Читать книгу Powiedział mi wróżbita - Tiziano Terzani - Страница 6

ROZDZIAŁ CZWARTY
Wykradacze zwłok z Bangkoku

Оглавление

Samochód czekający na mnie w Takeck, jednym z tajlandzkich przejść granicznych naprzeciw Pakse, mógł się wydać machiną czasu. Zabrał mnie ze skraju antycznego Laosu, odległego i ciągle jeszcze dziewiczego, i w kilka godzin przemieścił w wulgarną nowoczesność Bangkoku: brudnego, chaotycznego, śmierdzącego, gdzie woda jest zatruta, a powietrze skażone ołowiem, gdzie jedna osoba na pięć jest bezdomna, jedna na sześćdziesiąt – łącznie z noworodkami – jest nosicielem wirusa HIV, jedna kobieta na trzydzieści zarabia jako prostytutka i co godzina ktoś popełnia samobójstwo.

Nazywają je Miastem Aniołów i być może niegdyś nim było. Domy były budowane na palach, ulice stanowiły kanały, a ludzie przemieszczali się w łódkach. Wzdłuż kilku ulic biegnących po terra firma rosły wysokie drzewa, których gałęzie zaplatały się w pełen chłodu tunel dla skąpego wówczas ruchu. Złocone wieżyczki pagód górowały nad domami i pałacami, łącznie z tym, w którym mieszkał król, który na początku stulecia kazał włoskiemu architektowi zbudować salę tronową.

Bangkok nigdy nie był pięknym miastem, ale kiedyś wiązał się z nim czar egzotyki. Upał bywał niekiedy duszący, ale często bryza od morza ciągnęła w górę rzeki Chao Paya i wiała nad domami.

Między istotami z krwi i kości trudniącymi się niezliczonymi przekrętami w mieście od dawna znanym z bujnej obfitości przestępstw oraz nierozwiązanych zagadek żyje także mnóstwo innych, niewidocznych, zrodzonych z wyobraźni, z ludzkiej miłości i trwogi. Jak inne ludy z tego regionu, Tajowie nazywają je phii, duchami.

Dla uspokojenia phii, dla uładzenia ich tak, aby nie kłopotały zwykłych śmiertelników, w każdym zakątku miasta, na każdej ulicy, przed każdym domem wzniesiono na ich cześć świątynie i kapliczki, w których ludzie z zapałem składali im jedzenie, niewielkie drewniane słonie, plastikowe figurki tancerek, naczyńka z alkoholem, smakołyki, słodko pachnące wieńce jaśminu.

Zanim Tajlandczycy przystąpią do kładzenia fundamentów pod budynek albo wykopania studni, najpierw wznoszą mały ołtarz Duchowi Ziemi, aby przeprosić go za zakłócanie spokoju i prosić o przyszłą opiekę, a przeprosiny i modły są regularnie powtarzane, czemu towarzyszą nowe ofiary. Jeśli nieuchronne okazywało się zrąbanie drzewa, ceremonialnie proszono o zezwolenie na potraktowanie go piłą.

Phii działki, na której wzniesiono hotel Erawan, tak był rad wykorzystaniu tego miejsca, że ochoczo dokonywał tu cudów, a wzniesiona mu świątynia po dziś dzień pozostaje jednym z najbardziej popularnych i najczęściej odwiedzanych budynków Bangkoku. Jedna z jego specjalności to pomoc w poczęciu męskiego potomka, tysiące bezdzietnych kobiet odwiedzają go więc z najróżniejszymi podarunkami, a po nocy niektóre półnago tańczą wokół ołtarza.

Podczas ostatniej dekady Bangkok ogarnęła przemożna pasja nowoczesności i wielkie budowle całkowicie odmieniły wygląd miasta: miejsce zasypanych kanałów zajęły asfaltowe szosy, ścięto wspaniałe stuletnie drzewa, całe ulice starych domków zostały zrównane przez buldożery, a w ich miejsce wyrosły wieżowce z głębokimi stalowo-betonowymi fundamentami. Rozwarto ziemię, przewrócono ją, rozkruszono, zmielono, a chociaż podejmowano niekiedy próby udobruchania phii, zakłócenia były tak wielkie, że liczne z duchów wpadły w wielki gniew. W mieście zaroiło się od tych niewidzialnych istot, które mszczą się, wpędzając ludzi w szaleństwo i powodując straszliwe wypadki. Tak przynajmniej sądzą najstarsi mieszkańcy Bangkoku.

We wrześniu 1990 roku, ledwie tydzień po naszym przyjeździe do Bangkoku, nieopodal naszego hotelu, w samym środku miasta przewróciła się cysterna pełna gazu. Śmiertelna chmura spowiła samochody i domy; od jednej iskry nastąpiła eksplozja, ponad sto osób zostało spopielonych.

Kilka miesięcy później wczesnym popołudniem usłyszeliśmy ogłuszający huk i zobaczyliśmy, jak gęsty, ciemny kłąb dymu wznosi się ku niebu po stronie portu. Eksplodował magazyn chemiczny; zginęło kilkadziesiąt osób. Nie wiadomo dokładnie, jakie w tym uczestniczyły substancje, niemniej jednak od tego czasu u ponad dwóch tysięcy osób wystąpiły tajemnicze choroby skóry i trudności z oddychaniem; narodziło się wiele zdeformowanych dzieci.

Nieszczęścia następowały tuż po sobie. Jednym z najbardziej dramatycznych był pożar w fabryce lalek, w którym żywcem spłonęło sto dziewięćdziesiąt młodych, w większości, pracownic. Aby uniemożliwić kradzieże, kierownictwo kazało zamknąć wszystkie zapasowe wyjścia i kobiety znalazły się w śmiertelnej pułapce.

Bangkok jest teraz obłożony złym zaklęciem, żyje pod czujnym spojrzeniem złego oka. Ludzie powiadają, że miasto jest przeładowane, pod ciężarem wysokościowców zapada się każdego roku o kilka cali i niedługo zostanie pochłonięte przez morze. Już teraz stało się gorętsze, gdyż pnące się w niebo budynki nie dopuszczają morskiej bryzy. No i brakuje wody. Czym jednak zamartwiają się politycy i najważniejsi dziennikarze? Tym może, że biedacy cierpią z pragnienia? Bynajmniej. Tym, że w "salonach masażu", jak eufemistycznie nazywa się w Tajlandii burdele, nie można nastarczyć wody, aby obmywać intymne części ciała licznych klientów.

Każdy wypadek natychmiast znajduje oczywiste, racjonalne wyjaśnienie: gaz eksploduje, gdyż nie przestrzega się przepisów bezpieczeństwa, fabryki stają się ognistymi pułapkami, gdyż właściciele, zamiast zatroszczyć się o odpowiednie zabezpieczenia, wolą przepłacać urzędników mających pilnować przestrzegania prawa i tak dalej. A przecież najprawdziwsze wydaje się tłumaczenie, które odwołuje się do phii, gdyż dotyka ono tego, co dzieje się nie tylko w Bangkoku, ale także w wielu innych częściach świata: natura bierze odwet na tych, którzy jej nie szanują, a wiedzeni czystą chciwością niszczą wszelką harmonię.

Zatrzymaliśmy się tutaj w najpiękniejszym i najbardziej magicznym domu, w jakim zdarzyło nam się mieszkać, w oazie starego Syjamu otoczonej cementowym horrorem. Nie było tu jednak ołtarza, który stanowiłby własne miejsce ducha tego miejsca.

– Jest bardzo żywotny – oznajmił nam poprzedni lokator, amerykański pisarz Bill Warren. – Trzeba go karmić codziennie.

"Duchem" był wielki mięsożerny żółw, szeroki na co najmniej metr, a mieszkający w stawie, na którym postawiony był dom.

Uradowało mnie, że dom jest na wodzie, jak sugerował jasnowidz z Hongkongu, a dla kogoś, kto jak ja wiele lat spędził pośród Chińczyków, żółw jest żywą kwintesencją pozytywnej siły. Legenda mówi, że żyje on setki lat i to dlatego Chińczycy tablice z cesarskimi edyktami umieszczają na grzbiecie kamiennego lub marmurowego żółwia. W chińskiej tradycji żółw ma jeszcze jedną bardzo ważną cechę: symbolizuje kosmos. Dolna część skorupy jest płaska jak ziemia, górna – sklepiona jak niebo. Żółw zawsze pełnił istotną funkcję w świętych obrzędach, gdyż w swej całościowości jest kluczem do czasu i przestrzeni i dlatego może rozumieć przeszłość oraz przewidywać przyszłość.

Nasz żółw był jednak kolejną ofiarą postępu. Żył, nie wiadomo ile lat, w systemie miejskich kanałów, kiedy jednak te zabetonowano i wodę, która przepływała pod domem, zamknięto w nieruchomy staw, znalazł się w pułapce.

Kiedy przybyliśmy, postanowił się ukryć, a chociaż na jego cześć nadaliśmy miejscu nazwę Żółwi Pałac, rzadko kiedy było go widać. Wiedzieliśmy, że jest w pobliżu, gdyż czasem znienacka znikało któreś z kacząt, ale nie darzył nas sympatią. Nie inaczej było z obsługą Żółwiego Pałacu. Jedna osoba po drugiej zaczęły się uskarżać na najróżniejsze dolegliwości: ogrodnik bez przerwy pokasływał, kucharka ledwie trzymała się na nogach, moja sekretarka cierpiała na ustawiczny ból głowy. Ich krewni mieli karambole drogowe; dwie osoby zginęły. Nie ulegało wątpliwości, że nasze przybycie wytrąciło z kolein porządek rzeczy i musieliśmy znaleźć sposób na przywrócenie harmonii.

Nasi tajlandzcy przyjaciele zasugerowali, że Angela i ja powinniśmy się przedstawić Szmaragdowemu Buddzie, najważniejszemu phii ze wszystkich duchów obecnych w Bangkoku, i oznajmić, że chcieliśmy spędzić tutaj kilka lat; inni byli zdania, iż powinniśmy wyświęcić Żółwi Pałac przeciw wszelkim złym wpływom.

Nie namyślaliśmy się wiele. O poranku udaliśmy się do Wat Prakeo, wielkiej świątyni nad rzeką naprzeciw Pałacu Królewskiego, a 9 kwietnia, w dzień urodzin Angeli, zaprosiliśmy do domu dziewięciu mnichów. W rękach trzymali długą białą linę, którą jeden z nich otoczył dom i staw, śpiewali piękny hymn, wszystko i wszystkich spryskali święconą wodą, a przed północą, zgodnie ze swą regułą, zjedli przygotowane przez nas wegetariańskie jadło.

W ślad za tym stado dzikich pszczół założyło wielki ul w ogrodzie – oznaka wielkiej pomyślności domu – a wszystkie kłopoty ustały.


Teraz jednak miałem przed sobą trudny rok. Uznałem, że chociaż mam się poruszać bardzo wolno, to jednak skorzystanie ze statku nie powinno na mnie ściągnąć żadnego zła.

Bangkok to port: każdego dnia cumują tu setki statków i kilka razy tygodniowo lokalne gazety publikują grube wykazy jednostek z portami przeznaczenia, a także porą załadunku towarów. Zaczęliśmy wydzwaniać, aby dowiedzieć się o rejsy na Filipiny, do Wietnamu, Hongkongu i Singapuru. Równie dobrze mogliśmy się wywiadywać o podróż na Księżyc. Rozmawiałem z dyrektorami, kierownikami i głównymi księgowymi. Bez skutku. Najgrzeczniejsi odpowiadali: "Nie, my niestety nie. Niech pan spróbuje w jakichś innych liniach" albo "Tak, tak, przewoziliśmy kiedyś pasażerów, ale teraz…". Obecnie statki przewożą tylko towary schludnie upakowane w kontenerach, które automatycznie przenoszą do ładowni i z ładowni komputerowo sterowane dźwigi.

Musiałem odepchnąć pokusę, aby zrezygnować z postanowienia, zacząłem więc wszystkim wokół opowiadać o jasnowidzu z Hongkongu i mojej rezygnacji na cały rok z latania. Z jednej strony w ten sposób sam umacniałem się w swej decyzji, z drugiej – zaskarbiłem sobie sympatię zaprzyjaźnionych Tajlandczyków, którzy natychmiast mnie "rozumieli". Fakt, że poważnie potraktowałem przepowiednię chińskiego wróżbity, oznaczał, iż przyjąłem ich logikę, zaakceptowałem kulturę Azji. Pochlebiało im to, bardzo też chcieli mi pomóc, chociażby w postaci sugestii i porad. Najczęściej spotykana rada brzmiała: "Nie przejmuj się. Gromadź zasługi".

Zasadniczą kwestią, jeśli chodzi o zdobywanie zasług, jest to, że los nie jest nieodwracalnie przesądzony. Przepowiednię jasnowidza należy potraktować jak przestrogę, jako swego rodzaju wskazanie pewnej tendencji, ale nie jako nieunikniony wyrok. Powiedzmy, że wróżbita oznajmia, że czeka cię poważna choroba albo że umrze ktoś z twoich bliskich. Nie należy popadać w rozpacz. Trzeba złożyć ofiarę w świątyni, pomóc upośledzonemu, uwolnić jakieś uwięzione w klatce zwierzę, zaadoptować sierotę, opłacić budowę stupa czy ofiarować biedakowi trumnę, a zejdzie się z drogi temu, co skądinąd nadciągało. Oczywiście, tylko profesjonalista może adekwatnie doradzić, jakie zasługi, jakiej jakości i w jakiej ilości trzeba zyskiwać, kiedy jednak to już nastąpi, trzeba na nowo przeanalizować los danej osoby, czy ponownie znalazł się on w jej rękach. Jest on w istocie obiektem negocjacji; zawsze można dokonać jakiejś ugody z niebiosami.

Niezależnie od wszystkich porad, jakie otrzymałem, nadal trudno było znaleźć odpowiedź na proste pytanie: "Kto jest najlepszym wróżbitą w Bangkoku?". Odniosłem wrażenie, że każdy zazdrośnie kryje swego faworyta, a w ogóle, że najlepszego wróżbity trzeba poszukać gdzieś indziej, nie pośród nich i ich znajomych. Tajlandczycy mówili, że najlepsi są w Kambodży, Kambodżanie – że w Indiach, Chińczycy uważali, że nikt nie może się równać z Mongołami, ci jednak dowierzali jedynie Tybetańczykom i tak dalej. Było zupełnie tak, jak gdyby wszyscy, świadomi szalejącego wokół relatywizmu, chcieli zachować nadzieję, że absolut jednak istnieje, chociaż gdzieś indziej. "Ach, gdybym tylko mógł się udać do wróżbity w Ułan Bator", powiadał Jawajczyk, dając w ten sposób wyraz przekonaniu, że gdzieś niewątpliwie znajduje się klucz do jego szczęścia.

Mój przypadek był jednak prostszy. Byłem w Bangkoku i tutaj chciałem iść do jasnowidza. Swój przyziemny rok chciałem rozpocząć od potwierdzenia mego losu, ponownego jego odczytania, bo ostatecznie od czasów Hongkongu nie zasięgałem żadnej innej takiej informacji.

W sytuacji, gdy żaden ze znajomych Tajlandczyków nie chciał mi zarekomendować żadnego wróżbity, przypomniał mi się przyjaciel, Sulak Sivaraksa, czołowy tajlandzki filozof, dwukrotnie nominowany do Nagrody Nobla. Zagorzały buddysta, z pasją krytykował to, że jego kraj porzuca swe tradycje, i nigdy nie przegapiał okazji, by piętnować tych, którzy jego zdaniem schodzili z tradycyjnej buddyjskiej drogi. Władze Tajlandii wcale go nie ceniły, a z racji szczerości, z jaką głosił swe poglądy, został oskarżony o lèse-majesté – przestępstwo nigdzie indziej już nieistniejące – i na kilka lat wtrącony do więzienia. Kiedy aresztowano go ostatnim razem, odwiedziłem jego żonę, przekonany, że zastanę ją zrozpaczoną. Nic podobnego! Poradziła się wróżbity, który ją zapewnił, że Sulak za kilka dni zostanie zwolniony. I tak się stało: wyszedł na wolność oznaczonego dnia i o oznaczonej godzinie. Postanowiłem się skontaktować z tym wróżbitą.

Dowiedziałem się, gdzie mieszka, a także, że jest niewidomy. Potrzebny mi był jakiś tłumacz, ale nie chciałem do tego wykorzystać ani sekretarki, ani żadnego znajomego, gdyż ci, zupełnie nieświadomie, mogliby podsunąć wróżbicie jakieś poszlaki, które pozwoliłyby mu mnie zidentyfikować. Za dzwoniłem przeto do agencji wynajmującej sekretarki przyjezdnym biznesmenom. Udając, że mieszkam w hotelu Oriental, na miejsce spotkania wyznaczyłem hotelowy hol. Zjawiła się kobieta pod pięćdziesiątkę, pulchna, w wielkich okularach. Była zachwycona, że nie będzie musiała tłumaczyć szczegółów kontraktu ani konwersacji dotyczącej kupna i sprzedaży.

Wróżbita mieszkał w samym sercu Chinatown, a kremowa limuzyna hotelu Oriental z kierowcą w liberii z biało-złotymi obszyciami w ślimaczym tempie wlokła się przez cudowną, chaotyczną dzielnicę Vorachak, ciągle jeszcze najhałaśliwszą, najbardziej ożywioną część Bangkoku, ciągle, chwalić Boga, niezmienioną – z jej tysięcznymi sklepikami sprzedającymi artykuły metalowe, pompy, zasłony, gwoździe, trumny, słodycze; z nieprzeliczonymi zapachami z kadzideł umieszczonych w każdej niszy ściennej lub dochodzących z licznych aptek; a także z normalnie kłębiącymi się tłumami przyjezdnych Chińczyków w czarnych spodniach i podkoszulkach niezmiennie podciągniętych ponad brzuch, aby powietrze mogło owiewać pępki i w ten sposób stymulować qi — siłę życiową – która ich zdaniem tutaj ma swój prawdziwy ośrodek.

Dom wróżbity znajdował się na skraju plątaniny wąskich uliczek, dokąd można było dotrzeć tylko na piechotę. W końcu znaleźliśmy dom, który nie był w sensie dosłownym domem. Duża żelazna krata odgradzała od ulicy spore pomieszczenie, które zarazem było sklepem i domem, współżyli tu ze sobą bogowie handlu i bogowie miejsca. Po jednej stronie między workami ryżu stało metalowe biurko. Za nim w trzcinowym fotelu siedział ślepiec. A właściwie nie tyle siedział, ile kulił się, masując stopy, jak często robią Chińczycy, przekonani, że wszystkie organy ciała – serce, płuca, trzewia, wątroba – są właśnie stąd sterowane i trzeba tylko wiedzieć, które miejsca uciskać. Jego oczy były bez wyrazu. W miejscach, gdzie powinny być źrenice, znajdowały się białe kropki jakby stale skierowane w niebo. Na blacie stał mały dzbanuszek od herbaty, miska z nektarynkami – symbol powodzenia – oraz pusta skorupa żółwia. Pokój był przepełniony silnym zapachem kadzidła z ustawionego w rogu dużego ołtarza, gdzie stało mnóstwo pozłacanych drewnianych figurek bogów i przodków, nie takich, jacy byli za życia, lecz jacy chcieliby być. To osobliwa tradycja południowych Chińczyków. Stryj nie zdał cesarskiego egzaminu? Mniejsza z tym, należy go przedstawić jako mandaryna. Inny krewny marzył o karierze policjanta? Po śmierci jego podobizna zjawi się na ołtarzu w uniformie i z karabinem na ramieniu. Wiele postaci unosiło miecze, jakby chcieli chronić ślepca. Stara kobieta w zielonej jedwabnej piżamie – zapewne żona – właśnie skończyła jeść przy okrągłym stoliku. Przykryła wiklinowymi tackami garnki z resztkami pożywienia, usiadła na stołku przy zlewie i zaczęła zmywać.

Z wolna, jakby nie chcąc niczego wymuszać, ślepiec coś wyszeptał. Kobieta przetłumaczyła – zwykłe pytanie, na które udzieliłem zwykłej odpowiedzi: "Urodziłem się we Florencji, we Włoszech, 14 września 1938 roku około ósmej wieczorem".

Wydawał się usatysfakcjonowany i zaczął wykonywać jakieś obliczenia, przebierając palcami w powietrzu. Jego niewidome oczy, nadal zwrócone ku niebu, błyszczały, jakby miał przykuć mą uwagę jakąś wielką tajemnicą. Z ust popłynęła jakaś nonsensowna rymowanka, z której nic nie można było pojąć. Wpadła chińska dziewczynka w białym kimonie, wręczyła coś żonie i wybiegła, na króciutką chwilkę zatrzymawszy się ze złożonymi na piersi rękoma, aby pokłonić się niewzruszonym postaciom na ołtarzu. Stary zegar tykał na ścianie przez długie minuty. Odniosłem wrażenie, iż ślepiec szukał czegoś w pamięci, aż wreszcie znalazł.

Wreszcie otworzył usta.

– Urodził się pan w środę – oznajmił, jak gdyby chciał mnie zaszokować. (Słusznie: brawo! Parę lat temu mógłby zaimponować wielu ludziom takim wykonanym w pamięci obliczeniem, ale dziś robi to o wiele mniejsze wrażenie. Mój komputer robi to w ułamku sekundy). Jego satysfakcja była wzruszająca, ja jednak poczułem się rozczarowany, moje zainteresowanie opadło i nieuważnie słuchałem jego słów.

– Dobrze się panu żyje, ma pan zdrowe ciało i żwawy umysł, ale także bardzo zły charakter. Szybko wpada pan w gniew, ale równie szybko się pan uspokaja. – Ogólniki, myślałem, mogące się stosować do każdej osoby, która zasiądzie naprzeciw niego. – Umysł nie zna spokoju; nieustannie myśli pan o czymś niedobrym. Jest pan bardzo wyrozumiały wobec innych. – I znowu konstatacja, która mogłaby dotyczyć każdego. Ułożyłem na blacie mały magnetofon, robiłem też jakieś notatki, ale generalnie wydawało mi się, że tracę czas. I wtedy kobieta przełożyła: – Jako dziecko był pan bardzo chory i gdyby rodzice nie oddali pana do innej rodziny, musiałby pan umrzeć. – Moje zainteresowanie odżyło. Istotnie w dzieciństwie byłem chorowity. Toczyła się wojna, byliśmy biedni i mieliśmy niewiele do jedzenia. Miałem kłopoty z płucami, anemię i powiększone gruczoły. – Od siódmego do dwunastego roku życia dobrze panu szło w szkole, ale często pan chorował i zmieniał miejsce zamieszkania. Od siedemnastego do dwudziestego siódmego roku musiał pan jednocześnie studiować i pracować. Jest pan pojętny, potrafi rozwiązywać różne problemy i wcale dziś pan nie żałuje, że studiował inżynierię. Pomiędzy dwudziestym czwartym a dwudziestym dziewiątym rokiem miał pan najgorszy okres w życiu, ale potem wszystko się wyprostowało.

To prawda, że jako dziecko często chorowałem, ale wcale nie zacząłem pracować jako siedemnastolatek. Nie zmieniliśmy domu, natomiast istotnie między dwudziestym czwartym a dwudziestym dziewiątym rokiem życia byłem bardzo nieszczęśliwy: pracowałem u Olivettiego i za wszelką cenę chciałem się stamtąd wynieść. Co zaś do inżynierii, to studiowałem prawo.

Nie byłem specjalnie zafascynowany: typowy przypadek, gdy wróżbita ma szansę pół na pół, że trafi. Błądziłem myślami; przyjrzałem się jego rękom, które gładziły na stole skorupę żółwia. Słyszałem jego nieprzerwanie szeptane wyliczenia, jakby był komputerem skanującym swą pamięć. Najwidoczniej tasował w umyśle karty. Być może jednak jego największą siłą był instynkt. Ślepota sprawiała, że nie rozpraszało go to wszystko, co rozpraszało mnie; kto wie, czy nie był w stanie tak się skupić, aby zobaczyć siedzącą przed nim osobę. Niewykluczone, że to właśnie ów instynkt podszepnął mu, że moja uwaga chodzi tędy i owędy, gdyż nagle urwał swój recital mruczando.

– Mam dla pana złą wiadomość. – Na chwilę się przeląkłem; czyżby miał mnie uprzedzić przed lataniem? – Nigdy nie zostanie pan bogaczem. Zawsze starczy panu pieniędzy na życie, ale bogaty pan nie będzie. To nie ulega żadnej wątpliwości.

Myślałem, że parsknę śmiechem. Siedzieliśmy oto na skraju Chinatown, gdzie każdy marzy o bogactwie i dlatego trudno o większe przekleństwo od tego, którym przed chwilą uraczył mnie wróżbita. Dla wszystkich miejscowych byłaby to okropna wiadomość, ale nie dla mnie, jako że nigdy nie marzyłem o bogactwie.

"A co mnie właściwie pasjonuje?", spytałem sam siebie, kontynuując ten milczący dialog ze ślepcem. Nie chcę być bogaty, ale kim chciałbym zostać? Odpowiedź pojawiła się w mej głowie w tej samej chwili, w której on obwieścił, co wyczytał w swoim niewidzialnym komputerze.

– Sławny. Tak. Nigdy nie zostanie pan bogaty, ale między pięćdziesiątym siódmym a sześćdziesiątym drugim rokiem życia stanie się pan sławny.

– W jaki sposób? – spytałem odruchowo, tym razem na głos.

Tłumaczenie jeszcze do niego nie dotarło, gdy uniósł dłonie i coraz szerzej się uśmiechając, zaczął przebierać palcami w powietrzu niczym po klawiaturze.

– Pisząc.

Niezwykłe. Odgadnąć, że ktoś siedzący naprzeciw chciałby być sławny, nie było trudno, jak natomiast wpadł na pomysł, że mógłbym to osiągnąć za sprawą pisania? Dlaczego nie na przykład grając w filmie? Czyżbym sam mu to powiedział? Nie w żadnym mówionym języku – nie mieliśmy wspólnego – ale w języku gestów dostępnym dla kogoś, kto… widzi?

Zobaczył nieświadomie, wewnętrznie, w chwili gdy spytałem: "W jaki sposób?". Sam udzieliłem odpowiedzi, w duchu wykonując ruchy pisania na maszynie. Czyżby to właśnie "wyczytał" i natychmiast powtórzył? Czy było jeszcze jakieś wytłumaczenie tej sekwencji wydarzeń?

Poczuł, że odzyskał moją uwagę, i ciągnął:

– Aż do siedemdziesiątego drugiego roku życia wszystko będzie toczyło się dobrze. Mając siedemdziesiąt trzy lata, będzie pan musiał odpocząć, ale dożyje pan siedemdziesięciu ośmiu lat. W każdym razie od teraz niech się pan nie ima żadnych interesów, gdyż wszystko pan straci. Jeśli chce pan coś radykalnie zmienić, przenieść się do innego kraju, musi pan to koniecznie zrobić w przyszłym roku.

Interesy nigdy mnie nie ciągnęły, co do zmiany kraju, chciałem istotnie pomieszkać trochę w Indiach, ale na pewno nie przed rokiem 1995, kiedy to wygasał mój kontrakt ze "Spieglem", a także termin wynajmu Żółwiego Pałacu. A potem? To, czy będę mógł się przenieść, zależało będzie od wielu czynników, jedno w każdym razie było pewne: następny rok jest wykluczony.

– Proszę uważać: ten rok nie jest korzystny dla pańskiego zdrowia – oznajmił starzec, potem palcami wykonał jeszcze w powietrzu jakieś rachuby i dorzucił: – Nie, nie, najgorsze już minęło. Minęło na początku września zeszłego roku.

No cóż, nie pozostawało nic innego, niż wyjawić mu, dlaczego do niego przyszedłem, i opowiedzieć o przepowiedni specjalisty z Hongkongu. Parsknął śmiechem i rzekł:

– Nie, nic podobnego. Niebezpieczny był rok 1991; wtedy istotnie groziła panu śmierć w katastrofie lotniczej.

Nie mylił się. Zadrżałem na samo wspomnienie tych upiornych maszyn, którymi latałem po Związku Sowieckim, pracując nad książką Buonanotte, signor Lenin.

Poczułem rozczarowanie. Być może tylko dlatego nie kłopotał się przyszłością, że zorientował się, jak silne jest moje postanowienie, by nie latać. Ledwie powiedziałem to sobie, natychmiast pomyślałem, jakich dzikich salt skłonny jest dokonywać umysł, aby tylko przeprowadzić wygodną dla niego racjonalizację.

Podziękowałem mężczyźnie, zapłaciłem i wyszliśmy. Na małym skwerze czekał na nas kierowca w liberii.

– No i co? – spytała kobieta.

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Najbardziej zdziwiło mnie stwierdzenie ślepca, iż rodzice oddali mnie innej rodzinie i tylko dzięki temu przeżyłem. Bardzo ryzykowna konstatacja; w większości przypadków nieprawdziwa, tak jak w moim. A może jednak prawdziwa? Limuzyna z hotelu Oriental wolno sunęła w gęstym ruchu, a moje myśli gwałtownie i radośnie się rozpierzchły.

Nie ulegało wątpliwości, że jestem synem mojej matki. Skąd bowiem wziąłbym ten kartoflany nos, który również pojawił się u mej córki? Prawdą jednak jest również, że w pewnym sensie nigdy nie należałem do rodziny, w której się wychowałem. Czułem to od najmłodszych lat, co zauważali także krewni, którzy żartowali z ojca: "Skąd tyś go właściwie wykopał?".

Ślepiec mylnie zestawił fakty, ale dotknął czegoś głęboko prawdziwego. Trzeba się tylko skupić na tej części nas samych, która wykracza poza czystą fizyczność, i spytać, skąd ona pochodzi. Oto i interpretacja w moim przypadku: z "innej rodziny", mówiąc inaczej z innego źródła niż to genetyczne, które decyduje o kształcie nosa, oczu, a nawet gestach, które teraz, gdy się starzeję, coraz bardziej przypominają zachowania dziadka ze strony ojca.

W życiu moich rodziców trudno było dopatrzyć się chociażby zarodka tego, czym i kim obecnie byłem. Oboje pochodzili z rodzin biednych i urzekająco prostych. Ludzie spokojni, bardzo przyziemni, troszczący się przede wszystkim o to, aby przeżyć. Nie było w nich tego niepokoju, tej żyłki awanturniczej, która popycha do szukania przygód, jak było ze mną od najwcześniejszych lat. Od stuleci Terzaniowie szlifowali florenckie płyty chodnikowe, ponoć nawet te, którymi wyłożono Palazzo Pitti. W żadnej z rodzin nikt regularnie nie uczęszczał do szkoły i dopiero w generacji mej matki i ojca przyswojono sobie – lepiej lub gorzej – umiejętność czytania i pisania.

Skąd zatem wzięło się moje pragnienie zobaczenia świata, fascynacja zadrukowanym papierem, miłość książek, a nade wszystko paląca potrzeba opuszczenia Florencji, podróży, dotarcia na krańce świata? Skąd u mnie ta tęsknota, żeby znaleźć się gdzieś indziej? Z pewnością nie zawdzięczałem tego wszystkiego rodzicom, którzy urodzili się i wychowali w mieście, a opuścili je raz tylko: na miesiąc miodowy w Prato, o dwadzieścia kilometrów od duomo.

Pośród mych krewnych nie było żadnej osoby, do której mógłbym się zwrócić o inspirację, którą mógłbym poprosić o radę. Byłem dłużnikiem jedynie ojca i matki, którzy nie dojadali, aby tylko moja edukacja nie zakończyła się na szkole podstawowej. Zarobki ojca nigdy nie wystarczały do końca miesiąca i pamiętam, jak trzymając mamę za rękę i starając się nie spotkać żadnego ze znajomych, szedłem z nią do lichwiarza na Via Palazzuolo z lnianym prześcieradłem z jej ślubnej wyprawki. Nawet pieniądze na zeszyt były problemem, a moje pierwsze długie spodnie – nowe, ze sztruksu, dobre na lato i zimę, niezbędne do szkoły średniej – kupiliśmy na raty. Każdego miesiąca szliśmy do sklepu, aby wręczyć należną część. Dziś trudno to sobie wyobrazić, ale w żadnym ubraniu nie czułem się tak dobrze jak w tych spodniach: nawet w garniturze, który uszył mi w Pekinie osobisty krawiec Mao.

Dorastając, z wielkim podziwem myślałem o swej rodzinie i jej historii, ale nigdy nie czułem z nią specjalnej więzi, zupełnie jakbym znalazł się w niej przez jakiś przypadek. Kuzyni mieli mi za złe to, że studiowałem, zamiast iść od razu do pracy, jak zrobili oni wszyscy. Stryj, który codziennie wpadał do nas przed kolacją, zawsze powtarzał to samo pytanie: "No i co dzisiaj robił ten nasz leniuch?". A później dodawał dowcip, który irytował moją matkę: "No, jak tak dalej będzie ciągnął, pewnie zajdzie dalej niż Annibale". Annibale, inny z moich krewnych, zaszedł istotnie daleko. Sprzątał ulice, zbierając z torów tramwajowych końskie odchody.

Czemu jako piętnastolatek praktycznie uciekłem z domu, wędrując po całej Europie i utrzymując się ze zmywania naczyń? Czemu dotarłszy do Azji, poczułem się tu tak swojsko, że tu zostałem? Dlaczego nie dręczy mnie skwar tropików? Dlaczego nie jest dla mnie męczące siedzenie ze skrzyżowanymi nogami? Czy chodzi o urok egzotyki? O pragnienie oddalenia się jak najbardziej od ubożuchnego świata mego dzieciństwa? Być może. A może rację miał ślepiec, twierdząc, że jest we mnie coś takiego – nie ciało, gdyż to najwyraźniej otrzymałem od rodziców – co pochodzi z innych źródeł, a co obciążyło mnie tęsknotą za miejscami, które poznałem w jakimś poprzednim życiu?

Skuliłem się na tylnym siedzeniu samochodu, pozwoliłem myślom pląsać po głowie i bawiłem się nimi, zupełnie jakby nie były moje. Czy mógłbym uwierzyć w reinkarnację? Nigdy się nad tym serio nie zastanawiałem. Ale właściwie czemu nie? Czemu nie wyobrażać sobie życia jako swego rodzaju sztafety, w której niczym pałeczka przekazywane jest coś niefizycznego, niezdefiniowanego, coś w rodzaju kolekcji wspomnień, zespołu doświadczeń zaznanych gdzie indziej i kiedy indziej, który z ciała przechodzi na ciało, ponad śmierciami, a rosnąc i rozwijając się, kumuluje mądrość i zmierza w kierunku tego stanu łaski, który jest zwieńczeniem życia, a który buddyści nazywają oświeceniem? To pozwalałoby wyjaśnić moją odmienność od Terzanich, a także odsłaniałoby istotny sens stwierdzenia ślepca, że jako dziecko z jednej rodziny zostałem przekazany do drugiej.

Wszystkim przydarza się zaskakujące uczucie, że zaznaliśmy już tego, o czym skądinąd dobrze wiemy, że przydarza się nam po raz pierwszy, że byliśmy już w miejscach, o których skądinąd wiemy, iż po raz pierwszy stanęła tam nasza stopa. Skąd owo poczucie déjà vu? Z "przedtem"? Tak brzmiałoby wschodnie wyjaśnienie. Ale gdzie byłem w owym "przedtem"? Może gdzieś w Azji; Azji bez betonu, wysokościowców, autostrad. Nad tym rozmyślałem, spoglądając przez okno na nudne, szare ulice Bangkoku, na których zawisł duszący opar wyziewów z tysięcy samochodów.

Tłumaczka mieszkała na przedmieściu; zaoferowałem się, że ją odwieziemy. W tym celu musieliśmy wjechać na fragment autostrady, którego dotąd nie znałem.

– Bardzo niebezpieczne miejsce – powiedziała. – Ludzie ciągle tutaj giną; widzi pan samochody?

W cieniu pod przejściem dojrzałem dwa pikapy z tajskimi napisami, a obok nich mężczyzn w niebieskich kombinezonach.

– Wykradacze zwłok – oznajmiła kobieta i wtedy po raz pierwszy usłyszałem to krążące po Bangkoku słowo, za którym kryła się makabryczna historia.

Zgodnie z powszechnym poglądem duch osoby zmarłej w sposób gwałtowny jest bardzo niespokojny. A jeśli w momencie śmierci ciało zostaje okaleczone, pozbawione głowy, zmiażdżone czy poszarpane, duch jest szczególnie niespokojny i do czasu odprawienia odpowiednich rytuałów zasila armię "wędrownych duchów". Są to złe phii, stanowiące jeden z największych problemów współczesnego Bangkoku. Na tym polega znaczenie wykradaczy zwłok, ochotników z Bangkoku, którzy zbierają po całym mieście ciała ludzi, którzy zginęli śmiercią gwałtowną. Składają fragmenty i odprawiają właściwe obrzędy, aby dusze mogły się oddalić w spokoju i nie mściły się na żywych.

Obok zamordowanych i samobójców najbardziej prawdopodobnymi kandydatami na wędrowne duchy są ofiary wypadków samochodowych. Członkowie owych stowarzyszeń czekają ze swymi pojazdami w miejscach znanych z licznych wypadków, z radiami nastawionymi na częstotliwości policyjne, aby otrzymawszy informację o zdarzeniu, natychmiast zabierać ciała. A spieszyć muszą się bardzo, gdyż to zajęcie okazało się tak zyskowne, że owe stowarzyszenia ostro ze sobą konkurują, aby poskładać jak najwięcej zwłok, za co otrzymują wynagrodzenie. Prawo do ciała ma zasadniczo ten, kto pierwszy zjawi się na miejscu, ale często dochodzi do gwałtownych bójek. Niekiedy zabierani są ludzie jeszcze żywi. Stowarzyszenia reklamują swą działalność, pokazując na wystawach kolorowe, dokładne fotografie obciętych głów i rąk, aby w ten sposób skłonić do jeszcze hojniejszej zapłaty.

Odnosiłem wrażenie, że wieczorem Bangkok staje się miastem, z którego nie ma ucieczki. Pomimo konkurencyjnego zapału stowarzyszeń wykradaczy zwłok liczba gniewnych phii nieustannie rośnie. Nie znajdując ukojenia, wałęsają się i powodują wypadki. Na próżno naczelne dowództwo tajlandzkich sił zbrojnych rozprowadza tysiące butelek święconej wody, aby odwrócić złe spojrzenie od Miasta Aniołów: wydaje się, że aniołowie przeklęli je na zawsze.

Powiedział mi wróżbita

Подняться наверх