Читать книгу Podróże z Albertem Einsteinem - Ètienne Klein - Страница 7
5
DWIE GODZINY W METTMENSTETTEN, WLICZAJĄC WIECZNOŚĆ
ОглавлениеCzas to tkanina, nad którą trzeba pracować, zszywać i pruć; trzeba sięgać głęboko do wnętrza, rękami, napowietrzać ją, nicować, otwierać.
VALÈRE NOVARINA
Nazajutrz rano odkryłem widok rozciągający się z okna mojego hotelowego pokoju: słońce było jak barokowa perła we mgle barwy ołowiu, która leniwie podnosiła się zza niskich gór – obraz niczym z Blaise’a Cendrarsa. W prognozie pogody zapowiadano w przeddzień, że tuman szybko się rozproszy. Posłuszna równaniom Naviera-Stokesa, które same podlegają wymogowi odpowiednich warunków brzegowych23, mgła ostatecznie nagięła się do tej przepowiedni. Czystość powietrza i spokojny chłód sprawiły wówczas, że cała okolica wydała się rozleglejsza.
„Każde szczęście zaczyna się od spokojnego śniadania”, mawiał William Somerset Maugham (który w innym miejscu stwierdza, że „umiejętność cytowania jest wygodnym zastępnikiem inteligencji…”). Zwłaszcza jeśli jest to śniadanie alemańskie, dodałem. Zależało mi, żeby zjeść je w restauracji Einstein [sic!] przy tej samej ulicy. Czyż nie trzeba zawsze robić rzeczy do końca? I nie bać się śmieszności.
W holu wejściowym stanąłem oko w oko z naturalnej wielkości posągiem Einsteina en pied, który wyciągał do mnie kartę dań i którego o mały włos nie pozdrowiłem słowem „Grüezi!” – czyli „dzień dobry” w Schwyzerdütsch, brzmiącym, jak dowiedziałem się poprzedniego dnia, tak samo w dialektach wszystkich kantonów. Miejsce było przestronne, eleganckie, oszczędne. Na jednej ze ścian siedemdziesiąt butelek grands crus umieszczonych w równych odstępach z góry do dołu i na całej długości sali tworzyło efektowną prostokątną macierz 7 x 10, której każdy wyznacznik, tak biały, jak i czerwony, był zapewne, jakżeby inaczej, wart wypicia.
Tutejszy Frühstück, z obowiązkową miską Birchermüesli, to cielesny i mentalny silnik, skondensowana moc, która uwalania w organizmie lekko licząc równowartość kilowatogodziny, czyli dość energii, by w podskokach wejść na Aiguille Verte. Niemal natychmiastowe skutki śniadania każą wam nagle łakomie łypać na zaparkowany na chodniku rower. Zachodzi termodynamiczny imperatyw, by go dosiąść i rzucić się pędem naprzód, gdyż pochłonięte kalorie chcą momentalnie przekształcić się w energię kinetyczną.
Nie jestem fotonem, toteż nic nie zmuszało mnie do podążania za geodezją czasoprzestrzeni w drodze do Zurychu i tamtejszego jeziora. Postanowiłem więc pojechać drogą okrężną przez Mettmenstetten, miasteczko w dystrykcie Affoltern, gdzie Einstein wraz z matką i siostrą Mają spędził część lata 1899 roku. Właśnie skończył dwadzieścia lat i szykował się do rozpoczęcia trzeciego roku studiów inżynierskich w Zurychu. Czterdzieści kilometrów do przejechania w pięknym świetle, przez wszystkie możliwe odcienie zieleni (ale jak Szwajcarzy to robią? Jakimi detergentami tak ładnie czyszczą swój świat?). Niecałe dwie godziny od wyruszenia docierałem do celu, pogwizdując A bicyclette Yves’a Montanda. Do rymu brakowało tylko Paulette.
Einsteinowie mieszkali w hotelu Paradis, przy czym nie dopilnowałem, aby przed wyjazdem sprawdzić, czy nadal on istnieje. Na szczęście wkrótce natknąłem się na szyld z napisem Wohnheim Paradis. Na szczyt stromego wzgórza wpedałowałem na stojąco, wyprężony na cały wzrost niczym baletnica, z tętnem jak u zająca; stanąłem przed dużym budynkiem usytuowanym na zboczu. Hotel zamieniono w przedszkole, otaczały go zjeżdżalnie i huśtawki. Podziwiałem majestatyczny, zapierający dech widok na Jezioro Zuryskie i będącą jego łożem polodowcową rynnę.
Budynek był opustoszały, wszystkie drzwi zamknięte na głucho. Z pewnością z powodu weekendu. Zdziwiłem się brakiem jakichkolwiek śladów pobytu Alberta, nie zauważyłem żadnej wskazówki, nawet tablicy pamiątkowej. Einstein przebywał tu, to rzecz pewna, a przecież nic już nie dało się wyczuć. To miejsce samo wymazało część swojej przeszłości i ten fakt wywołał u mnie uczucie zerwania więzów jednym cięciem, niemal uczucie pustki.
Wrażenie dziwne, przyprawiające wręcz o zawrót głowy: dokąd zatem idzie teraźniejszość, gdy staje się przeszłością? Gdzie jest przeszłość w chwili, gdy cokolwiek przestaje się objawiać? Pytanie o czas w kategoriach przestrzennych zawsze powoduje swoisty umysłowy ambaras. Gdy połączy się pojęcia, które zwykle pozostają od siebie oddzielone, brzmią one jak topologiczne prowokacje. Na pytania takie odpowiada się wymijająco, przypisując przeszłości ontologię płynną, ambiwalentną, w pół drogi między realnością i nierealnością. Przeszłość miałaby być nierealna dlatego, że jest dosłownie odłączona od teraźniejszości, która zajmuje jedyne miejsce bytowania rzeczywistości: przeszłość byłaby z definicji martwa, zdeklasowana na poczekaniu przez to, co nastąpiło po niej. Ale czy, przeciwnie, fakt, że była teraźniejszą i zajmowała jedyne miejsce, w którym mieszka rzeczywistość, nie czyni przeszłości po wiek wieków rzeczywistą, nawet jeżeli w końcu znikną i pamięć, która ze zmiennym powodzeniem ją przechowuje, i dokumenty zaświadczające, że kiedyś istniała? Czy rzeczywistości nie wystarczy, że raz była rzeczywista, by pozostać taką na zawsze, także wówczas, gdy upływający czas wyrzuca ją poza nawias rzeczywistości teraźniejszej? W ten sposób udaje się powiedzieć o przeszłości to, że się w dosłownym sensie unicestwiła i że jest definitywnie nieśmiertelna. Zgrabny przyczynek dialektyczny…
W ciszy Mettmenstetten bez ostrzeżenia znów wychynęło pytanie o czas, a przecież myślałem, że je załatwiłem, pisząc Les Tactiques de Chronos, a potem Le facteur temps ne sonne jamais deux fois. Wychynęło jednak w zupełnie innej postaci. Czyżbym się pomylił? Czy wziąłem się za ten problem od złej strony? W jednej chwili, o której mogę powiedzieć, że była wiecznością, zrozumiałem, że sposób, w jaki fizyka przyswoiła sobie czas, opiera się być może na semantycznym przypadku. Na zwykłym wyborze słowa, zarazem kontyngentnym i arbitralnym.
W roku 1990 niepokojąca diagnoza medyczna zawiesiła mi nad głową miecz Damoklesa. Tkwił tam przez miesiąc, dopóty, aż operacja chirurgiczna pozwoliła mi się go pozbyć. Przez cały ten miesiąc mój stosunek do czasu pozostawał zaburzony, choć na początku nie zdawałem sobie z tego sprawy. Zamiast uwijać się jak w ukropie, szczelnie zapełniać terminarz, intensywnie oddawać się temu, co nadchodzi, skupiłem się na tym, co czułem się w powinności zrobić – a konkretnie na pisaniu tekstu, który stał się moją pierwszą książką – a od czasu do czasu przechodziłem na wyborny wikt przemijającej chwili: wszystko, prawie wszystko, nawet zwykła obecność zwykłych rzeczy, stawało się w moich oczach prawdziwym wydarzeniem.
Tak osobliwe doświadczenie mogło jedynie doprowadzić mnie, już ex post, do pytania o naturę czasu, tego fluidu, o którym powtarzamy, że przenosi wszelkie obiekty, uszkadza istoty i rzeczy, przeżera nawet najtwardsze skały, czasem ulepsza społeczeństwa, a częściej wina: czy czas jest taki, jak opowiada o nim nasz język? Jak według siebie postrzegamy go lub przeżywamy? Jakim opisują go fizycy? Oczywiście przede mną te same pytania aż do obsesji stawiał sobie Einstein. W pełni uświadomiłem sobie powagę paradoksu, który od tamtej pory nie przestał mną wstrząsać: o ile słowo „czas” nie nastręcza żadnych trudności, gdy wprzęga się je w szybką kolej zwykłego zdania, o tyle staje się kłopotliwe, gdy tylko wycofa się je z ruchu w celu oględzin; zaraz po oddzieleniu od otaczających je wyrazów, po wyjęciu ze słownego strumienia, w którym je umieściliśmy, zmienia się w zagadkę i staje straszliwą udręką dla myśli. Czym właściwie jest czas? Szczególną substancją? Czy istnieje sam przez się? Czy zależy od nas? Czy jest wytworem świadomości? Dyskusja o tych sprawach jest tym trudniejsza, że nasze myślenie o czasie w dużej mierze wynika ze stosunku, jaki z nim utrzymujemy, a zatem pada ofiarą nadużycia językowego: „W ogóle rzadko posługujemy się słowami w sposób zupełnie ścisły, częściej mówimy nieściśle”, mówił już św. Augustyn w Wyznaniach. Polisemia słowa „czas” wzrosła w ciągu wieków tak bardzo, że służy ono teraz do określania zarówno następstwa, jednoczesności, długości trwania, zmiany, stawania się, pilności, oczekiwania, zużycia, prędkości, starzenia się, jak i pieniędzy lub śmierci. To ewidentnie za dużo jak na jedno słowo. Korzystając z tego, że zdrowienie ciała czyniło mój umysł dostępnym, powziąłem pomysł semantycznego oczyszczania.
Ale jak je przeprowadzić? Od jakiej wyjść podstawy? Uważałem wówczas, że fizyka, tak skuteczna odkąd matematycznie uchwyciła czas i wplotła go w swoje równania jako parametr, powinna umożliwić „oczyszczanie sytuacji werbalnej”, by zacytować Paula Valéry’ego. Dlatego długie lata spędziłem później na próbach odcyfrowania i przetłumaczenia tego, co najbardziej fundamentalne równania fizyczne powiedziałyby o czasie, gdyby mogły faktycznie (o nim) mówić, a to z kolei przywiodło mnie do uważnej lektury pism ojca względności. Ale tam, na wysokościach miasteczka Mettmenstetten, między kolorowymi huśtawkami i zjeżdżalniami, które odcinały się na tle jasnego, obmytego wczorajszym deszczem nieba, ogarnęła mnie wątpliwość. Równie straszna co nagła wątpliwość co do słów, w których wypowiedziała się rewolucja newtonowska. I nieobecność Einsteina odegrała w tym swoją rolę.
Każdy wie, że to Newton wprowadził do fizyki zmienną t, którą umieścił w równaniach z zakresu dynamiki i postanowił nazwać „czasem”. Ale po raz pierwszy zadałem sobie pytanie, jaki tok myślenia i jaka uprzednio przyjęta koncepcja czasu doprowadziły go do takiego wyboru. Na podstawie jakiej wiedzy umiał w tym wątłym bycie matematycznym rozpoznać czas? Logicznie rzecz biorąc, powinien był nazwać go inaczej, bowiem czas fizyczny, który właśnie wynalazł, w niczym nie przypomina tego, co zazwyczaj kojarzymy ze słowem „czas”. Nie ma nawet żadnej własności, które spontanicznie przypisujemy idei czasu: czas t jest zdematerializowany, abstrakcyjny i jako taki nie ma prędkości upływu; nie ma też cech zjawisk temporalnych, które się w nim rozgrywają, tymczasem my mówimy o czasie tak, jakby był z tymi zjawiskami tożsamy; nie zmienia w czasie swojego sposobu bycia czasem, co znaczy, że nie zależy od samego siebie… Czy chodzi tu o prawdziwy czas, czy zaledwie o czas odchudzony bądź niekompletny? Czy może o coś zupełnie innego?
Stąd wynika pytanie drugie, oszałamiające, owszem, bo mające postać rozumowania kontrfaktycznego, pytanie, którego sobie dotychczas nigdy nie zadałem: co by się stało, gdyby Newton nazwał zmienną t słowem „dyngs”, a może – w dobrej angielszczyźnie – „dinks”? Czy kiedykolwiek przyszłoby komuś do głowy pytać fizyków o ich koncepcję czasu? Poprzestaliby na organizowaniu konferencji w zamkniętym gronie na temat owego „dyngsu” czy „dinksu”, którego rodowód w fizyce sięga XVII wieku; ze swojej strony filozofowie, historycy, socjologowie, psychoanalitycy i inni nadal debatowaliby nad pojęciem czasu, nie musząc martwić się odkryciami fizyków… A o szczególnej teorii względności mówilibyśmy, że zrewolucjonizowała nie naszą koncepcję czasu, ale sposób, w jaki przed jej nastaniem fizycy pojmowali „dinks”. Ustaliła ona, że dinks jest nie bezwzględny, ale względny w stosunku do układu odniesienia, w którym się go mierzy, a nadto związany z przestrzenią, którą Newton mógł nazwać „tenteges”. Współcześni kosmologowie rozprawialiby nie o topologii lub zagięciu czasoprzestrzeni, lecz – z całą powagą – o zagięciu „dinks-tenteges”. Cóż, zupełnie inny świat.
Czy Einstein kiedykolwiek o tym pomyślał? Ośmielam się sądzić, że tak, ale nie dam sobie ręki uciąć, bo nie czytałem nic, co mogłoby o tym zaświadczać.
Położyłem się w trawie, żeby poczuć ducha tego miejsca. Z łatwością wyobraziłem sobie Einsteina przemierzającego okoliczne lasy, to zacisze dla samotnych umysłów. Krył się tu często przed nudnymi rozmowami ściągających do hotelu przyjaciół czy bliskich, szczególnie przed ciotką ze strony matki Julie Koch, którą opisywał jako aroganckie monstrum bez uczuć. Niekiedy spotykał się tu z Anną Schmid, młodą pasierbicą kierownika hotelu, by smalić do niej cholewki na jakiejś polanie albo wprawiać ją w zachwyt, kreśląc w jej karneciku sprośne wpisy:
Mała dziewczynko, drobna i piękna,
Jakże mam wpisać się Tobie?
Wiele chodzi mi po głowie,
Ot, by całusa skraść
Twym malutkim usteczkom.
Jeśli będziesz tym zagniewana,
Nie płacz, proszę.
Najcudowniejszą dla mnie karą
Będzie… buziaczek od Ciebie.
Ku pamięci
Wpisał się Twój przyjaciel.
ALBERT EINSTEIN24
Wszystko wokół mnie trwało w ciszy i bezruchu. Ani najlżejszego powiewu wiatru, ani najmniejszej chmurki przemykającej w przestworzach. Uczucie całkowitego spoczynku świata. Ze wzrokiem utkwionym w niebo, miałem wrażenie, że skąpana w świetle przestrzeń była absolutnie nieruchoma. Absolutnie nieruchoma? Dokładnie tak jak „eter”, ten dziwny ośrodek, w który święcie wierzyli fizycy końca XIX wieku.
Ich eter nie miał nic wspólnego z eterem Arystotelesa czy platończyków. Był „światłorodny”, czyli „niósł światło”. Dlaczego jego istnienie było taką koniecznością? Otóż właśnie z powodu istnienia samego światła: teoria elektromagnetyczna Maxwella, jeden z wielkich filarów fizyki XIX wieku, głosiła, że światło zbudowane jest z fal elektromagnetycznych; przy czym w tamtych czasach falę uważano powszechnie za zjawisko, którego ruch wprawia w drgania coś, co znajduje się w ośrodku jego propagacji. Na tej zasadzie podczas ruchu fali, będącej zjawiskiem falowym par excellence, to woda (a dokładniej powierzchnia wody) zaczyna drgać, pozwalając rozchodzić się niesionej przez siebie fali. W przypadku światła fizycy sądzili, że ośrodkiem drgającym podczas jego ruchu jest światłorodny eter, który – jak zakładali – miał wypełniać przestrzeń aż po jej najmniejsze zakamarki. Jego istnienie nie budziło w ich opinii żadnych wątpliwości, gdyż bezwzględnie wymagał go falowy charakter światła. Ale z czego składał się ów eter? Czy miał strukturę zbudowaną np. z małych sprężyn? Czy był ciężki, stały, elastyczny? Po niejakich wahaniach teoria elektromagnetyczna dała do zrozumienia, że eter nie miał masy, był niewidzialny, pozbawiony lepkości i ostatecznie odznaczał się jedną jedyną własnością: absolutną nieruchomością, dokładnie tą, której doznawałem, leżąc na trawie w Mettmenstetten.
Wniosek ten stał jednak w jaskrawej sprzeczności z innym fundamentalnym filarem fizyki – mechaniką Newtona, która traktuje o ruchu ciał materialnych i opiera się między innymi na zasadzie względności głoszącej, że „ruch jest jak nic” (il moto è come nullo) i że „bezruch jest podzielanym ruchem”, by przypomnieć słowa Galileusza. Co to znaczy? Że prawa fizyki nie ulegają zmianie pod wpływem ruchu. Jeżeli jadąc na rowerze ruchem jednostajnym prostoliniowym, upuściłbym monetę, poruszałaby się ona względem mnie, czyli w układzie odniesienia, w którym się znajduję, po takim samym torze jak wówczas, gdyby mój rower stał w bezruchu, to znaczy spadłaby po linii pionowej. Zasada względności implikuje zatem, że wszystkie układy odniesienia jednoczy coś w rodzaju demokratycznej równoważności: to, czy dany układ odniesienia porusza się, czy nie, nie zmienia w niczym biegu zdarzeń w tym sensie, że zjawiska fizyczne w obu przypadkach zachowują te same cechy, a prawa fizyczne tę samą postać. Implikuje ona również, że nie istnieje żaden szczególny układ odniesienia, który można by odróżniać od innych, twierdząc, że jest bezwzględnie nieruchomy. W istocie, gdyby już taki układ został wyznaczony, to zawsze można by uznać, że pozostaje on w ruchu w stosunku do innych układów odniesienia mających identyczny z nim status.
„Nic nie jest bezwzględnie nieruchome”, mówi w skrócie mechanika. „Eter światłorodny jest absolutnie nieruchomy” proklamuje ze swej strony elektromagnetyzm. Obie teorie, z których każda w swojej dziedzinie wydaje się doskonale słuszna, jeśli sądzić po trafności tego, co przepowiadają, wyrastają z wzajemnie sprzecznych założeń!
Jak rozwiązać ten konceptualny konflikt? Wiara w ortodoksyjną wykładnię elektromagnetycznej teorii światła skłoniła niektórych fizyków do podważania zasad mechaniki jako sprzecznych z niemal uświęconym statusem eteru. Mimo młodego wieku, Einstein nie był gotów ślepo za nimi podążać. Kto wie, może podczas jednej ze swoich eskapad do lasu w Mettmenstetten nabrał przekonania, że należało kwestionować raczej samo istnienie eteru? W każdym razie to właśnie w lecie 1899 r., w środku wakacji, napisał w liście do Milevy Marić, jedynej studentki Instytutu Politechnicznego w Zurychu:
Po raz kolejny z największą uwagą czytam teraz Propagację siły elektrycznej Hertza […]. Jestem coraz bardziej przekonany, że elektromechanika ciał ruchomych w obecnej formie nie odpowiada rzeczywistości i że dałoby się ją przedstawić prościej. Wprowadzenie słowa „eter” do teorii elektryczności doprowadziło do stworzenia substancji, której ruch da się, jak sądzę, opisać bez przydawania mu jakiegokolwiek znaczenia fizycznego. Uważam, że siły elektryczne można poprawnie zdefiniować tylko w przestrzeni pustej25.
Od tamtej pory idea światłorodnego eteru stała się dla Einsteina kłopotliwa. Ale tylko dla Einsteina. Sześć lat później, w roku 1905, w heroicznym geście pogrzebie ją ostatecznie. To uśmiercenie będzie jednym z zalążków jego szczególnej teorii względności: światło nie potrzebuje żadnych nośników, by poruszać się w przestrzeni; samo z siebie przemierza próżnię; jest zatem pełnoprawnym zjawiskiem fizycznym, autonomicznym drganiem, nie zaś wzruszeniem ośrodka – eteru – na którym opiera się, gdy go pokonuje.
Ale zapadała noc, „pirat czarny, [co] w niebie złocistym ląduje”26 – i trzeba było zmykać. Ruszyłem stamtąd w te pędy, polegając tylko na sile łydek, bo w odróżnieniu od niektórych kolarzy, w ramie mojego roweru nie miałem takiego elektrycznego silniczka, jaki – według doniesień prasowych z tamtego dnia – niektórzy cykliści ukrywali w swoich.
23
Równania Naviera-Stokesa to zestaw równań różniczkowych z dziedziny mechaniki płynów. Opisują zasady wielu zjawisk, między innymi ruchów mas powietrza w atmosferze i przepływu wody w przewodzie.
24
Cytat za: Denis Brian, Einstein, tłum. Jarosław Bielas, Maria Zborowska, Amber, Warszawa 1997, s. 32.
25
Albert Einstein, Lettre no 8 (août 1899), [w:] Albert Einstein, Mileva Marić, Lettres d’amour et de science, trad. de Élisabeth Kauffmann, Seuil, Paris 1993, s. 49.
26
Arthur Rimbaud, Pierwsza komunia, tłum. Jarosław Iwaszkiewicz, [w:] Wiersze, Sezon w piekle, Iluminacje, Listy, tłum. Józef Czechowicz [et al.], wybrał, oprac. i posłowiem opatrzył Artur Międzyrzecki, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1993, s. 113.