystukał na klawiaturze odpowiedź dla doktor Koenig:
Potwierdzam wasze wyniki. W kulturze zaszły, jak się zdaje, drastyczne zmiany. Nie jest już płynna, lecz przybrała formę galaretowatej masy o jaskrawym, prawie neonowym niebieskozielonym zabarwieniu. Niewykluczone, że doszło do skażenia.
Na chwilę przestał pisać. Istniała inna możliwość: efekty mikrograwitacji. Na Ziemi kultury komórkowe mają tendencję do tworzenia płaskich arkuszy, rozwijając się tylko w dwóch wymiarach na powierzchni pojemników. W stanie nieważkości, nie poddane sile ciążenia, te same kultury zachowują się w inny sposób. Rozwijają się w trzech wymiarach, przybierając kształty, których nigdy nie przybrałyby na Ziemi.
Więc może próbówka numer 23 nie była wcale skażona? Może tak właśnie zachowywały się w stanie nieważkości kultury archaeonów?
Prawie natychmiast wykluczył tę ewentualność. Zmiany były zbyt drastyczne. Sama nieważkość nie mogła sprawić, żeby jednokomórkowy organizm przeobraził się w dziwną zieloną substancję.
Następnym promem przyślemy wam próbkę kultury nr 23 – dopisał. – Proszę o kontakt, jeśli macie jakieś dalsze instrukcje.
Wzdrygnął się, słysząc nagłe stuknięcie szuflady. Odwrócił się i zobaczył Kenichiego Hirai, który pracował przy swoim regale. Od jak dawna tu siedział? Japończyk tak cicho wsunął się do laboratorium, że Bill w ogóle go nie usłyszał. W świecie, gdzie nie ma „góry” i „dołu”, gdzie nie można usłyszeć czyichś kroków, werbalne pozdrowienie jest czasami jedynym sposobem, by zwrócić uwagę na swoją obecność.
Czując na sobie spojrzenie Amerykanina, Kenichi skinął po prostu głową i wrócił do pracy. Jego milczenie irytowało Billa. Kenichi stał się kimś w rodzaju nawiedzającego stację ducha, zakradając się bez słowa do różnych modułów i napędzając wszystkim stracha. Bill wiedział, że Japończyk ma kompleksy z powodu słabej znajomości angielskiego, i żeby uniknąć upokorzeń, postanowił rozmawiać bardzo mało albo wcale. Mimo to, wpływając do modułu, mógł przynajmniej powiedzieć „cześć”, żeby nie szarpać nerwów kolegom.
Bill ponownie skupił uwagę na próbówce nr 23. Ciekawe, jak ta galaretowata masa będzie wyglądać pod mikroskopem, pomyślał.
Wsunął próbówkę do pleksiglasowej komory rękawicowej, zamknął zasuwkę i wsunął dłonie w rękawice. Wiedział, że jeśli dojdzie do wycieku, masa i tak pozostanie w komorze. W innym przypadku unoszące się w stanie nieważkości bańki cieczy mogły poważnie zaszkodzić okablowaniu elektrycznemu stacji. Delikatnie otworzył probówkę. Wiedział, że jej zawartość jest pod ciśnieniem; widział, jak wybrzuszyła się pokrywka. Mimo to był zszokowany, gdy wyskoczyła z hukiem niczym korek od szampana.
Niebieskozielona substancja rozprysnęła się po ścianach komory i przywarła do nich na chwilę, drżąc jak żywa. Ale przecież była żywa: tworzyły ją miliony mikroorganizmów połączonych galaretowatą osnową.
– Bill, musimy porozmawiać.
Ten głos zaskoczył go. Szybko zakorkował z powrotem próbówkę i odwrócił się do Michaela Griggsa, który właśnie wpłynął do laboratorium. Tuż za nim unosiła się Diana. Jacy oni piękni, pomyślał. Oboje wyglądali na zgrabnych i wysportowanych w swoich granatowych koszulkach NASA i kobaltowego koloru szortach.
– Diana powiedziała mi, że masz kłopoty – oświadczył Griggs. – Rozmawialiśmy z Houston. Uważają, że byłoby dobrze, gdybyś rozważył wzięcie jakichś leków. Żeby przetrwać następnych kilka dni.
– Musieliście napędzić stracha Houston.
– Martwią się o ciebie. Wszyscy się martwimy.
– Słuchaj, moja uwaga na temat CRV była czysto teoretyczna…
– Ale wszystkich nas wyprowadziła z równowagi.
– Nie potrzebuję valium. Po prostu dajcie mi spokój. Wyjął próbówkę z komory rękawicowej i wsunął ją z powrotem w otwór pojemnika z kulturami. Był teraz zbyt zdenerwowany, żeby pracować.
– Musimy ci ufać, Bill. Tu, na górze, musimy na sobie polegać.
Bill odwrócił do niego rozwścieczoną twarz.
– Czy widzisz przed sobą majaczącego szaleńca? Powiedz!
– Myślisz teraz o swojej żonie. Rozumiem to i…
– Niczego nie rozumiesz. Wątpię, żebyś w ostatnich dniach poświęcał zbyt wiele myśli swojej własnej żonie…
Rzucił znaczące spojrzenie Dianie, a potem pokonał cały moduł i wpłynął do węzła. Miał zamiar zajrzeć do modułu mieszkalnego, ale zatrzymał się, widząc tam Luthera, który przygotowywał sobie obiad.
Nie ma gdzie się schować, pomyślał. Człowiek nigdzie nie jest sam.
Czując, jak łzy podchodzą mu do oczu, wycofał się z powrotem do węzła.
Odwrócony plecami do innych, patrzył przez okno na Ziemię. W polu widzenia pojawiło się już wybrzeże Pacyfiku. Kolejny wschód i kolejny zachód.
Kolejna wieczność, którą musiał przeczekać.
Kenichi patrzył, jak Griggs i Diana wypływają z modułu laboratoryjnego, pomagając sobie nawzajem dobrze obliczonymi pchnięciami. Poruszali się z gracją, podobni jasnowłosym bogom. Często obserwował ich, kiedy nie zdawali sobie z tego sprawy. Szczególnie lubił przyglądać się Dianie Estes, kobiecie o tak jasnych włosach i tak bladej skórze, że wydawała się prawie przezroczysta.
Po ich odejściu został w laboratorium sam i mógł się odprężyć. Tyle było konfliktów na tej stacji. Działało mu to na nerwy i nie pozwalało się skoncentrować. Był człowiekiem z natury cichym i lubił pracować w samotności. Chociaż dość dobrze rozumiał angielski, trudno mu było się w nim wysławiać i każda rozmowa go wyczerpywała. O wiele łatwiej było pracować w pojedynkę i w ciszy, kiedy za jedynych towarzyszy miał laboratoryjne zwierzęta.
Spojrzał przez szybę na przebywające w pomieszczeniu dla zwierząt myszy. Po jednej stronie drucianej siatki znajdowało się dwanaście samców, po drugiej dwanaście samic. W Japonii hodował jako chłopiec króliki i lubił kłaść je sobie na kolanach i gładzić. Ale podróżujące stacją myszy nie były zwierzętami domowymi; odizolowano je od ludzi, a powietrze, którym oddychały, filtrowano i ochładzano przed zetknięciem się ze środowiskiem stacji. Czynności wymagające kontaktu ze zwierzętami wykonywane były w przylegającej do pomieszczenia dla zwierząt komorze rękawicowej, gdzie wszelkie biologiczne okazy, od bakterii po laboratoryjne szczury, mogły być poddane badaniom bez obawy skażenia powietrza stacji.
Dzisiaj przypadał dzień pobierania krwi. Zadanie, którego nie lubił, ponieważ trzeba było przekłuć skórę myszy igłą.
Mrucząc po japońsku słowa przeprosin, wsunął dłonie w rękawice i przeniósł pierwszą mysz na uszczelnione stanowisko pracy. Usiłowała wyrwać się z jego rąk. Puścił ją i patrząc, jak unosi się w powietrzu, zaczął przygotowywać strzykawkę. Przykro było patrzeć, jak gorączkowo wierzga nogami, próbując mu umknąć. Nie mając się od czego odepchnąć, dryfowała bezradnie w miejscu.
Trzymając w jednej ręce gotową igłę, Kenichi drugą ponownie sięgnął po mysz. I dopiero w tym momencie dostrzegł unoszącą się obok gryzonia niebieskozieloną bańkę cieczy, tak blisko, że mysz wysunęła nagle różowy język i polizała ją.
Kenichi roześmiał się głośno. Astronauci połykali często dla zabawy unoszące się w powietrzu krople i dokładnie tak samo zachowywała się mysz, bawiąc się nowo odkrytą zabawką.
Potem jednak zainteresowało go, skąd wzięła się niebieskozielona substancja. Z komory rękawicowej korzystał przed chwilą Bill. Czy to, co tu rozlał, nie było przypadkiem toksyczne?
Podfrunął do komputera i zerknął na protokół badania, które ostatnio kontrolował Bill. Opatrzone symbolem CCU23, dotyczyło kultur komórkowych. Treść protokołu upewniła go, że zawartość próbówki nie jest niebezpieczna. Archaeony były jednokomórkowymi organizmami morskimi, całkowicie nieszkodliwymi i pozbawionymi właściwości zakaźnych.
Usatysfakcjonowany, powrócił do komory, wsunął dłonie w rękawice i sięgnął po strzykawkę.