Читать книгу Powiedział mi wróżbita - Tiziano Terzani - Страница 7

ROZDZIAŁ PIĄTY
Żegnaj, Birmo!

Оглавление

W styczniu dowiedziałem się, że władze birmańskie "dla ułatwienia turystyki" zaczęły wydawać wizy wjazdowe na posterunku granicznym w Tachileck, na północ od tajlandzkiego miasta Chiang Mai. Trzeba było zostawić paszport na granicy, zapłacić określoną sumę w dolarach, po czym wolno było spędzić trzy dni w Birmie, z możliwością dotarcia do Kengtung, starożytnego, mitycznego miasta Szanów.

Na pomysł wpadł najwyraźniej któryś z lokalnych dowódców wojskowych, aby zainkasować trochę twardej mamony, mnie to jednak w niczym nie przeszkadzało. Szukałem jakiegoś tematu do pisania, który nie zmuszałby mnie do korzystania z samolotów, a tutaj temat był naprawdę interesujący: z nagła otworzył się region, którego przez ostatnie pięćdziesiąt lat nie udało się spenetrować żadnemu zagranicznemu podróżnikowi. Udając turystę, znowu mogłem odwiedzić Birmę, z której zostałem wyrzucony jako dziennikarz.

Birmańczycy nie zdążyli chyba jeszcze połączyć Tachileck z siecią komputerową, przechowującą informację o wszystkich osobach "niepożądanych", zatem wraz z Angelą i Charles'em Antoine'em de Nerciatem, moim starym kolegą z Agence France Press, postanowiliśmy spróbować szczęścia. Powróciliśmy z bardzo niepokojącą opowieścią: polityczni więźniowie dyktatury militarnej umierali setkami w obozach pracy. Przywieźliśmy zdjęcia młodych ludzi w łańcuchach targających pnie drzewa lub kruszących kamienie na brzegu rzeki. Dzięki tej krótkiej podróży mogliśmy zwrócić uwagę opinii publicznej na ten element dramatu birmańskiego, który inaczej umknąłby niepostrzeżenie. A ja znalazłem się tam przypadkiem, czy raczej za sprawą wróżbity, który kazał mi się wystrzegać latania.

Jest pewien aspekt zawodu reportera, który niezmiennie mnie fascynuje, a zarazem niepokoi: fakty niezarejestrowane nie istnieją. Ileż na świecie wydarza się masakr, trzęsień ziemi, ile tonie statków, wybucha wulkanów, jak wielu ludzi jest prześladowanych, torturowanych, zabijanych. Jeśli jednak nie znajdzie się ktoś, kto to zobaczy, opisze, sfotografuje, to wydarzenia te jakby się zupełnie nie odbyły, cierpienie jakby nie miało znaczenia, miejsca w historii, ta bowiem istnieje tylko wtedy, kiedy ktoś ją opowiada. To smutne, ale takie jest życie. Niewykluczone, że właśnie to przekonanie, iż nawet drobny opis zaobserwowanej rzeczy może stać się zasiewem w glebie pamięci, sprawia, że trzymam się mego zawodu.


Miasta Mae Sai w Tajlandii i Tachileck w Birmie łączy niewielki most. Kiedy przekraczałem go w towarzystwie Angeli i Charles'a Antoine'a, poczułem znowu falę podniecenia – tak przyjemnego, a zarazem coraz rzadszego z wiekiem – bo oto znowu miałem stanąć, gdzie kiedyś już byłem, i być może coś tutaj odkryć. Kiedyś była to zakazana granica. Powiadano, że o kilkaset metrów od niej na terytorium Birmy znajduje się rafineria heroiny. Przez dobrą lornetkę można było rozpoznać napis po angielsku: "Obcokrajowcy! Wstęp wzbroniony! Przekroczenie tego punktu grozi śmiercią przez zastrzelenie!". Dzisiaj zamiast niego widnieją złote litery: "Turyści! Witajcie w Birmie!".

Także więc i Birma uległa powszechnemu losowi. Przez trzydzieści lat się opierała, chcąc w izolacji stąpać własną drogą, ale ostatecznie jej się to nie udało. Wydaje się, że nie uda się to żadnemu krajowi. Od Chin Mao, przez Indie Gandhiego, po Kambodżę Pol Pota – wszystkie eksperymenty z autarkicznym, niekapitalistycznym rozwojem o narodowym charakterze skończyły się niepowodzeniem. Czy bardziej klęską, gdyż kosztowały życie milionów ludzi.

Eksperyment birmański miał przynajmniej ładną nazwę: "birmańska droga do socjalizmu". Wymyślił ją generał Ne Win, który objął władzę w roku 1962 i zaprowadził dyktaturę wojskową. Zaoszczędzić chciał Birmie z jednej strony – ostrości reżimu komunistycznego, który panował w Chinach, z drugiej – materialistycznych oddziaływań w stylu amerykańskim, które mocno zapuszczały korzenie w Tajlandii. Ne Win zamknął kraj, znacjonalizował handel i uwięził przeciwników, twierdząc, że tylko w ten sposób można ochronić czysto birmańską cywilizację. W pewnym sensie miał rację, co do jakiegoś stopnia sankcjonowało jego dyktaturę. W rękach Ne Wina Birma istotnie zachowała tożsamość. Trwały dawne tradycje, kwitła religia, a życie czterdziestu pięciu milionów mieszkańców nie zostało wessane w wir industrializacji, urbanizacji i bezmyślnego naśladowania Zachodu. Za sprawą takich czynników Tajlandia na przykład przeżyła intensywny rozwój, ale zarazem zapadła w letarg.

Władze w Rangunie nie chciały, by obcokrajowcy "kazili atmosferę": wizy wydawały bardzo oszczędnie i najwyżej na siedem dni. Ci, którym udało się tam dostać, wracali w przekonaniu, iż zobaczyli kraj wolny od wpływów reszty świata. Birma była fascynującym odpryskiem dawnej Azji: mężczyźni nadal nosili tutaj longyi, spódnice sporządzane przez lokalnych krawców, kobiety paliły cheroot, mocne, zielone, zwijane ręcznie cygara, a nie marlboro, a buddyzm niezmiennie był żywą wiarą, natomiast piękne pagody były miejscami kultu, a nie muzeami, po których wałęsają się znudzeni turyści.

Także i ta Birma miała teraz zniknąć. Po ćwierćwieczu niekwestionowanej władzy Ne Win przekazał rządy w ręce nowej generacji wojskowych, którzy dyktaturę uczynili bardziej bezpardonową, okrutną i morderczą, ale zarazem i bardziej "nowoczesną" od tej poprzedniej, paternalistycznej.

Teraz wystarczyło przejść się po rynku w Tachileck, aby się zorientować, że nowi generałowie, którzy zasiedli za sterami w Rangunie, za nic już sobie mieli "birmańską drogę". Postanowili złamać izolację kraju i przyjęli ten model rozwoju, który od dziesięcioleci pukał do ich drzwi, podobnie jak do drzwi Laotańczyków, Khmerów i Wietnamczyków: tajlandzki.

Tachileck straciło swą birmańską patynę. Jest w nim teraz czternaście kasyn i mnóstwo barów karaoke. Heroinę sprzedaje się mniej lub bardziej jawnie. W największych restauracjach, dwóch dyskotekach i pierwszym supermarkecie tłoczą się Tajlandczycy. Nie używa się miejscowej waluty: kyatów. Nawet na targu kupcy domagają się waluty Bangkoku: bahtów.

Wojsko i policja wydają wizy turystyczne, wymieniają dolary, dostarczają dżipa, kierowcę i tłumacza. Byłem przekonany, że tłumacz ma mnie szpiegować, spławiłem go więc, wręczając trzydniową zapłatę. Na targu zaczepiłem pięćdziesięciolatka, który wydawał mi się bardziej wiarygodny. Był Karenem, członkiem etnicznej mniejszości niechętnej Birmańczykom. Na dodatek był protestantem, nawykłym do zachodniego sposobu myślenia i świetnie mówiącym po angielsku. To, że go spotkałem, było prawdziwym zrządzeniem losu, ponieważ Andrew – takim imieniem ochrzcili go amerykańscy misjonarze – okazał się prawdziwą kopalnią informacji i wyjaśnień.

– Dlaczego zbocza są takie nagie? – spytałem, gdy tylko opuściliśmy Tachileck.

– Tajlandczycy ścięli lasy.

– Czyje to domy? – zainteresowałem się w pierwszej miejscowości za Tachileck na widok kilku nowych budynków, które pyszniły się między startymi, drewnianymi chatkami.

– Rodzin, których córki pracują w burdelach w Tajlandii.

– A te samochody?

– Są właśnie w drodze z Singapuru do Chin. Wa nie są już łowcami głów; zajęli się przemytem.

– Heroiny?

– Tylko częściowo. Tutaj na południu z trudem mogą konkurować z Khun Sa, prawdziwym królem narkotyków.

Wjechaliśmy w góry; nadal wydawało się, że kryją tysiące tajemnic. Na starych mapach tę część świata oznaczano jako "Państwa Szanów", gdyż Szanowie, którzy przybyli tu z Chin, uchodząc przed nadciągającymi Mongołami, stanowili większość ludności. Cały ten region był swego rodzaju żywym muzeum mieszanek ludzkich. Oprócz Szanów żyło tutaj jeszcze kilkanaście innych plemion z własnymi językami, zwyczajami, tradycjami, własnymi sposobami uprawiania ziemi i polowania. Spotkanie z tymi różnymi grupami, spośród których najbardziej znane to Paò, Meo, Karen i Wa, było wielkim zaskoczeniem dla pierwszych europejskich badaczy tych terenów.

Długie szyje "żyrafich kobiet" Padaung, podobnie jak drobniutkie stopy Chinek, to tylko dwa przykłady zadziwiających azjatyckich aberracji. Jeszcze dziś Padaungowie oceniają urodę kobiety wedle długości jej szyi. Każdej dziewczynce od urodzenia wciska się pod brodę srebrne obręcze, w efekcie czego, gdy dorasta do zamążpójścia, jej głowa odległa jest od barków o czterdzieści do pięćdziesięciu centymetrów, podtrzymywana przez kosztowny kołnierz. Gdyby go usunięto, dziewczyna udusiłaby się: głowa opadłaby na jedną stronę i oddychanie byłoby niemożliwe.

Przez całe stulecia Szanowie zdecydowanie przeciwstawiali się wszelkim próbom zdominowania ich przez Birmańczyków i zachowywali niezależność. Także Brytyjczycy, gdy pod koniec dziewiętnastego stulecia przybyli tu z Indii, aby rozszerzyć swe imperialne panowanie, uznali władzę trzydziestu trzech sawbaw, szanownych królów, i pozwolili im rządzić wiejskimi regionami, objętymi wspólną nazwą "Królestwa Tysiąca Bananowców".

W roku 1938 Maurice Collis, kolonialny zarządca, który potem został pisarzem, odwiedził Państwa Szanów i starał się zainteresować opinię publiczną tym nieznanym cudem imperium. Kengtung ze swymi trzydziestoma trzema klasztorami wydał mu się prawdziwą perłą, a na absurd w jego oczach zakrawało to, że w Londynie jako żywo nikt o nim nie słyszał. Jego książka The Lords of the Sunset ("Panowie Świtu") – tak nazywano sawbaw dla odróżnienia od "Panów Zmierzchu", królów zachodniej Birmy – jest ostatnią opowieścią podróżnika, który wniknął w nieskażony świat wiejskich królów, gdzie życie nie zmieniło się od stuleci, poddane rytmowi dawnych ceremonii i regułom feudalnych więzów. Tę książkę sprzed pięćdziesięciu pięciu lat zabrałem ze sobą jako przewodnik.


Trasa do Kengtung była miejscami normalną drogą dla wozów, szeroka niekiedy na trzy metry, pełna dziur, groźnie kończąca się przepastnym urwiskiem, najwyraźniej jednak zrobiono ją niedawno.

– Kto ją zbudował? – spytałem Andrew.

– Niedługo ich pan pozna – odrzekł.

Kilka kilometrów dalej kazał kierowcy zatrzymać się obok stosu drewna na poboczu. Ledwie wysiedliśmy, natychmiast usłyszałem jakiś dziwny dźwięk dochodzący spomiędzy drzew, coś jak brzęk ciągniętych łańcuchów. Istotnie były to łańcuchy – uczepione do kostek około dwudziestu wynędzniałych ludzkich mar, które – wszystkie w łachmanach, niektóre targane dreszczami – poruszały się zgodnie niczym wielka stonoga, dźwigając na ramionach wielki pień drzewa. Łańcuch przy kostkach łączył się z łańcuchem wokół pasa.

Dwóch pilnujących ich żołnierzy natychmiast poderwało karabiny, wymownym ruchem każąc nam odłożyć aparaty.

– Spokojnie, to misjonarze – zapewnił Andrew, a kilkanaście papierosów wzmocniło siłę zapewnienia.

Więźniowie opuścili pień i zatrzymali się. Jeden powiedział, że jest z Pegu, drugi – z Mandalay. Obu aresztowano przed pięciu laty podczas demonstracji na rzecz demokracji; jako więźniowie polityczni wykonywali prace przymusowe.

To naprawdę niezwykłe: stanąć oko w oko z takim okrucieństwem, próbować je zapamiętać, zrobić dyskretnie kilka zdjęć, starając się nie ryzykować, aby nie pogorszyć jeszcze doli nieszczęśników, a dopiero potem uzmysłowić sobie, że nie starczyło czasu na współczucie, na kilka prostych ludzkich słów. Zaglądasz nagle w otchłań bólu, usiłujesz wyobrazić sobie jej głębię, ale ostatecznie potrafisz spytać tylko: "A to?", wskazując na łańcuchy.

– Noszę je od dwóch lat. Jeszcze rok i będę mógł zdjąć – odrzekł chłopak z Pegu. Był jednym ze szczęściarzy; miał na nogach parę starych skarpet, które odrobinę łagodziły ucisk żelaza na skórę. Tym, którzy nie mieli takiego szczęścia, na kostkach porobiły się wstrętne rany.

– A malaria?

– Wielu – powiedział chłopak z Mandalay i ruchem ręki wskazał sąsiada z nabrzmiałą twarzą, dygoczącego i pożółkłego. Jego kościste dłonie pokryte były dziwnymi plamami, jakby oparzelinami. Więźniowie – w sumie setka – mieszkali na pobliskim polu. Niedługo potem zobaczyliśmy następnych, którzy, także w okowach, kruszyli kamienie na brzegu rzeki. Także ich pilnowało dwóch strażników, którzy nie pozwolili nam się zatrzymać.

Po zamachu w roku 1988, zmasakrowaniu demonstrantów i aresztowaniu przywódczyni walki o demokrację, Aung San Suu Kyi, dyktatorzy z Rangunu nieprzerwanie terroryzowali kraj, tłumiąc w zarodku każdy przejaw niezadowolenia. Aresztowali dziesiątki tysięcy – najczęściej młodych – ludzi i skazywali na przymusową pracę, na rzecz wojska lub na polach zaminowanych przez powstańców. W tych zapomnianych orientalnych gułagach przestępcy polityczni wymieszani są ze zwykłymi kryminalistami.

– Takie obozy są wszędzie – zapewnił Andrew. – Prywatna firma wygrywa kontrakt na budowę drogi i szuka w więzieniach potrzebnych ludzi. Jedni umierają, wtedy sięga się po drugich.

Słyszał, że budowę stu siedemdziesięciu dwóch kilometrów drogi z Tachileck do Kengtung okupiono śmiercią kilkuset ludzi.

Przebycie tej trasy zabrało nam siedem godzin, ale kiedy już tego dokonaliśmy, zrozumieliśmy jej sens: była to droga Birmy do przyszłości. Chociaż pierwotnym celem było finansowanie dyktatury oraz nawiązanie pępowiny z sąsiednimi krajami, Chinami i Tajlandią, obecnie droga żyła według własnej logiki i służyła najrozmaitszym ludziom i najróżniejszym interesom. Dawni powstańcy komunistyczni obecnie przestawili się na uprawę opium i dostarczają po niej transporty narkotyku; Wa, dawni łowcy głów, teraz szmuglują samochody, nefryt i antyki; tajscy gangsterzy dbają o dostawę do burdeli nowej porcji młodych Birmanek. Dzięki długoletniej izolacji Birma jak dotąd wolna jest od epidemii AIDS, dlatego też tajlandzkie burdele z wielką ochotą ściągają birmańskie trzynasto-, czternastolatki i już w tej chwili są takich prostytutek tysiące. Pod koniec 1992 roku odesłano do domów ponad setkę tych, u których testy na obecność HIV okazały się pozytywne. Plotka głosi, że birmańscy wojskowi zabili je zastrzykami strychniny.


Dotarliśmy do Kengtung o zachodzie. Po milach nużących wzniesień i zjazdów, wąskich przesmyków między górami, gdy wzrok nigdzie nie mógł sięgnąć dalej, nagle rozpostarła się przed nami rozległa dolina, a jej białe pagody, drewniane domy i zielone sylwetki drzew jedwabnych wydawały się wycinankami podświetlanymi przez zrazu różowe, a potem złociste promienie zachodzącego słońca. Kengtung było ulotne, bezcielesne niczym sen, pozaczasowa wizja. Zatrzymaliśmy się i z oddali, być może, widzieliśmy je tak jak owi czterej bracia z legendy, którzy spuścili wypełniające dolinę jezioro, zbudowali miasto i wznieśli pierwszą pagodę, w której złożyli osiem włosów Buddy zostawionych przez Wielkiego Nauczyciela.

Miasto zasiadło do kolacji. Przez otwarte drzwi domów-sklepów, z psami warującymi przy progach, widzieliśmy rodziny za stołami. Lampy oliwne rzucały powiększone cienie na ściany obwieszone fotografiami, kalendarzami i świętymi obrazami. Na ulicach żadnego ruchu, w powietrzu cichy pomruk pojedynczych odgłosów wieczoru i dalekich okrzyków.

Na dziedzińcu jednej z pagód odbywał się jarmark. Ludzie tłoczyli się wokół oświetlanych acetylenowymi lampami straganów, kupując słodycze albo rzucając na szczęście kośćmi z głowami zwierząt zamiast liczb. Dzieci patrzyły szeroko rozwartymi oczyma na las rąk, wręczających stawki wiejskim krupierom. W cieniu u stóp trzech łagodnie uśmiechniętych brązowych posągów Buddy zastygła w skupieniu garstka wiernych. Kobiety z włosami zebranymi w zwisający na bok warkocz na małych paleniskach na chodniku gotowały słodki ryż w dużych bambusowych tykwach.

W Kengtung nie było żadnego zapierającego dech w piersiach obiektu: pomnika, świątyni, pałacu. Jego czar polegał na atmosferze, spokoju, pozaczasowym rytmie życia bez stresu.

Czy to dziwne, że ktoś dostrzega w tym piękno? Czy to absurdalne, że ktoś żałuje zmiany tego życia? Na pozór wszystko dziś świetnie się układa w Azji. Z kilkoma wyjątkami, na całym kontynencie ustały wojny i panuje pokój, nawet ideologiczny. Wszyscy mówią wszędzie tylko o wzroście gospodarczym. A przecież ten wielki, starodawny świat różnic chyli się ku upadkowi. Koniem trojańskim okazała się "modernizacja".

Dla mnie to tragedia, że cały kontynent tak chętnie popełnia samobójstwo, nikt jednak o tym nie mówi, nikt przeciw temu nie protestuje, a już najmniej sami Azjaci. Dawniej, gdy Europejczycy walili w drzwi Azji, strzelając z kanonierek, wymuszając otwarcie portów, zaciekle walcząc o koncesje i kolonie, gdy żołnierze bez cienia szacunku łupili i podpalali Pałac Letni w Pekinie – Azjaci w ten czy inny sposób stawiali opór.

Wietnamczycy natychmiast podjęli wojnę wyzwoleńczą, ledwie tylko francuskie oddziały wylądowały na ich terytorium; walki – ze zmieniającymi się przeciwnikami – trwały z górą sto lat i zakończyły się dopiero wraz z upadkiem Sajgonu w roku 1975. Chińczycy prowadzili wojnę opiumową, a w końcu czasowi pozostawili ostateczne wyzwolenie kraju spod panowania mocniejszych militarnie terytoriów. (Dwa ostatnie skrawki Chin znajdujące się w obcych rękach, Hongkong i Makao, powróciły pod panowanie Pekinu odpowiednio w roku 1997 i 1999).

Japonia z kolei zachowała się jak kameleon. Na zewnątrz przybrała wygląd zachodni, kopiując z Zachodu, co się dało – od mundurków uczniowskich po działa, od architektury dworców kolejowych po koncepcję państwa – od wewnątrz jednak stawała się coraz bardziej japońska, wpajając swoim mieszkańcom poczucie wyjątkowości.

Krajom Azji, jednemu po drugim, udawało się zrzucać kolonialne jarzmo i pokazywać drzwi ludziom Zachodu. Ten jednak zakrada się teraz przez okno i ostatecznie podbija Azję, zdobywając nie jej terytorium, lecz jej duszę. Czyni to bez określonego planu, bez politycznej woli, w procesie powolnego zatruwania, na które nie wynaleziono żadnego antidotum, a trucizną jest pojęcie nowoczesności. Udało nam się przekonać Azjatów, że przetrwają tylko wtedy, jeśli będą nowocześni, a jedyną postacią nowoczesności jest nasza, zachodnia.

Prezentując siebie jako jedyny prawdziwy model ludzkiego postępu, Zachodowi udało się wytworzyć ogromny kompleks niższości u tych, którzy według jego miar nie są "nowocześni"; udało mu się zatem coś, czego nie osiągnęło nawet chrześcijaństwo! I oto teraz Azja odrzuca wszystko, co swojskie, aby przejmować wszystko, co zachodnie, czy to w oryginalnej postaci, czy też w formie lokalnych – japońskich, tajlandzkich czy singapurskich – imitacji.

Kopiowanie tego, co "nowe" i "zmodernizowane", stało się obsesją, chorobą, na którą nie ma ratunku. W Pekinie burzą ostatnio domy z podwórkami, w miejscowościach Azji Południowo-Wschodniej – w Indonezji czy Laosie – oznaką powodzenia staje się to, że rodzime materiały zastępuje się syntetykami. Znikają słomiane dachy, ich miejsce zajmują rdzewiejące blachy i mniejsza z tym, że w domu robi się gorąco jak w piekarniku, a w porze deszczowej owe dachy stają się bębnami, we wnętrzu których głuchną mieszkańcy.

Dzieje się dziś tak ze wszystkim, nawet z Chińczykami. Ongiś tak dumni z dziedzictwa kultury trwającej ponad cztery tysiące lat i przekonani o swojej wyższości nad całą resztą narodów, także i oni musieli skapitulować. Charakterystyczne, że zaczynają się wstydzić nawet jedzenia pałeczkami. Także oni zaczynają uważać, że bardziej elegancko jest trzymać w dłoniach nóż i widelec, że godniej się wygląda w garniturze i krawacie. W krawacie! Który wynaleźli Mongołowie, aby ciągnąć na nim jeńców przytroczonych do końskich kulbak!

Dzisiaj żadna już azjatycka kultura nie potrafi przeciwstawić się temu trendowi. Nie ma dziś zasad czy ideałów, które mogłyby rzucić wyzwanie "nowoczesności". Rozwój stał się dogmatem; postęp za wszelką cenę stał się hasłem niedopuszczającym wyjątków. Niemożliwe stało się w Azji stawianie chociażby tylko pytań o sens tej drogi, o jej etyczność, o jej konsekwencje.

Nie ma już teraz nawet jakiegoś ekwiwalentu hippisów, którzy czując, że z "postępem" jest coś nie w porządku, wołali: "Zatrzymać świat! Ja chcę wysiąść!". Problem jednak istnieje i jest to problem każdego z nas. Wszyscy nieustannie powinniśmy pytać samych siebie, czy to, co robimy, ulepsza i wzbogaca nasze życie. Albo może na skutek jakiejś monstrualnej deformacji wszyscy zatraciliśmy instynktowne poczucie, o co chodzi w życiu: a jest ono przede wszystkim sposobnością do szczęścia. Czy ludzie są szczęśliwsi dzisiaj, gdy cała rodzina rozmawia przy kolacji, czy też będą szczęśliwsi wte dy, gdy wieczory w milczeniu i ogłupieniu będą spędzać przed telewizorem? Dobrze wiem, że gdyby ich spytać, odpowiedzą, że lepiej siedzieć przed telewizorem. I właśnie dlatego chcę przynajmniej zobaczyć takie miejsca jak Kengtung, gdzie włada filozof-król, oświecony mnich, jakiś wizjoner, który poszuka pośredniej drogi między izolacją rozumianą jako stagnacja a otwartością rozumianą jako destrukcja, nie zaś przez generałów, którzy teraz mocno chwycili w dłonie ster przyszłości Birmy. Jak na ironię to właśnie dyktatura ocaliła tożsamość Birmy, a teraz kraj, któremu tak długo udało się unikać epidemii chciwości, inna dyktatura niszczy i zamienia w obrzydliwą kopię Tajlandii. Czy Aung San Suu Kyi i jej demokratyczni zwolennicy byliby inni? Prawdopodobnie nie. Prawdopodobnie także i oni dążyliby za wszelką cenę do "rozwoju". Także i oni, gdyby doszli do władzy, daliby ludziom tę wolność wyboru, która ostatecznie oznacza brak jakiegokolwiek wyboru. Wydaje się, że nikt ich nie może uchronić przed przyszłością.


Na Kengtung spadła bezczasowa noc, koc starożytnej ciemności i ciszy. Słychać było jedynie delikatny dźwięk dzwoneczków poruszanych przez wiatr na szczycie wielkiej stupa Ośmiu Włosów. Prowadzeni przez ten odgłos, wspięliśmy się po stoku w świetle księżyca w pełni, który zalewał białe budowle srebrem. Znaleźliśmy otwarte drzwi i kilka godzin spędziliśmy na rozmowie z mnichami, siedząc na cudownej, kwiecistej posadzce Wat Zom Kam, Klasztoru Złocistego Wzgórza. Tego popołudnia kilka samochodów dostarczyło z bliższych i dalszych wsi nowicjuszy. W towarzystwie swych rodzin spali pod ścianami u stóp wielkich posągów Buddy z ich nikłymi, tajemniczymi uśmiechami, które migotały w świetle płomyków. Posągi były odziane w pomarańczowe szaty mnichów, jak gdyby żyły i trzeba je było chronić przed wdzierającą się przez okna nocną bryzą. Nowicjusze, gładko ogoleni chłopcy w wieku mniej więcej dziesięciu lat, okryli się nowymi szafranowymi kocami, które dostali od rodziny na okoliczność inicjacji. Na następne lata ich szkołą miała stać się pagoda: szkoła czytania, pisania i wiary, ale także tradycji, zwyczajów i starodawnych zasad.

Jakaż różnica, myślałem, między dorastaniem w ten sposób – w spartańskich warunkach klasztoru, pod nadzorem Buddy i wychowawców uczących tolerancji, z odgłosem dzwonów w uszach – a dojrzewaniem w takim mieście jak Bangkok, gdzie uczniowie idą do szkoły w opaskach na ustach, które mają je chronić przed spalinami, i słuchawkami od walkmanów na uszach, aby odgrodzić je od ulicznego zgiełku. Jacyż zrozpaczeni ludzie muszą się chować w takich tragicznych warunkach. I co jest lepsze?

Mnisi interesowali się polityką. Wszyscy byli Szanami i nienawidzili Birmańczyków. Dwóch z nich było zwolennikami Khuna Sa, króla narkotyków, który jednak podjął teraz walkę o "wyzwolenie" tych wszystkich, którzy czuli się uciskani.

W roku 1948 pod naciskiem Anglików Szanowie, podobnie jak inne mniejszości, zgodzili się przystąpić do Unii Birmańskiej, pod warunkiem że jeśli będą chcieli, w ciągu pierwszych dziesięciu lat będą mogli się wycofać. Birmańczycy skorzystali jednak z sytuacji, aby usunąć sawbaw i podporządkować sobie Państwa Szanów. Teraz secesja stała się niemożliwa i odtąd Szanowie i Birmańczycy znajdują się w stanie wojny. Armię ranguńską uważa się tutaj za wojsko okupacyjne i często w ten właśnie sposób się ona zachowuje. W roku 1991 kilkuset żołnierzy birmańskich zajęło centrum Kengtung i zrównało z ziemią pałac sawbaw, pod pozorem że w miejscu tym ma stanąć hotel turystyczny, chociaż naprawdę chodziło im tylko o likwidację symbolu niezależności Szanów. W pałacu mieszkał ostatni potomek w linii prostej założyciela miasta. Ich dynastia trwała ponad siedemset lat. Stare fotografie pałacu krążą teraz potajemnie między ludźmi, jak zdjęcia siedziby dalajlamy w Lhasie.


Kiedy opuszczaliśmy pagodę, do świtu było jeszcze kilka minut, tymczasem główną ulicą Kengtung ciągnęła dziwna procesja. Wydawało się, że sunące gęsiego postacie zeszły z kart dawnej księgi antropologicznej; kobiety niosące na plecach drągi, z których końców zwieszały się kosze, mężczyźni z pękami kaczek związanych przy łapach, jeszcze inne kobiety w tanecznych pląsach dotrzymujące kroku tym, które niosły kosze. Różne grupy były ubrane w innym stylu i w innych kolorach. Kobiety Akka miały na sobie spódniczki mini, czarne legginsy i dziwne nakrycia głowy z blaszkami i srebrnymi kuleczkami. Żyrafie kobiety Padaung szły w srebrnych pierścieniach podtrzymujących ich szyje. Kobiety Meo odziane były w czerwono-niebieskie haftowane gorsety, podczas gdy mężczyźni nieśli długie, prymitywne karabiny. To byli ludzie z gór, którzy zeszli zaczekać, aż o szóstej otworzy się jeden z ostatnich fascynujących targów azjatyckich.

Zasiadłszy na drewnianych stołkach Miodowej Herbaciarni, zjedliśmy śniadanie: owoce w cieście, które chłopak zręcznie wyjmował gołymi rękami z rozgrzanego oleju. Maczaliśmy je w skondensowanym mleku. Przy innym ze stojących wzdłuż chodnika stołów Andrew dojrzał swego przyjaciela, syna jednego z lokalnych przywódców plemienia Lua, i zaprosił go, aby przysiadł się do nas. Przed nami przesuwali się ludzie ciągnący na rynek. Zobaczyliśmy mężczyzn odzianych na czarno, każdy z wielką maczetą w bambusowej pochwie u pasa.

– To Wa, dzicy Wa – powiedział z niejakim niesmakiem w głosie przyjaciel Andrew. – Nigdy się nie rozstają z tymi swoimi wielkimi nożami.

Opowiedział nam, jak w dzieciństwie ojciec uczył go, aby zawsze bardzo uważać w kontaktach z Wa. W przeciwieństwie do Wa "cywilizowanych" ci pozostali wierni swej tradycji i po prostu odcinali ludziom głowy. Zaraz przed żniwami, gdy pola pełne są dojrzałego ryżu, dzicy Wa napadają sąsiadów i porywają najchętniej dzieci, aby tą samą kosą, który posłuży potem do żniw, ścinać im głowy.

– Zakopują je na polach w podzięce bogini ryżu. Stają się groźni, ledwie wykroczą poza swoje terytorium; u siebie nie skrzywdzą nikogo. Kiedy ich odwiedzisz, są bardzo mili i gościnni. Trzeba tylko uważać, co dają do jedzenia.

Pewnego razu, mówił przyjaciel Andrew, ktoś zaproszony na obiad u Wa znalazł na talerzu kawałek tatuowanego mięsa. Sugestia zatem brzmiała, że Wa są także ludożercami, a przynajmniej tak utrzymywali ich sąsiedzi, Lua.


Poprosiłem Andrew i jego przyjaciela, aby pomogli mi znaleźć wróżbitę. Jest to zajęcie szeroko uprawiane, a powiada się, że leżąc między dwoma wielkimi jej źródłami – Chinami i Indiami – potrafiło niezwykle umiejętnie spleść obie postacie tajemnej wiedzy i dlatego wróżbici birmańscy są bardzo potężni. Przesąd odegrał wielką rolę w dziejach całego tego regionu. Ponieważ jeden z birmańskich królów gorąco pożądał jednego z siedmiu białych słoni władcy Syjamu – bardzo rzadkich i dlatego magicznych – wybuchła trwająca trzysta lat wojna, w efekcie której Ajodhja została zburzona, a Syjamczycy wznieśli nową stolicę – właśnie Bangkok.

Także w nowszych czasach astrologia i tajemne praktyki były istotne dla panowania Ne Wina i trwania jego dyktatury. Jedną z pierwszych rzeczy, jakie dostrzega się po przybyciu do Birmy, są osobliwe nominały na banknotach: czterdzieści pięć, siedemdziesiąt pięć, dziewięćdziesiąt. Wszystkie te liczby podzielne przez trzy były uważane przez Ne Wina za szczególnie pomyślne, a Bank Narodowy musiał się podporządkować jego życzeniu.

Podobnie jak Tajlandczycy, także i Birmańczycy nie sądzą, by los był nieodwracalny, że nawet jeśli przepowiednia zapowiada nieszczęśliwe wydarzenie, można go uniknąć. Nie tylko przez gromadzenie zasług, ale także przez spowodowanie wypadku o podobnym charakterze, aby w ten sposób, by tak rzec, zaspokoić wymagania przeznaczenia. Prawdziwym mistrzem takiej strategii był Ne Win. Pewnego razu oznajmiono mu, że krajowi grozi straszliwy głód. Niezwłocznie nakazał więc, aby wszyscy urzędnicy państwowi wraz ze swymi rodzinami przez trzy dni jedli tylko cienką zupkę z korzeni bambusa. Takie odgrywanie głodu miało zapobiec prawdziwemu nieszczęściu i istotnie katastrofa tego typu nie nawiedziła Birmy.

Innym razem jeden z najbardziej zaufanych astrologów przestrzegł Ne Wina, że grozi mu obalenie przez prawicowych zamachowców. Dyktator natychmiast nakazał, aby lewostronny ruch drogowy, pozostałość panowania Brytyjczyków, zamienić na prawostronny. Cały kraj znalazł się w stanie zamętu, skoro jednak zgodnie z przepowiednią nastąpił "prawicowy zamach", udało się w ten sposób uniknąć prawdziwej rewolty.

W roku 1988 ten sam astrolog ostrzegł Ne Wina, że kraj czeka wielka katastrofa: stołecznymi ulicami popłynie krew, a on sam będzie musiał uciekać za granicę. Wkrótce potem doszło do masakry tysięcy protestujących studentów i rzeczywiście na ulicach Rangunu polała się krew. Ne Win lękał się, że spełni się także druga część przepowiedni. Rozwiązanie podpowiedział wróżbita. Ponieważ w języku birmańskim czasowniki "uciekać" i "latać" są bardzo podobne, więc dyktator nie będzie musiał uciekać, jeśli w stroju dawnego króla, dosiadając białego wierzchowca, uda mu się oblecieć najdalsze zakątki kraju. Nic prostszego. Kazał zrobić drewnianego konia (z żywym mogłoby to być zbyt niebezpieczne), pomalować na biało i załadować do samolotu. Odziany jak starożytny król, zasiadł w siodle i odwiedził wszystkie cztery strony Birmy. Podstęp się udał i Ne Win nie musiał uciekać. Nadal jest ważną postacią, éminence grise, działającą na zapleczu nowej dyktatury.

Także nowi władcy mają swych zaufanych wróżbitów. Niedawno jeden z generałów został przestrzeżony, że padnie ofiarą zamachu. Natychmiast kazał publicznie obwieścić swoją śmierć i nikt już nie próbował go zabić.

Oczywistą przyczyną, dla której nie doszło do głodu, prawicowego buntu, wygnania prezydenta i zamachu, było to, że – jak to ująć? – nie miało do nich dojść, nie zaś to, że dzięki przepowiedniom udało się ich uniknąć. Ale Azjaci – a zwłaszcza Birmańczycy – nie tak podchodzą do życia. Przepowiednia ma charakter twórczy: zapowiedziane wydarzenie już zaistniało. Jest faktem i chociaż ma dopiero nadejść, jest bardziej rzeczywiste i znaczące niż to, co się już dokonało. W Azji przyszłość jest ważniejsza od przeszłości i o wiele więcej pasji poświęca się przepowiedniom niż historii.


W Bangkoku powiedziano mi, że w Kengtung znajduje się stara misja katolicka i że najprawdopodobniej żyją w niej jeszcze stare włoskie zakonnice. O zmierzchu wspięliśmy się po stoku do kościółka. Nocna lampka paliła się u stóp plastikowej Madonny; w refektarzu kilka młodych birmańskich zakonnic sprzątało ze stołów po kolacji. Przedstawiłem się jednej z nich, ona zaś pobiegła z krzykiem: "Włosi! Włosi! Chodźcie!". Po drewnianych schodkach zeszły podniecone dwie blade starowinki. Miały na sobie obszerne szare habity i woalki z białym obrębieniem. Nie posiadały się z radości. "To cud!", w kółko powtarzała jedna. Druga mówiła coś, czego nie mogłem zrozumieć. Pierwsza miała dziewięćdziesiąt lat, druga – osiemdziesiąt sześć. Rozmawialiśmy dobrych kilka godzin. Ich historia, podobnie jak dzieje katolickiej misji w Kengtung, należy do tych, których się już teraz nie opowiada. Może dlatego, że bohaterami są ludzie nadzwyczajni, a dzisiejszy świat woli promować typy banalne i normalne, z którymi każdy może się identyfikować.

Rzecz zaczyna się na początku zeszłego stulecia. Papiestwo, przekonane, że nigdy nie uda mu się nawrócić Szanów, bardzo rozwiniętych kulturalnie i zagorzale trzymających się dharmy (drogi Buddy), uznało, że może uda się jednak nawrócić bardziej prymitywne plemiona natywistyczne, dzięki czemu w birmańską glebę ciśnięte zostanie ziarno chrześcijaństwa. Pierwszy misjonarz zjawił się w Kengtung w roku 1912. Był to mediolańczyk, ojciec Bonetta z Watykańskiego Instytutu Misji Zagranicznych. Miał wprawdzie ze sobą niewiele pieniędzy, ale udało mu się wykupić szczyt jednego ze wzgórz wznoszących się nad miastem. To tutaj wieszano przestępców w dni targowe: ziemia pełna phii była bezwartościowa.

Do Bonetty dołączyli wkrótce inni misjonarze i szybko wznieśli kościół oraz seminarium. W 1916 roku pojawiły się pierwsze zakonnice, wszystkie z Mediolanu i okolic, wszystkie ze zgromadzenia dell'Ordine di Maria Bambina. Otwarto sierociniec i szkołę, potem szpital i leprozorium. Lata płynęły: Kengtung nie omijały polityczne zawieruchy przewalające się przez ten region; pojawiały się tu kolejne zdobywcze armie: Japończycy, Syjamczycy, Chińczycy z Kuomintangu, a potem żołnierze Mao. Na koniec przyszli Birmańczycy, ale misja włoska trwała.

Nic do dzisiaj się nie zmieniło na "Wzgórzu Duchów": budynki wszystkie stoją, dobrze utrzymane i pełne dziatwy. Ojciec Bonetta zmarł w roku 1949 i jak inni zakonnicy, którzy nie powrócili już do Włoch, leży pogrzebany na cmentarzu za kościołem. Jest jeszcze pięć włoskich zakonnic: trzy w szpitalu, dwie w konwencie z miejscowymi nowicjuszkami.

– Kiedy tu przyjechałam, nie można było wyjść w nocy, gdyż dookoła grasowały tygrysy – opowiadała najstarsza, Giuseppa Manzoni, która przybyła do Kengtung w 1929 roku i nie wróciła już do Włoch. Rozumiała wprawdzie moje pytania, ale odpowiadała w języku Szanów, co Karen, jedna z młodych sióstr, przekłada na angielski.

Siostra Giuseppa urodziła się w Cernusco.

– Piękne miejsce, koło Mediolanu. Wszędzie musiałam chodzić na piechotę, bo w domu nie było pieniędzy.

Jej rodzice byli wieśniakami. Mieli dziewięcioro dzieci, ale siódemka synów odumarła ich wcześnie i przetrwały tylko dwie córki.

Siostra Vittoria Ongaro przybyła do Kengtung w roku 1935.

– 22 lutego – precyzuje jak przy podaniu daty ślubu. – Ludzie mieli wtedy niewiele, ale lepiej im się żyło, gdyż nie było takich różnic między bogatymi a biednymi jak dzisiaj.

Misja katolicka szybko stała się ostoją dla wszystkich okolicznych nieszczęśników. Pożywienie i opiekę znajdowali tu kalecy, epileptycy, chorzy umysłowo, kobiety porzucone przez mężczyzn, noworodki z rozszczepionym podniebieniem (porzucane na śmierć w społeczności, która wadę fizyczną traktuje jako konsekwencję śmiertelnego grzechu popełnionego w poprzednim życiu). To oni dzisiaj opiekują się ogrodem, doglądają zwierząt, pracują w kuchni, aby nakarmić dwieście pięćdziesiąt sierot.

Zrobiło się późno, zaczęliśmy się zbierać i na pożegnanie spytałem obie zakonnice, czy moglibyśmy coś dla nich zrobić.

– Tak, módlcie się za nas, abyśmy i my po śmierci mogły iść do raju – powiedziała siostra Giuseppa.

– Jeśli was tam zbraknie, w raju muszą być wielkie pustki.

Odpowiedziały śmiechem, do którego przyłączyły się wszystkie nowicjuszki.

W drodze do bramy siostra Giuseppa chwyciła mnie za rękę i szepnęła, tym razem w znakomitej włoszczyźnie z północnym akcentem:

– Niech pan pozdrowi wszystkich ludzi w Cernusco. – Zawahała się na chwilę. – Bo ono dalej tam jest, pod Mediolanem.

Z prawdziwą radością potwierdziłem.


Schodząc po zboczu, miałem wrażenie, że zetknąłem się ze swego rodzaju cudem. Ileż sił i otuchy dodawało spotkanie ludzi, którzy mocno w coś uwierzyli i w tej wierze trwali; spotkać mieszkańców starych Włoch, którzy przetrwali dzięki oddaleniu.

Ludziom urodzonym na początku wieku w ubogiej chłopskiej rodzinie w Cernusco czy gdziekolwiek indziej we Włoszech nie mógł marzyć się księżyc. Stało przed nimi bardzo niewiele możliwości, co znaczyło, że mieli swoją "predestynację". Dzisiaj każdy ma przed sobą wiele możliwości i może aspirować do bardzo różnych rzeczy, ale w rezultacie nikt nie jest do niczego "predestynowany". Może dlatego ludzie czują się coraz bardziej zdezorientowani i niepewni co do sensu życia.

Dzisiaj dzieci w Cernusco nie mrą jak muchy, a zapytane, kim chciałyby być w przyszłości, żadne nie odpowiedziałoby: "Misjonarką w Birmie". Czy jednak ich życie ma więcej sensu niż życie dzieci, które kiedyś mogłyby w ten sposób odpowiedzieć? Zakonnice w Kengtung nie powątpiewają w sens życia.

A jak jest z moim? Podobnie jak inni, czasami się waham. Z pewnością nie jestem "urodzonym" dziennikarzem. Kiedy w dzieciństwie rodzina i znajomi bombardowali mnie idiotycznymi pytaniami, które zadawane są – zdaje się – wszystkim dzieciom we wszystkich krajach i być może we wszystkich wiekach, droczyłem się z nimi, za każdym razem udzielając innej odpowiedzi, aż wreszcie zacząłem wymyślać nieistniejące profesje. Po dziś dzień marzę o czymś takim.


Po trzech dniach spędzonych w Kengtung Andrew i jego przyjacielowi nie udało się znaleźć dla mnie wróżbity. Być może protestanckie korzenie Andrew decydowały o pewnym sceptycyzmie, a może dwaj najsłynniejsi specjaliści byli właśnie "poza miastem". I wreszcie ostatniego wieczoru zna leźliśmy jednego grającego w badmintona z dziećmi w ogródku swego domu. Bardzo grzecznie odmówił: przyjmował tylko przed południem między 09.30 a 11.30, po medytacji. Prosiłem go, aby dla mnie zrobił wyjątek, ale był niezłomny. Poprzysiągł sobie trzymać się tych ograniczeń, aby "nie stać się niewolnikiem chęci zysku". Gdyby złamał to zobowiązanie, utraciłby całą swoją moc. Jego stanowczość zrobiła na mnie większe wrażenie niż cokolwiek, co mógłby mi powiedzieć.

W drodze powrotnej znowu zobaczyliśmy więźniów w łańcuchach. Teraz byliśmy już przygotowani i wręczyliśmy im kilka koszul, sweter, papierosy i trochę kyatów.

Na granicy zwrócono nam paszporty bez żadnej wstemplowanej wizy. Oficjalnie ani przez chwilę nie opuściliśmy Tajlandii i nie wjechaliśmy do Birmy. Szybka taksówka zawiozła nas do Chiang Rai. Noc spędziliśmy w lśniącym od nowości, ultranowoczesnym hotelu, gdzie młodzi tajlandzcy kelnerzy, wystrojeni jak dawni Syjamczycy, obsługiwali zachodnich turystów wystrojonych jak podróżnicy. Jutro klimatyzowane autobusy zawiozą ich do Tachileck, gdzie sfotografują się pod łukiem znanym jako Złoty Trójkąt, odwiedzą muzeum zwane Domem Opium i kupią trochę birmańskich świecidełek, takich, jakie dziś równie dobrze można dostać w Europie.

Wynajęty przez hotel na pół roku francuski mim, w meloniku i z laseczką, udawał Charliego Chaplina, przechadzając się między stolikami, przed windami i pośród gości w barze, w nadziei, że w ten sposób rozluźni atmosferę. Po więźniach w kajdanach, mnichach i obcinaczach głów trudno mi było sobie wyobrazić coś bardziej absurdalnego.

Nazajutrz Angela i Charles wsiedli do samolotu i po dwóch godzinach byli w Bangkoku. Mnie czekały cztery godziny jazdy autobusem do Chiang Mai, a potem cała noc w pociągu. Niewygodne. Skomplikowane. Ciągle jednak satysfakcję sprawiało mi trzymanie się planu. Przypomniało mi się, jak jako chłopiec w drodze do szkoły starałem się nie nadepnąć linii między płytami chodnikowymi. Jeśli uda mi się przez całą drogę, z klasówką będzie wszystko jak najlepiej. Na całym świecie widywałem dzieci zachowujące się podobnie. Być może wszyscy od czasu do czasu odczuwamy instynktowną potrzebę, aby narzucić sobie jakieś ograniczenia, spróbować się z trudnościami, aby w ten sposób poczuć, że zasłużyliśmy na jakiś wytęskniony rezultat.

Rozmyślając nad tym, ile razy w życiu podejmujemy takie gry z losem, dotarłem na czas na przystanek autobusowy, potem na stację kolejową, a wreszcie do Bangkoku.

Powiedział mi wróżbita

Подняться наверх