Читать книгу Powiedział mi wróżbita - Tiziano Terzani - Страница 3
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Błogosławiona klątwa
ОглавлениеŻycie pełne jest sposobności, problem jednak polega na tym, aby je rozpoznać, a to wcale nie jest łatwe. W moim przypadku sposobność miała wszystkie znamiona klątwy: "Strzeż się! Istnieje wielkie ryzyko, że umrzesz w roku 1993. Dlatego nie wolno ci w tym roku latać. Ani razu!". Tak powiedział mi wróżbita.
Zdarzyło się to w Hongkongu. Na tego starego Chińczyka natknąłem się zupełnym przypadkiem. Owe ponure słowa wywarły na mnie wrażenie, ale specjalnie się nimi nie przejąłem. Była wiosna 1976 roku, więc rok 1993 wydawał się bardzo odległy. Nie zapomniałem jednak tej przepowiedni; przycupnęła gdzieś w zakątku umysłu, niczym pamięć o umówionym spotkaniu, na które nie wiemy jeszcze – udać się czy nie.
1977… 1987… 1990… 1991. Szesnaście lat wydaje się wiecznością, gdy oceniać je z perspektywy dnia pierwszego. Jak jednak wszystkie lata (z wyjątkiem czasu dojrzewania), także i te minęły nie wiadomo kiedy, i nawet się nie spostrzegłem, gdy był koniec roku 1992. No dobrze, i co teraz robić? Uwierzyć staremu Chińczykowi i przeorganizować swoje życie? Czy też udawać, że nic się nie stało, i wszystko robić po staremu, powtarzając sobie: "Do diabła z wróżbitami i ich głupimi przepowiedniami"?
Mieszkałem już wówczas w Azji od ponad dwudziestu lat: najpierw w Singapurze, potem w Hongkongu, Pekinie, Tokio i wreszcie w Bangkoku; uznałem, że najlepiej będzie potraktować wróżbę po azjatycku: nie walczyć, lecz się ugiąć.
– I co, uwierzyłeś? – kpili ze mnie przyjaciele dziennikarze, zwłaszcza ci z Zachodu, którzy w każdej kwestii domagali się jasnej odpowiedzi "tak" lub "nie", nawet wtedy, gdy pytanie było źle postawione, jak w tym przypadku. Nie trzeba wierzyć w przepowiednię pogody, żeby zabrać z domu parasol. Po co kusić los, skoro sam cię przestrzega? Kiedy w ruletce kulka ląduje trzy lub cztery razy po kolei na czarnym polu, niektórzy hazardziści, licząc na statystyczne prawdopodobieństwo, wszystkie pieniądze stawiają na czerwone. Ale nie ja: ja stawiam na czarne. Czyż kulka nie mrugnęła do mnie?
Zresztą pomysł, by przez rok nie latać, był sam w sobie pociągający: prawdziwe wyzwanie. Właściwie czemu nie uznać, że stary Chińczyk rzeczywiście trzymał klucze do mej przyszłości? Miałem wrażenie, że stawiam pierwsze kroki w zupełnie mi nieznanym świecie, i byłem bardzo ciekaw, dokąd mnie one poprowadzą. Już z tej racji warto było chociażby na moment zmienić swoje obyczaje.
Przez lata podróżowałem samolotami, a wymagania zawodowe gnały mnie w najbardziej szalone miejsca na świecie, gdzie toczono wojny, wybuchały rewolucje czy wydarzały się straszliwe katastrofy. Oczywiście niejeden raz zapierało mi dech w piersiach: na przykład wtedy, gdy lądowaliśmy z jednym silnikiem w płomieniach lub gdy mechanik zanurzony w awaryjnych drzwiczkach między fotelami walił młotkiem w podwozie, które nie chciało się opuścić.
Gdybym zlekceważył przepowiednię i latał w roku 1993, na pewno czyniłbym to z odrobinę większym lękiem niż ten, który ostatecznie nawiedza każdego – łącznie z pilotami – kto dużo czasu spędza w powietrzu, ale trzymałbym się ustalonej przez lata rutyny: lotnisko, taksówka, hotel, taksówka, lotnisko. Przestroga wróżbity dawała mi szansę zmienić coś w tej rutynie lub wręcz zmuszała do tego.
Pojawiał się jednak pewien problem. Czy na rok rozstać się z pracą? Wziąć urlop? Czy pomimo ograniczeń dalej robić swoje? Jak wiele innych zawodów, także dziennikarstwo jest dziś zdominowane przez elektronikę. Kluczową rolę odgrywają komputery, modemy, faksy. Bezpośrednio przesyłane przez satelitę obrazy telewizyjne wyznaczyły nowy standard; w dziennikarstwie prasowym coraz mniej chodzi o refleksję i osobisty namysł, a bardziej o dorównanie doraźności (i powierzchowności) telewizji.
W dniu masakry na placu Tiananmen CNN nadawała transmisję na żywo z centrum Pekinu i wielu moich kolegów wolało oglądać telewizję w hotelu, niż zobaczyć na własne oczy, co dzieje się kilkaset metrów od nich. W ten sposób lepiej można było śledzić wydarzenia na bieżąco. Co więcej te same obrazy widzieli oddaleni o tysiące kilometrów redaktorzy wydań i one stały się prawdą – jedyną prawdą. Po co szukać innej?
Co powie mój szef, gdy się dowie, że jego azjatycki korespondent przez cały rok zamierza się obywać bez samolotu? Co pomyśli o facecie, który w roku 1993 postanawia zostać dziennikarzem z początku stulecia: wyruszającym w drogę na wieść o wybuchu wojny i nierzadko docierającym do celu po jej zakończeniu?
Mogłem poszukać odpowiedzi na te pytania w październiku 1992 roku, kiedy jeden z dwójki redaktorów naczelnych "Der Spiegla" zjawił się przelotem w Bangkoku. Po kolacji, nie owijając w bawełnę, opowiedziałem mu o wróżbicie z Hongkongu i o swym postanowieniu, by przez cały rok 1993 unikać samolotu.
– To jak mam ci teraz polecić, żebyś leciał do Manili, aby napisać o najnowszym zamachu stanu, czy do Bangladeszu, aby ocenić dokonane przez tajfun spustoszenia? Rób, jak uważasz.
W sumie jednak moi dalecy szefowie jak zawsze okazali się wielkoduszni i uznali, że mój kaprys może stać się dla "Spiegla" okazją do zyskania nowego typu reportażu. Ich decyzja zdjęła mi z barków jeden ciężar, skoro jednak przepowiednia miała zacząć działać od początku nowego roku, ostateczne postanowienie odkładałem do 31 grudnia, gdziekolwiek tego dnia się znajdę.
Była to puszcza w Laosie. Na sylwestrową kolację zjadłem omlet z jajkami czerwonych mrówek. Nie było szampana, zamiast niego Nowy Rok powitałem szklanką wody i solennym postanowieniem, by przez następnych dwanaście miesięcy nie poddać się w żadnych okolicznościach chęci latania. Mogłem korzystać ze wszystkich środków transportu z wyjątkiem samolotu, helikoptera czy szybowca.
Decyzja okazała się znakomita, a rok 1993 – jednym z najbardziej niezwykłych. Przepowiedziano mi śmierć, a tymczasem odżyłem. To, co zrazu wydawało się klątwą, okazało się błogosławieństwem. Rytm moich dni radykalnie się zmienił wraz z tym, jak musiałem podróżować przez Azję i Europę pociągiem, statkiem, samochodem, a niekiedy po prostu na piechotę. Dystanse znowu nabrały właściwych rozmiarów, a ja odzyskałem poczucie odkrywania i przygody.
Nie mogłem już pognać znienacka na lotnisko, zapłacić kartą kredytową i zostać w mgnieniu oka poniesionym w dowolne miejsce. Znowu musiałem zobaczyć świat jako zawiłą sieć krajów oddzielonych rzekami i morzami, a także granicami, którą pokonać można było, jedynie pokazując wizę, i to nie byle jaką wizę, ale wizę "lądową", jak gdyby osoba nastająca na podróż po powierzchni globu natychmiast ściągała na siebie podejrzenia. Przeniesienie się z jednego miejsca w drugie przestało być kwestią godzin, a nabrało rozmiarów dni i tygodni. Ponieważ musiałem wystrzegać się pomyłek, długi czas ślęczałem przed wyjazdem nad mapami. Góry przestały być pięknymi dekoracjami oglądanymi z okienka, a stały się na powrót poważnymi przeszkodami.
Pokonywanie wielkich dystansów pociągiem lub statkiem przywróciło mi świadomość gigantycznych rozmiarów globu. Ale co najważniejsze, znowu zobaczyłem tę ogromną część ludzkości, o której za sprawą samolotów niemal kompletnie zapominamy, tych wszystkich, którzy wędrują obciążeni tobołkami i dziećmi, a nad którymi "przelatują" do porządku pasażerowie mknących po niebie samolotów.
Rezygnacja z samolotów przywróciła mi poczucie niespodzianki i zaskoczenia. Jeśli przez jakiś czas będziesz udawać niewidomego, usiłując skompensować ów brak, wyostrzą się inne zmysły. Podobny jest efekt rezygnacji z samolotu: podróż pociągiem, na długi czas zamykająca w niewielkiej przestrzeni, daje na nowo rozkwitnąć przywiędłej ciekawości szczegółów. Zaczynasz się interesować tym, co się dzieje dookoła i co przemyka za oknami. W samolocie uczysz się nie patrzeć i nie słuchać: ludzie i rozmowy powtarzają się z męczącą jednostajnością. Po trzech dekadach latania nie potrafię sobie przypomnieć ani jednego współpasażera. Zupełnie inaczej jest w pociągu, a przynajmniej pociągu azjatyckim: dni, posiłki i znużenie dzielisz z ludźmi, których inaczej by się nie poznało, a niektórych niepodobna zapomnieć.
Wystarczy zrezygnować z samolotów, aby sobie uzmysłowić, jak bardzo zmieniają one perspektywy i proporcje. Tak, zgoda, redukują odległości, co jest bardzo wygodne, zarazem jednak minimalizują wszystko, łącznie z twym pojmowaniem świata. Opuszczasz Rzym o zachodzie słońca, jesz kolację, zasypiasz i o świcie jesteś już w Indiach. Tymczasem w rzeczywistości każdy mijany kraj ma własny charakter. Na jego spotkanie trzeba się specjalnie przygotować, trzeba się wysilić, aby poczuć radość podboju. Wraz z tym, jak wszystko staje się łatwe, nic już nie sprawia nam przyjemności. Poznawanie jest źródłem radości, ale tylko wtedy, gdy przychodzi z trudnością, i nigdzie nie jest to bardziej prawdziwe niż tam, gdzie sprawa dotyczy poznawania innych krajów. Lektura przewodnika podczas przelotu z jednego lotniska na drugie to nie to samo co powolne, żmudne wchłanianie – niczym drogą osmozy – nastrojów ziemi, do której jest się przywiązanym, gdy się jedzie pociągiem.
Osiągane samolotem, wszystkie miejsca stają się podobne do siebie: losy oddzielone od siebie tylko kilkoma godzinami lotu. Granice nakreślone przez naturę i historię, a zakorzenione w świadomości ludzi, którzy żyją w ich obrębie, tracą znaczenie, a nawet przestają istnieć, kiedy podróż polega na przemieszczaniu się z jednej klimatyzowanej kapsułki lotniska do drugiej, gdzie jedynym śladem granicy jest policjant siedzący przed monitorem, a pierwszym zetknięciem z nowym miejscem jest karuzela bagażowa i sklep wolnocłowy, teraz na całym świecie prezentujący te same artykuły.
Statki wolno i gładko zbliżają się do ujścia rzek, port jest powiększającym się i konkretyzującym punktem docelowym, mającym swoiste oblicze i własny, osobliwy zapach. Lotniska dawno już tym przestały być. Bardzo dawno. Dzisiaj mają fałszywy polor reklamy: wyspy doskonałości nawet wtedy, gdy cały kraj dookoła jest w ruinie. Wszystkie do siebie podobne, na wszystkich ten sam międzynarodowy język, co sprawia, że wszędzie właściwie czujemy się jak w domu. Tymczasem zawsze lądujemy na obrzeżach miasta, do którego centrum trzeba dopiero dotrzeć autobusem lub taksówką. Natomiast dworzec kolejowy jest prawdziwym zwierciadłem miasta, w którego sercu leży. Ze stacji blisko jest do katedr, meczetów, pagód czy mauzoleów. Dopiero stając na ich progu, naprawdę przybyliśmy.
Przestałem latać, ale nie zerwałem z zawodem i udawało mi się dotrzeć na czas tam, gdzie chciałem być: na pierwsze demokratyczne wybory w Kambodży, na otwarcie pierwszej lądowej trasy komunikacyjnej łączącej Tajlandię z Chinami via Birma.
W lecie nie zaniedbałem corocznych odwiedzin matki we Włoszech: pokonałem historyczną drogę z Bangkoku do Florencji, liczącą dwadzieścia tysięcy kilometrów, a prowadzącą przez Kambodżę, Wietnam, Chiny, Mongolię, Syberię i tak dalej. Nie miała w sobie nic szczególnego z tym tylko wyjątkiem, że już od dawna nikt jej nie przebył. Zabrała mi miesiąc, przez który nieustannie towarzyszył mi stukot kół i zróżnicowany gwizd rozlicznych lokomotyw, a było to wielkie przeżycie, chociaż na mapie widać, że pokonałem tylko niewielki fragment globu.
Drogę powrotną na Wschód zacząłem w La Spezia, skąd wraz z moją żoną, Angelą, wyruszyliśmy sfatygowanym statkiem linii Lloyd Triestino w wielką klasyczną trasę prowadzącą Morzem Śródziemnym przez Kanał Sueski, Morze Czerwone, Ocean Indyjski, cieśninę Malakka do Singapuru. Byliśmy jedynymi pasażerami na pokładzie; oprócz nas statek wiózł dwa tysiące kontenerów i osiemnastu włoskich marynarzy.
Gdybym nie znalazł pretekstu w postaci przepowiedni, niczego z tych rzeczy bym nie doświadczył, a rok 1993 nie różniłby się niczym od innych, w których zdarzenia nie znakują upływającego czasu.
Ile wielkich historii może wypełnić życie dziennikarza? Jedna, może dwie, jeśli jest szczęściarzem. Ja z pewnością należałem do szczęściarzy: byłem w Sajgonie na wiosnę roku 1975, gdy zajmowali go komuniści, kończąc wojnę wietnamską, która dla mego pokolenia była tym, czym hiszpańska wojna domowa dla pokolenia Hemingwaya i Orwella; latem roku 1991 znalazłem się w ZSRR, obserwując pękanie sowieckiego imperium i śmierć komunizmu. Kto wie, może nie ominie mnie jeszcze jakieś gigantyczne wydarzenie, ale na razie muszę tak wyostrzyć swą ciekawość, aby dostrzegała rzeczy mniej oczywiste, mniej jaskrawe.
Wraz z rezygnacją z latania podjąłem jeszcze jedną decyzję. Postanowiłem, że gdziekolwiek się znajdę w owym roku, będę się rozglądał za najwybitniejszym miejscowym wróżbitą, prorokiem czy wizjonerem, aby zadać mu pytanie o moją przyszłość i obserwować, czy odpowiedzi układają się w jakąś całość.
Każde spotkanie było nową przygodą; zebrałem po drodze wiele przestróg, porad życiowych, a także olejków, amuletów, pigułek, pudrów i recept chroniących przed najróżniejszymi niebezpieczeństwami. Wszystko to wiozłem ze sobą, pod koniec roku uginałem się pod ciężarem różnych gadżetów, flaszeczek i pakuneczków. Siła każdego z nich wiązała się z przestrzeganiem innego tabu; w każdym systemie religijnym czy ideologicznym określoną korzyść można odnieść tylko za sprawą konkretnych wysiłków. W praktyce niełatwo hołdować tej, słusznej skądinąd, zasadzie, szczególnie gdy wymaga to podejmowania działań nie zawsze ze sobą spójnych.
Gdybym miał przestrzegać wszystkich otrzymanych zakazów i nakazów, moje życie skomplikowałoby się o wiele, wiele bardziej, niż spowodowała to sama rezygnacja z latania. Na jednej z indonezyjskich wysp spotkałem bomoh, eksperta w sprawach czarnej magii, który przestrzegł mnie, abym nigdy, przenigdy nie siusiał pod słońce. Inny zakazał mi robienia tego w kierunku księżyca. W Singapurze wiekowa szamanka, w rymowanej, antycznej chińszczyźnie oznajmiła, że nigdy już więcej nie wolno mi zjeść psa czy węża. Zdarzył się wróżbita, który zabronił mi jedzenia wołowiny, inny nakazał przejść już do końca życia na wegetarianizm. Stary lama w Ułan Bator wyczytał cały mój los z tego, jak pękała jagnięca łopatka wolno pieczona nad palonym łajnem, a następnie wręczył mi pakiecik wonnych, ususzonych mongolskich ziół, które miałem wąchać w obliczu niebezpieczeństwa. Pod Phnom Penh buddyjski mnich wylał na mnie – kompletnie ubranego – wiadro tej samej wody, którą leczył epileptyków.
Niektórzy z wróżbitów stanowili barwne osobowości, niektórzy byli oczywistymi szarlatanami, szukającymi tylko łatwego zarobku, niektórzy zaś byli ludźmi mającymi głęboką wiedzę o ludzkiej osobowości i potrafiącymi odczytywać cudze umysły czy odkrywać "blizny" niedostrzegalne dla oczu. Bywały przypadki, gdy zaczynałem się zastanawiać, czy aby rzeczywiście nie mają jakiegoś dodatkowego zmysłu. Czy to możliwe? Czy możliwe, że w ciągu tysiącleci człowiek postradał jakieś umiejętności, niegdyś naturalne i powszechne, a dziś przysługujące już tylko nielicznym jednostkom?
W dziejach powszechnych roi się od proroków i wizjonerów, dziś jednak, zwłaszcza na Zachodzie, skłonni jesteśmy sądzić, że to przeszłość, którą zostawiliśmy za sobą. W Azji natomiast przy wyjaśnianiu aktualnych wydarzeń przywołuje się czynniki tajemne co najmniej równie często, jak gospodarcze czy ideologiczne. W Chinach, Indiach czy Indonezji to, co my nazywamy zabobonem, stanowi istotną część codzienności. Astrologia, chiromancja, zdolność odczytywania przyszłości z rysów twarzy, podeszew stóp czy z układu liści herbaty w filiżance odgrywają bardzo ważną rolę w sferze prywatnej i publicznej, podobnie jak praktyki uzdrowicieli, szamanów czy mistrzów feng shui, kosmicznej geometrii. Imię dla dziecka, nabycie pola, sprzedaż portfela akcji, naprawa dachu, data wyjazdu czy wypowiedzenia wojny – wszystkie takie postanowienia kierują się zasadami niewiele mającymi wspólnego z logiką. To właśnie owe zasady decydują o milionach zawieranych małżeństw i tysiącach wznoszonych budowli. Dotyczące całych zbiorowości decyzje polityczne opierają się na sugestiach specjalistów od sił tajemnych.
Ludzie od zawsze zastanawiają się nad sensem życia, starają się zrozumieć jego tajemnicę, znaleźć klucz do przyszłości i wpływać na jej bieg. Pismo chińskie powstało nie jako środek porozumienia się ludzi, lecz jako sposób komunikowania się z bogami. "Wypowiedzieć wojnę sąsiadowi czy nie?" "Wygram bitwę czy nie?" Król wypisywał takie pytania na płaskiej kości, którą następnie nakłuwano rozgrzaną do czerwoności igłą, a boska odpowiedź pojawiała się w postaci spowodowanych gorącem pęknięć, które trzeba było umieć odczytywać. Takie pochodzące sprzed trzech i pół tysiąca lat kości to najstarsze chińskie "manuskrypty".
Dzisiaj Chińczycy, zwłaszcza w Azji Południowo-Wschodniej, niezmiennie zwracają się z pytaniami do bogów, na przykład wyrzucając w górę dwa drewienka wielkości dużej fasoli i czekając na odpowiedź z niebios. Jeśli obydwa spadną wierzchem do góry, znaczy to "tak", obydwa wierzchem do dołu – "nie", jedno tak, drugie tak – "spróbuj raz jeszcze".
Dzięki przepowiedni wróżbity zacząłem się interesować różnymi sposobami, na jakie ludzie szukają tego typu porad, zgłębiać nowe drogi wiedzy, wnikać w tajemniczy świat intuicji i sugestii, który tak często nam coś podpowiada, a który jednak zazwyczaj lekceważymy. Moje studia zabobonów były też odpowiedzią na azjatyckie przemiany: chciałem się przekonać, ile pozostało z owego "tajemniczego Wschodu", który przez całe stulecia fascynował ludzi Zachodu. Gazety głoszą, że Azja przeżywa okres boomu i że następne stulecie będzie należało do niej. Wizja ta podnieca bankierów i finansistów, którzy świat widzą z perspektywy wykresów pojawiających się na monitorach ich niesłychanie wyrafinowanych komputerów. Tymczasem nie można tego ograniczyć tylko do ekonomicznego wzlotu; ten kontynent zarazem uśmierca sam siebie, przyjmując model rozwoju, którego sam nie wybierał, model narzucony przez logikę zysku, która, można sądzić, dzisiaj bez reszty zdominowała wszystkie ludzkie poczynania.
Starożytne miasta są zrównywane z ziemią, aby zrobić miejsce dla anonimowych, "nowoczesnych" konstrukcji; miejscowe kultury są spychane na margines, nie mogąc się przeciwstawić agresywności zagranicznych wzorców, za sprawą satelitów docierających do lepianki w birmańskiej dżungli czy do jurty na mongolskich wyżynach. Przeraźliwa fala materializmu zalewa wszystko i wszystkich. Ale także pośród młodych Azjatów w odpowiedzi na ten zalew i powodowaną przezeń dezorientację odżywa zainteresowanie dla starych wierzeń, dla tajemnicy zakorzenionej w ich dawnych tradycjach.
Niewykluczone, że dzieje się tak na całym świecie. Wraz z tym, jak grupy społeczne ulegają podziałowi i rozpadowi, w życiu codziennym coraz mniej jest naturalnego świata, od nauki oczekuje się, że rozwiąże wszystkie problemy, umierającego nie żegna się wspólnie, jak było jeszcze w czasach mego dzieciństwa, gdyż śmierć stała się tabu wypieranym na obrzeża świata, ludzie bardziej niż kiedykolwiek niepokoją się swym losem i gdziekolwiek mogą, wypatrują pociechy, zrozumienia, przyjaźni i nadziei. To właśnie dlatego Wschód ze swą aurą egzotyki stał się znowu źródłem inspiracji dla tak wielu młodych ludzi z Zachodu, którzy w religiach i misteriach wschodnich szukają odpowiedzi, jakich nie mogą znaleźć w ojczystych szkołach i Kościołach. Ci, którzy chcą uciec z więzienia konsumpcjonizmu, uchronić się przez natarczywością reklam i dyktatem telewizji, mniej oczekują pomocy od wielkich rodzimych filozofów, a bardziej od orientalnego mistycyzmu, buddyzmu i azjatyckich guru. Zachodnia młodzież wychowana w niebywale zorganizowanym świecie, gdzie wszystko jest zabezpieczone, gdzie każde pragnienie powodowane jest narzuconą, wymuszoną potrzebą, z coraz większą ciekawością przemierza drogi orientalnej duchowości.
Podróżując po Azji, niejeden raz widziałem Europejczyków w pomarańczowych lub purpurowych szatach buddyjskich mnichów, ale nigdy nie zainteresowałem się ich historiami. Tego roku miałem powód, by się zatrzymać i posłuchać, dzięki czemu poznałem, na przykład, dawnego dziennikarza, podobnie jak ja florentyńczyka, który został tybetańskim mnichem, czy młodego holenderskiego poetę, który wybrał drogę samotnych medytacji w świątyni na południe od Bangkoku. Każdy z nich był na swój sposób ofiarą współczesnej dezorientacji. To z pewnością z jej powodu w europejskich książkach telefonicznych coraz bardziej puchną sekcje poświęcone chiromantom, astrologom i jasnowidzom. Ich klientela nie ogranicza się już do łatwowiernych dam, ludzi samotnych i zagubionych: oto kolejne odkrycie, którego dokonałem. W owym roku zorientowałem się, że moje zainteresowanie tym osobliwym światem podziela też wielu ludzi, których nigdy by się o to nie podejrzewało, ludzi, którzy otwierali się i opowiadali swoje historie, gdy tylko wyznałem, że poważnie traktuję swoją przepowiednię. To może banał, ale problem przeznaczenia, dobrego lub złego losu, a także stosunku do niego prędzej czy później nawiedza każdego.
Dalej przedstawiam historię tej dziwnej podróży, historię roku trzymającego się ziemi… a może należałoby powiedzieć: mniej niż kiedykolwiek trzymającego się ziemi? I to byłoby bliższe prawdy, nigdy bowiem wcześniej nie latałem tak często bez użycia skrzydeł, jak podczas tych trzynastu miesięcy. Trzynastomiesięczny rok? Tak, ale na to akurat najłatwiej odpowiedzieć.
Konkluzja? Starsza dama w Bangkoku na pytanie, ile razy w miesiącu odwiedza wróżbitów, odrzekła: "W ogóle do nich nie chodzę. Lubię być zaskakiwana przez życie". Ja zostałem zaskoczony przez życie właśnie dlatego, że poszedłem do wróżbity. Jego przepowiednia jakby przydała mi trzeciego oka, dzięki któremu zobaczyłem rzeczy, ludzi i miejsca, których inaczej bym nie dostrzegł. Tak oto zyskałem niezapomniany rok, który rozpocząłem, siedząc w Laosie w koszu na grzbiecie słonia, a zakończyłem na medytacyjnej macie w buddyjskiej samotni prowadzonej przez dawnego agenta CIA.
Przepowiednia uratowała mnie też od katastrofy powietrznej. Dwudziestego marca 1993 roku rozbił się w Kambodży helikopter ONZ z piętnastoma dziennikarzami na pokładzie. Pośród nich znajdował się niemiecki kolega, który zajął moje miejsce.