Читать книгу Powiedział mi wróżbita - Tiziano Terzani - Страница 5

ROZDZIAŁ TRZECI
Po której stronie szczęście?

Оглавление

W jednej z pięknych scen Siddharthy Hermanna Hessego – których tak wiele jest w tej książce – książę, który niebawem zostanie Buddą, Oświeconym, siedzi na brzegu rzeki. Uderza go to, że jeśli nie mierzyć czasu, przeszłość i przyszłość są zawsze obecne, podobnie jak rzeka, która zawsze jest jedna i istnieje nie tylko przed oczyma widza, ale także u źródeł i u ujścia. Woda, która dopiero ma nadpłynąć, to jutro, ale jest już teraz, w górę nurtu, ta, która już przepłynęła, to wczoraj, też będące teraz, ale w dolnym biegu.

W złotych promieniach zachodzącego słońca siedziałem na należącym do Luang Prabang szczycie Wat Pusi, wpatrywałem się, jak mała, wartka Nam Khan wpada do szerokiego, majestatycznego Mekongu, i rozmyślałem nad obserwacją Siddharthy. Na te pełne wirów, mętne wody złożyło się wiele potoków, strumieni oraz rzeczek – i podobnie jest z życiem. Patrzyłem w nurt i myślałem, że niepodobna rozróżnić teraźniejszości, przeszłości i przyszłości, gdyż w niepowstrzymanym przepływie są tu teraz. Pięćdziesiąt pięć lat przepłynęło niczym wielka rzeka sunąca ku Morzu Chińskiemu; reszta mego czasu na ziemi sunęła po himalajskich stokach, już teraz płynąc ku mnie, wytyczonymi korytami, wypełniona aż po ostatnią godzinę. Gdybym siedział wyżej, widziałbym więcej rzeki, ale czy można zobaczyć więcej przeszłości, więcej przyszłości?

Byłem sam i jak często wtedy, gdy nie ma w pobliżu żadnej innej osoby, myślałem leniwie, nie troszcząc się o logikę i puszczając wodze wyobraźni. Przed progiem świadomości rodzą się najdziksze pomysły. Tak, może to, co nazywamy przyszłością, już się wydarzyło, a tylko nasza ograniczona wizja nie pozwala tego zobaczyć. To by tłumaczyło, dlaczego niektórzy ludzie mogą "odczytywać" przyszłość tak łatwo, jak my możemy widzieć światło gwiazdy, która zgasła przed stuleciami. Być może sekret polega na tym, aby wyrwać się z czasu takiego, jakim go zwykle pojmujemy: złożonego z lat, godzin, sekund.


Laos był idealnym miejscem na psychiczne przygotowanie się do rozbratu z lataniem, a także by w jakiś sposób usytuować się poza czasem. Laos od lat instynktownie starał się robić właśnie to. Bez dostępu do morza, otoczony nieprzebytymi górami oddzielającymi go od Chin i Wietnamu, od Tajlandii odgrodzony jest Mekongiem, którego brzegi spina tu tylko jeden most. Na przekór wojnom, inwazjom i presji sąsiadów Laosowi udało się zachować pradawny, jemu właściwy rytm życia i nawet jeśli kalendarz informuje, że jest wiek dwudziesty, umysły Laotańczyków trwają w swojej epoce, której nie zamierzają opuszczać.

Tajlandczycy doprowadzili do swego brzegu Mekongu autostrady i na tysięczne sposoby sugerowali Laotańczykom, że jeden porządny most da im dostęp do tajlandzkiego systemu komunikacyjnego i połączy ich bezpośrednio z Bangkokiem, z którego napływać będą turyści obładowani dolarami. Laotańczyków to nie przekonywało. "Nie, dzięki – odpowiadali. – Nie trzeba nam takiego mostu. Chcemy żyć po swojemu".

Tyle że to życie niestety powoli zanika. Nie dlatego, że Laotańczycy znienacka zmienili zdanie, lecz dlatego, że w naszych czasach kraj, który znajdzie się na rozdrożu między modernizacją cum destrukcją a izolacją, która pozwoliłaby zachować tożsamość, nie ma w istocie wyboru, gdyż ten w jego imieniu został już dokonany przez innych. Biznesmeni, bankierzy, eksperci z organizacji międzynarodowych, urzędnicy ONZ i głowy światowych rządów są zagorzałymi propagatorami "rozwoju" za wszelką cenę. Zgodnie opowiadają się za misją, którą bez specjalnej przesady można określić słowami amerykańskiego generała w Wietnamie – generał po zrównaniu z ziemią wioski okupowanej przez Wietkong oznajmił dumnie: "Musieliśmy ją zniszczyć w imię jej ocalenia!".

I to właśnie dzieje się z Laosem: aby ocalić kraj od zacofania, niszczą go nowi misjonarze materializmu i rozwoju gospodarczego. Najcięższy cios zadali Australijczycy. Powodowani najszlachetniejszymi intencjami, zbudowali wielki most na Mekongu. Samych Laotańczyków nic to nie kosztowało – z wyjątkiem dziewiczości. Z natury podejrzliwi wobec wszystkich nowości i modernizacji natychmiast nazwali go "mostem AIDS".

W głębi serca Laotańczycy należą do przeszłości i tylko za sprawą przypadku, który umieścił ich kraj w centrum Indochin, zostali zmuszeni do uczestnictwa w przemocy współczesnego świata, za co zapłacili wysoką cenę. Aby móc wspierać Wietkong w Wietnamie Południowym, Chińczycy przez dżunglę Laosu poprowadzili Szlak Ho Chi Minha. Chcący go zamknąć Amerykanie w sekretnych bombardowaniach zrzucili na Laos więcej bomb, niż ich spadło podczas drugiej wojny światowej na Niemcy i całą okupowaną przez nie Europę: dwa miliony ton materiałów wybuchowych.

Nawet teraz, gdy nastał już pokój, położenie geograficzne nie pozwala Laosowi i jego mieszkańcom żyć zgodnie ze swymi chęciami, kraj stał się bowiem pomostem między Tajlandią a Chinami, dwoma potężnymi sąsiadami wręcz opętanymi ideą postępu.

Nadal jednak wystarczy znaleźć się na terenie Laosu, by natychmiast poczuć w powietrzu jakąś osobliwą poetyckość. Długie dni toczą się powoli, a z ludzi promieniuje spokojna słodycz, jaką trudno znaleźć gdziekolwiek indziej w Indochinach. Francuzi, znawcy ludzi, którymi rządzili, zwykli mówić: "Wietnamczycy sadzą ryż, Khmerowie się temu przyglądają, a Laotańczycy słuchają, jak rośnie".

Po raz pierwszy znalazłem się w Laosie w roku 1972. Na małym balkonie hotelu Constellation w Wientianie blond hippiska paliła tak mocnego dżointa z marihuany, że zapach rozchodził się na wiele metrów dokoła. Na mój widok szepnęła: "Pamiętaj, Laos to nie jest miejsce, to stan umysłu".

Słowa te dobrze zapadły mi w pamięć i dwadzieścia lat później chciałem odwiedzić Laos, zanim także i on stanie się "miejscem", podobnie jak inne zalanym światłem neonów, pełnym plastiku i betonu. Miałem po temu także dwoisty pretekst dziennikarski: po pierwsze, otwarcie Szlaku Ho Chi Minha dla turystów, po drugie, budowa wielkiej transazjatyckiej autostrady łączącej Singapur z Pekinem. Po zbudowaniu mostu na Mekongu część laotańska miała biec przez starą królewską stolicę Luang Prabang, przepoławiając jedną z najbardziej spokojnych i romantycznych okolic w Azji, oazę dawnego czaru Orientu, jakich niewiele już zostało.

Luang Prabang okazało się nadal równie fascynujące, jak kiedyś: leży w bujnej zielonej dolinie, a otaczają je szczyty jakby nakreślone pędzlem chińskiego malarza, między nimi zaś największe wrażenie robi Wat Pusi, na którego stoku schodzącym do Mekongu przycupnęły w wieczystym skupieniu przepiękne świątynie.

O zmierzchu raz jeszcze zobaczyłem mnichów schodzących ku głównej, wybrukowanej ulicy miasta, aby przyjmować jadło od klęczących na chodnikach mieszkańców. I oto ta właśnie ulica miała stać się fragmentem gigantycznej autostrady. Dowiedziałem się, że na szczęście niektórzy z mieszkańców znaleźli odwagę, by się sprzeciwić, i same władze opowiedziały się za alternatywnym rozwiązaniem. Czy zatem Luang Prabang zostało uratowane? Nie do końca; nikt nie sprzeciwił się innemu planowi, zgodnie z którym obecne skromne lądowisko miało zostać przekształcone w wielki port lotniczy zdolny przyjmować jumbo jety pełne turystów.

Cóż za straszliwym wynalazkiem jest turystyka, jedna z najbardziej złowrogich gałęzi przemysłu! To za jej sprawą cały świat stał się jednym wielkim parkiem rozrywki, bezgranicznym Disneylandem. Już wkrótce zaczną tu lądować nowi najeźdźcy, żołnierze cesarstwa konsumpcjonizmu zbrojni w nienażarte aparaty fotograficzne i kamery wideo, którzy odrą ten kraj z naturalnej magii.

Azjatycki starzec, widząc wymierzony w siebie obiektyw, odwraca się, kryjąc twarz, gdyż boi się, że aparat pozbawi go czegoś bardzo osobistego, czego już nigdy nie odzyska. I czy aby nie ma racji? Czy aby dziesiątki tysięcy zdjęć zrobionych przez znudzonych turystów nie odarły naszych świątyń ze świętości, a pomników z patyny wielkości?

Tybet, broniąc swej duchowości przez stulecia, szczelnie chronił swe granice i dzięki temu zachował bardzo niezwykłą aurę. Czar zabiła inwazja Chińczyków, dokonana rzecz jasna w imię modernizacji. Jedna z najgorszych informacji, jakie ostatnio wyczytałem, była taka, że Chińczycy, aby ułatwić (jakżeby inaczej) ruch turystyczny, "zmodernizowali" oświetlenie Potali, pałacu-świątyni dalajlamy, i umieścili na nim neony. To nie przypadek: neon zabija wszystko, łącznie z bogami, a wraz z ich śmiercią umiera też tożsamość Tybetu.

Wybitny japoński pisarz Junichiro Tanizaki, w poruszających słowach mówiąc o odchodzeniu dawnej Japonii, opłakuje cienie, które decydowały o atmosferze i duchu tradycyjnych domów z drewna i papieru. Właśnie jeśli chodzi o atmosferę, o ducha, wnętrze Potali było ciemne. Trzeba je przemierzać w półmroku, by w chwiejnym blasku lamp maślanych na pół widzieć, na pół domyślać się grymasów na twarzach potworów i zamyślonych uśmiechów Buddy. Neon niczego nie ukrywa, podcina skrzydła każdemu, kto marzy o wzlotach ducha.

Na początku tego stulecia Pierre Loti, niepewny niczym pielgrzym, na wozie ciągniętym przez czarne woły dotarł do Angkoru w Kambodży, by tu zaznać gościnności klasztornych mnichów. Dwadzieścia lat później biuro Cooka organizowało wycieczki po ruinach, zwieńczone występami tanecznymi i sprzedażą stuletnich kamieni jako okolicznościowych pamiątek.

Człowiek, który w roku 1860 odkrył Angkor dla reszty ludzkości – i turystów – zapłacił za to życiem. Niewiele osób wie, że jego grób znajduje się na wschód od Luang Prabang. Chciałem z uszanowaniem pokłonić się mogile tego ryzykanckiego naukowca, którego historia zawsze mnie fascynowała. Nazywał się Henri Mouhot, był francuskim przyrodnikiem, który zwiedzał Indochiny zaraz po tym, jak stały się kolonią. Chciał Mekongiem dotrzeć do Chin, zanim jednak wyruszył, przeczytał sporządzoną dziesięć lat wcześniej relację pewnego mnicha, który nieopodal Siem Reap widział w dżungli dziwne ruiny.

W liście Mouhot opowiada, jak pewnego dnia podczas spaceru po lesie, kiedy dla towarzystwa nucił sobie pod nosem Traviatę, nagle poczuł, że w gęstwinie listowia przygląda mu się dwoje… czworo… dziesięcioro… przyglądają mu się setki kamiennych, uśmiechniętych oczu. Często usiłowałem sobie wyobrazić, jak musiał się poczuć w tym momencie – momencie, który nadał sens jego życiu. I śmierci. Spędziwszy jakiś czas pośród ruin Angkoru, Mouhot ruszył dalej na północ, minął Luang Prabang, jednak podczas marszu brzegiem Nam Khan rozchorował się w pobliżu wioski Naphao. Dziewiętnastego października zanotował: "Dopadła mnie febra"; potem przez kilka dni brak wpisów, aż wreszcie 29 października widzimy nakreślone trzęsącą się ręką słowa: "Panie, zlituj się nade mną". Mouhot zmarł 10 listopada 1861 w wieku trzydziestu pięciu lat.

Odwiedzenie jego grobu było znacznie prostsze: najpierw pół godziny jazdy samochodem z Luang Prabang w kierunku Ban Noun, potem dziesięć minut wędrowania w dół niezbyt stromego zbocza i pod górę zarośniętą ścieżką. Kiedy dotarłem do grobu, miałem wrażenie, że Mouhot mógł równie dobrze umrzeć dziesięć minut wcześniej. Nic się nie zmieniło: rzeka płynęła z tym samym sennym pomrukiem, las szeptał tysięcznymi głosami, kawałek dalej przechodziła kobieta z wiklinowym koszem na plecach; wszystko działo się dzisiaj, ale równie dobrze mogło się dziać sto trzydzieści lat temu.

Grób wykopano tam, gdzie zmarł Mouhot, we wnęce zbocza, jakieś trzydzieści metrów nad korytem Nam Khan, jakby chciano się upewnić, że prąd nie porwie ze sobą zwłok. Nad betonową płytą stoi na straży wielkie drzewo. Po lewej niczym chorągiew powiewa wysoka, radosna kępa zielonego bambusa.

Miał rację włoski poeta Ugo Foscolo, sławiąc w wierszu grobowce. Są one wielką inspiracją, zawsze robiły na mnie wielkie wrażenie te proste ślady życia, jakie ludzie Zachodu zostawiali na całym świecie. Ileż to godzin spędziłem na azjatyckich cmentarzach – w Makao, Chiang Mai, Nagasaki, Jokohamie – na których spoczęli ludzie przybyli z daleka, i starałem się wczuć w ich życie, wyczytać ich historie ze skąpych słów wyrytych w kamieniu. Dwudziestokilkuletni kapitanowie powaleni przez febrę, młode matki, które zmarły podczas porodu, marynarze z jednego statku, gasnący w ciągu kilku dni, najwyraźniej porażeni z nagła jakąś zarazą. Niekiedy jakiś opłakiwany przez dzieci i wnuki starzec, którego życie – głosił nagrobek – było przykładem dla innych. Podróżnicy, misjonarze, kupcy: nic niemówiące nazwiska.

Skąd bierze się ta dziwna fascynacja grobami? Czy kryje się w nich coś więcej niż tylko kości? Może pamięci o zmarłych towarzyszy również jakiś ślad ich obecności? Może same kamienie są nasączone ich historiami? Wydaje się, że samotny, zapomniany grób Mouhota nad brzegiem Nam Khan przemawia mocno, nawet jeśli niewyraźnie. Sam fakt moich odwiedzin przydał mu życia. Czy też może ta przeszłość zawsze tam trwała, obecna dla każdego, kto chce być poruszony, zainspirowany?


Na ostatnie miejsce pobytu w roku 1992 wybrałem Laos, gdyż wiedziałem, że jeśli ostatecznie wyrzeknę się na dwanaście miesięcy samolotów, bez trudu będę mógł drogą lądową dostać się do Bangkoku. Od pierwszej chwili towarzyszyły mi dziwne myśli. Sam fakt, że zacząłem zważać na mniej wyeksponowaną stronę doświadczenia, sprawił, iż zacząłem też dostrzegać rzeczy, które w innym wypadku umknęłyby mej uwadze. Znienacka wszystko zaczynało się łączyć ze światem nadzmysłowym; ludzie, w których normalnie dostrzegłbym ich społeczne role, teraz zaczynali odsłaniać oblicza nie tylko inne, lecz także mocno łączące się z tym, co mnie obecnie pasjonowało.

Ostatniego dnia pobytu w Luang Prabang popłynąłem łodzią w górę Mekongu do jaskiń Tham Ting, w których znajdowało się siedem tysięcy posągów Buddy. Podczas wojny one i cały stromy stok wznoszący się nad rzeką znalazły się pod ostrzałem komunistycznych partyzantów z Pathet Lao i dlatego wcześniej nie udało mi się tam dotrzeć. Wiele posągów zostało wykradzionych, po czym wylądowały w sklepach z antykami w Bangkoku, niemniej jednak bardzo chciałem zobaczyć to miejsce. Czyż przyszłość nie nadpływała ku mnie symbolicznie nurtem Mekongu? Wyjdę jej na spotkanie.

W jednej z jaskiń grupa Laotańczyków klęczała przed kamiennym Buddą, wypytując o swą przyszłość. Postąpiłem tak samo. Sprawa jest prosta. Złączywszy dłonie, tak długo potrząsasz pudełkiem pełnym małych bambusów, aż któryś wypadnie na ziemię. Jest na nim numer odsyłający do papierowego paska z wypisaną wiadomością. Oto jak brzmiała moja:

Strzel z łuku do wielkiego Ku Pan. Z pewnością go zabijesz. Wkrótce nie będziesz już miał wrogów, a twoje imię stanie się znane we wszystkich zakątkach świata. Twoi ludzie potrzebują cię i musisz nadal im pomagać. Jeśli wdasz się w interesy, utracisz wszystko, po najmniejszą monetę. Ominą cię choroby, a podróż jest dla ciebie dobrym rozwiązaniem.

Zrazu niewiele się zastanawiałem nad tymi słowami, kiedy jednak wyciągnąłem skrawek papieru podczas przyjęcia bożonarodzeniowego w ambasadzie francuskiej w Wientianie, było to niczym iskra, z której bucha wielki płomień. Znienacka przy eleganckim stole, do którego podawali milczący kelnerzy w liberiach, wszyscy zaczęli rozmawiać jedynie o wróżbitach, przepowiedniach i magii. Każdy miał w tych kwestiach coś do opowiedzenia. Czy to z tego powodu, że przyjęcie odbywało się przy świecach, w wielkim białym domu stojącym pośrodku tajemniczego ogrodu, gdzie między bugenwillami i orchideami pełno było popiersi odkrywców i podróżników, czy też dlatego, że Europa i jej logika wydawały się dalej niż kiedykolwiek – tak czy inaczej zdawało się, że moja karteczka otworzyła puszkę Pandory i nadszedł czas nieoczekiwanych zwierzeń.

– Wróżbita odmienił całe moje życie – oznajmiła siedząca naprzeciw mnie elegancka, mniej więcej czterdziestoletnia kobieta, która właśnie przyjechała z Paryża. Gdy była na uniwersytecie, zaszła w ciążę z kolegą, ten jednak wkrótce zginął w wypadku narciarskim. Zaopiekował się nią ich wspólny przyjaciel; wkrótce narodziła się między nimi głęboka miłość. Pewnego dnia jego matka udała się do wróżbity, który oznajmił jej: "Twój syn ma rychło zostać ojcem nie swojego dziecka. Niech tego nie robi, gdyż inaczej zrujnuje sobie życie". Syn był tak zaszokowany tą wiadomością, że odwołał ślub.

– I w ten sposób – dokończył mężczyzna siedzący po prawej ręce żony ambasadora – to ja zostałem ojcem tego dziecka.

Wydawało się, że w całej sprawie nie ma niczego nadzwyczajnego: matce w jakiś sposób udało się doprowadzić do tego, że wróżbita powiedział to, czego ona sama nie mogła powiedzieć synowi, i tak za jego pośrednictwem uzyskała to, co chciała. Wszelako inni biesiadnicy byli pod wielkim wrażeniem tej historii, a sama kobieta nie miała wątpliwości co do potęgi wróżb. Co do mojej przepowiedni wszyscy byli zgodni, że muszę posłuchać przestrogi i trzymać się z dala od wszelkich pojazdów latających.


Z rana poleciałem na Równinę Dzbanów, leżącą w dolinie między górami na północy Laosu, a pełną wielkich, tajemniczych, czasami wysokich na siedem stóp, kamiennych naczyń, pięknie rzeźbionych – ale przez kogo? I do czego przeznaczonych? Antropologowie twierdzą, że to urny pogrzebowe dawnej, obecnie wymarłej ludności pochodzenia chińskiego, ale Laotańczycy wolą wierzyć swoim legendom. "To amfory na wino – powiadają. – Zrobili je olbrzymi, którzy od czasu do czasu urządzają sobie biesiadę przy stole na szczycie góry, na który nigdy nikomu nie udało się wspiąć".

Spędziłem w tej okolicy trzy dni. Dojrzałe opiumowe maki zaczęły zrzucać czerwone, purpurowe i białe płatki, kobiety zaś nacinały makówki i do starych czar zbierały drogocenny, lepki, czarny sok. Górale z plemienia Muong świętowali swój Nowy Rok. Młodzi oddawali się ulubionemu sportowi: grali w piłkę, aby znaleźć osobę właściwą do małżeństwa. W każdej wiosce rząd dziewcząt stawał naprzeciwko rzędu chłopców, wszyscy w tradycyjnych strojach, i następnie oba rzędy godzinami przerzucały się szmacianą piłką, przyśpiewując: "Jeśli mnie kochasz, rzucaj lepiej. Jeśli mnie chcesz, celuj lepiej".

Moim przewodnikiem był Claude Vincent, wykształcony Francuz dobiegający pięćdziesiątki, który mieszkał w Laosie od czasów dziecięcych. Poślubił miejscową dziewczynę i pozostał tu nawet po objęciu władzy przez Pathet Lao w 1975 roku. Widywaliśmy się w czasie wojny, ale nie poznaliśmy się bliżej. Dla niego byłem jednym z dziennikarskich sępów, którzy ciągną tam, gdzie śmierć. Teraz jednak było inaczej i Claude chciał mi pokazać, dlaczego pokochał ten kraj, dlaczego tak bardzo go pociągał jego starodawny, piękny duch.

Uświadomiłem to sobie, gdy zmęczeni długim popołudniem na Równinie Dzbanów na noc zatrzymaliśmy się w zajeździe bez elektryczności i wody. Zaczęliśmy rozmawiać o komunistach: gdziekolwiek się zjawili, czy to w Chinach, czy w Kambodży, zaczynali od niszczenia lokalnych tradycji. Pod hasłem walki z zabobonami eliminowali wróżbitów i zakazywali starych obyczajów i ceremonii. Spytałem Claude'a, jak było z Pathet Lao. Opowiedział mi, co mu się przydarzyło przed kilkoma laty.

Wientian, niedziela 1985 roku. Claude wraz z rodziną postanowił zrobić piknik na brzegu Mekongu. Jedna z jego małych kuzynek rozchorowała się i zostawiono ją w domu, ale tak zaczęła rozpaczać, że nie mieli żadnego wyjścia: musieli wziąć ją ze sobą.

Znaleźli odpowiednie miejsce, dorośli wzięli się do jedzenia, a dzieci zaczęły się pluskać w wodzie. I dopiero kiedy wszyscy zaczęli się zbierać do powrotu, zorientowali się, że dziewczynka gdzieś zginęła. Szukali jej wszędzie, ale bez skutku. Zdesperowani skontaktowali się ze słynnym jasnowidzem; wprowadził się on w trans, a potem oznajmił: "W następny piątek za piętnaście czwarta po południu idźcie na zakręt rzeki i tam ją znajdziecie przed pagodą. Będzie miała dwa siniaki, jeden pod pachą, drugi na piersi". Rodzina postąpiła zgodnie z jego wskazaniem i o oznaczonej godzinie zobaczyli płynące rzeką ciało dziewczynki.

Claude wyjaśnił mi, że jasnowidz nawiązał kontakt z Duchem Rzeki i poprosił go, aby oddał ciało dziecka w zamian za ofiarę z siedmiu kurczaków i prosięcia. Problem rodziny polegał na tym, jak teraz przekazać Duchowi obiecaną ofiarę. Był to czas największej brutalności komunistów. Wszędzie pełno było szpicli i Claude bał się zorganizować ceremonię. Poszedł po radę do bardzo wysoko postawionego funkcjonariusza partyjnego. Ten, wysłuchawszy go, odpowiedział: "Koniecznie musi pan złożyć przyrzeczoną ofiarę. Obietnicy złożonej Duchowi Rzeki nie wolno złamać". I poinformował Claude'a, że ilekroć podczas wojny oddział Pathet Lao przekraczał Mekong, ostatni żołnierz odwracał się i wołał coś do nieistniejącego następcy. Duch Rzeki zazwyczaj zabiera ostatniego z szeregu, więc partyzanci chcieli go w ten sposób oszukać. "Dzisiaj jest to już regulaminowy obowiązek dla wszystkich oddziałów przekraczających rzekę", zakończył Claude1. Bardzo przyjemna była sugestia, że w Laosie nawet marksiści-leniniści pozostawali przede wszystkim Laotańczykami i na swój sposób trwali poza czasem.


Nazajutrz pojechaliśmy dżipem na północ. Teren wokół Równiny Dzbanów należał do najbardziej zniszczonych przez amerykańskie lotnictwo. Dawnej stolicy już nie było: została unicestwiona w dywanowych nalotach B-52. Powstające obok Phongsovane to jak dotąd tylko gromadka drewnianych ruder.

Chroniąc się przed bombami, ludzie przez długi czas żyli tu w pieczarach. Teraz odbudowują swoje wioski, wykorzystując do tego wszystkie materiały, jakie zostawiła po sobie wojna. Łuski po bombach kasetowych – gigantyczne jaja pękające w powietrzu i wyrzucające setki morderczych min-pułapek – wykorzystują do budowy ogrodzeń i na koryta dla bydła; łuski po pociskach artyleryjskich służą jako pojemniki na wodę.

– Ile ma pani lat? – spytałem kobietę na targu w Phongsovane. Popatrzyła na mnie zdziwiona. – Kiedy się pani urodziła?

Wzruszyła ramionami.

– Przed wojną – odrzekła.

Nie było jasne przed którą. W ludzkiej pamięci w Laosie nieustannie toczy się wojna.

O czterdzieści pięć kilometrów od Phongsovane rozdroże: jedna droga idzie na wschód ku Wietnamowi i portowi Vinh, druga podąża dalej na północ ku dawnej stolicy powstańczej Sam Neua i granicy z Chinami. O dziesięć kilometrów dalej wzdłuż tej drugiej znajduje się jaskinia Tam Piu. Można tam dotrzeć tylko na piechotę, idąc brzegiem niewielkiego strumyka. Na polach nadal znajdują się niewybuchy; wokół pustka.

W połowie białawego skalnego zbocza widać duży, czarny, półkolisty otwór. Nad łąką unosi się słodki zapach świeżych kwiatów, ale Laotańczycy nie chcą iść dalej z nami, gdyż czują woń śmierci. Idziemy dalej zarośniętą ścieżką, aż wreszcie docieramy do wejścia jaskini. Skała wokół poczerniała od ognia, widać też ślady fosforu i dziury po kamiennych odłamkach, ciśniętych przez eksplozję, która zdemolowała pieczarę i zepchnęła w dół wielkie głazy. Dokoła szczątki: zwęglone resztki sprzętów kuchennych, maszyny do szycia, jakieś trudne do rozpoznania fragmenty.

Była to jedna z najsłynniejszych jaskiń, w jakich ludzie żyli podczas wojny. Tutaj, pośród gór, nie mogły ich sięgnąć bomby z B-52. Ale w roku 1968 T-28, mały samolot używany przez proamerykańskie wojska rządowe, wypatrzył wejście do jaskini i wystrzelił w tym kierunku rakietę fosforową. Eksplozja we wnętrzu jaskini miała straszliwe skutki. Zginęło ponad czterysta osób; nikt nie przeżył.

O jakieś trzydzieści metrów od wejścia podłoga się obniżała i tylko w świetle latarki mogłem cokolwiek dostrzec. Zorientowałem się, że stąpam po kościach; sądząc po wielkości – w wielu przypadkach dziecięcych. W absolutnej ciszy zdało mi się, że słyszę stłumiony, jakby dochodzący zza zasłony, krzyk zabitych. Myślałem o radykalnie różnych perspektywach: pilot podekscytowany i dumny z siebie trafił idealnie, w środku piekło, rozpaczliwe wycie tych, którzy usiłowali dopaść wyjścia, co im się nigdy nie udało.

Zapewne byłem bardzo poruszony i stąd te wszystkie wrażenia, ale czy na pewno wielka tragedia, dramat jak ten, który się tu rozegrał, nie osadza się jakoś w powietrzu, w ziemi? Czy to, co Rzymianie nazywali spiritus loci, nie oznacza właśnie trwających w danym miejscu pozostałości jakiegoś wyjątkowego wydarzenia?

W drodze powrotnej napotkaliśmy gromadkę dzieci, które z pnia bananowca odkrawały koła do swego wyimaginowanego samochodu.

– Byłyście tam kiedyś? – spytałem, wskazując wejście do jaskini.

Odskoczyły ode mnie przerażone.

– Nie! – wykrzyknęły. – Tam nie wolno chodzić! Tam jest strasznie, tam są phii!

Duchy, upiory.

Na Zachodzie miejsce to nazwano by zapewne Jaskinią Męczenników i co roku odbywałyby się uroczystości ku czci ich pamięci. O zdarzeniu tym opowiadano by w szkołach. Historia w Laosie ma inne znaczenie. Tam, w pieczarze, nie ma szczątków krewnych i znajomych, natomiast duchy nasyciły skałę skowytem, przerażeniem, cierpieniem, od których trzeba trzymać się z daleka.

Dla miejscowych powiązanie przyczyny i skutku jest inne niż dla nas. Na krótko przede mną okolice Równiny Dzbanów badała grupa amerykańskich ekspertów, którzy przez kilka tygodni szukali MIA (Missing in Action), pilotów, których zestrzelono podczas wojny, ale których śmierć nie została jednoznacznie potwierdzona. Kopali w dżungli, przesiewali ziemię w poszukiwaniu kości, a wieczory spędzali w Phongsovane. Laotańczycy nie okazywali im żadnej wrogości; nikt nie zamierzał im pokazywać dzieci, które jeszcze dziś rodzą się zdeformowane z powodu substancji chemicznych, którymi Amerykanie skazili kraj ćwierć wieku wcześniej.

Jedno z nich trzymała w ręku żona fotografa z Phongsovane: trzylatek z wielką kwadratową głową i dłońmi, których palce były ze sobą zrośnięte. "Karma", powiedziała po buddyjsku, wiążąc tragedię dziecka z jakimś grzechem popełnionym w poprzednim życiu.


Aby dostać się z Xianhuang do Pakse na południu Laosu, musiałem skorzystać z innego samolotu, Y-21 produkcji japońskiej, z dwoma pilotami, siedemnastoma miejscami i częścią bagażową, gdzie znajdowała się jedyna toaleta. Kiedy znalazłem się na pokładzie, wszędzie zobaczyłem tajemnicze torby z niebieskiego plastiku: stały w przejściach, zajmowały miejsca pasażerskie, zagradzały drogę do wyjścia zapasowego, aż po sufit wypełniały toaletę. Spróbowałem unieść jedną: była ciężka. W środku było mięso: wołowina i wieprzowina. W Wientianie było ono dwa razy droższe niż na Równinie Dzbanów i w ten sposób piloci wzbogacali swoje marne socjalistyczne pensje. Przypomniałem sobie, jak kilka miesięcy wcześniej na lotnisku na północy rosyjski antonow, który właśnie wrócił po przeglądzie silnika, nie mógł wystartować i stanął w płomieniach. Wszyscy pasażerowie na szczęście zdążyli opuścić samolot.

Zastanawiałem się, jak to mogło się stać, jeśli mieli na zawadzie tego typu przeszkody. Bardzo mi się nie podobała myśl, że w razie katastrofy moje ciało zmiesza się z kawałkami mięsa i nikt nie będzie w stanie powiedzieć, co jest czym i kto jest kim. Z ulgą pomyślałem wtedy o Amerykanach, dowiedziałem się bowiem, że laboratoria na Hawajach, gdzie wysyłano efekty poszukiwań MIA, potrafiły stwierdzić, do kogo należy dany fragment kości.

Niebo było groźne i szare, gdy pośród błyskawic przedzieraliśmy się przez ciężkie chmury burzowe między stromymi ciemnozielonymi górami. Krajobraz był przepiękny, ale nie potrafiłem go podziwiać. Pomiędzy jedną dziurą powietrzną a drugą solennie sobie poprzysiągłem, że jeśli ten grat dotrze do Savannaket, gdzie mieliśmy międzylądowanie, wysiądę i resztę drogi odbędę łodzią. I tak istotnie zrobiłem.

Powierzchnia Mekongu była gładka i spokojna, gdzieniegdzie gdzie upstrzona błotnistymi bąblami. Wolno sunęliśmy między dwoma brzegami, uosabiającymi sprzeczność, którą starałem się rozwiązać: na lewym laotańskie wioski przycupnięte pod palmami kokosowymi, dinghi przycumowane do stromych bambusowych drabin, lampy naftowe miękko świecące w wieczornej ciszy; na prawym tajlandzkie lampy neonowe, pulsująca muzyka i daleki łoskot motorów. Po jednej stronie przeszłość, z której wszyscy starają się wyrwać Laotańczyków, po drugiej przyszłość, za którą pogoń wydaje się powszechnym obowiązkiem. Po której stronie szczęście?


Trzydziestego pierwszego grudnia byłem w lesie na Bolovens, wyżynie leżącej tysiąc metrów nad poziomem morza, z Mekongiem na zachodzie, górami Annamite na wschodzie i równiną Khmer na południu. To teren najsilniej zbombardowany w dziejach świata, gdyż to tutaj trafiały Szlakiem Ho Chi Minha wszystkie dostawy z Hanoi, zanim zostały skierowane dalej do Sajgonu lub do środkowego Wietnamu. Nie ostał się żaden budynek z czasów kolonialnych, żadna pagoda, żadna wioska. Wszystko zostało zrównane z ziemią przez niepowstrzymane amerykańskie naloty. Wyniszczona została też przyroda: miejsce lasu zajęły krzewy, z rzadka można dziś usłyszeć głos ptaka. Gdzieniegdzie tylko japońskie i tajlandzkie firmy zaczęły na nowo zakładać słynne niegdyś plantacje kawowe, korzystając z żyznej gleby.

Zatrzymałem się w drewnianej chatce nad wodospadem. Huk wody był ogłuszający, a ja wieczór noworoczny spędziłem przytomny, wyobrażając sobie ten zagadkowy rok 1993, który właśnie miał się narodzić. Omlet z jajkami czerwonych mrówek wydawał się bardzo stosowny na tę okazję. Kiedy wskazówki zegarka minęły dwunastkę, decyzja o nielataniu wydała się najoczywistsza z oczywistych. Dzięki powolnej, starodawnej podróży Mekongiem moje dni już nabrały nowego rytmu, teraz jednak czułem, jakbym robił coś zuchwałego, niemal nielegalnego. Po całych latach rozważnych, rozsądnych decyzji teraz pozwoliłem sobie na postanowienie oparte na zupełnie irracjonalnych przesłankach. Moje wyrzeczenie nie miało żadnego sensu.

Rankiem 1 stycznia 1993 roku, aby symbolicznie podkreślić zmianę, wjechałem w Nowy Rok na grzbiecie słonia. Droga do Pakse szła doliną, która kiedyś była kraterem wulkanu. Trawa była wysoka i bardzo zielona, to tu, to tam upstrzona ledwie poruszającymi się na wietrze pióropuszami lulan.

Kosz na grzbiecie słonia był niewygodny i bardzo się trząsł, ale z jego wysokości mogłem świat oglądać w nowej perspektywie.

1

Claude zginął w 1996 roku, gdy został napadnięty, jadąc do Luang Prabang.

Powiedział mi wróżbita

Подняться наверх