Читать книгу Powiedział mi wróżbita - Tiziano Terzani - Страница 8

ROZDZIAŁ SZÓSTY
Wdowy i rozbite misy

Оглавление

Było nieuniknione, że zaczną mnie nawiedzać wątpliwości. Odezwał się stary, znajomy głos mego alter ego, zważający na formę i skłonny wszystko kwestionować. Wątpliwości pojawiły się po raz pierwszy, gdy nad problemem wróżbity i przesądu zacząłem się zastanawiać jako dziennikarz. Czy czasem to wyrzekanie się samolotów nie jest po prostu czystą stratą czasu? Czy nie poddałem się najgłupszemu i najbardziej irracjonalnemu z instynktów? Czy nie zachowywałem się jak zabobonna babina? Kiedy zaczynałem do kwestii tej przykładać miary logiki, które stosowałem do innych rzeczy, stawała się jawnie absurdalna.

Udałem się po wywiad do generała Payroota, sekretarza Międzynarodowego Tajlandzkiego Towarzystwa Astrologicznego. Był to dystyngowany dżentelmen dobiegający sześćdziesiątki, szczupły i prosty, z gęstymi siwymi włosami ściętymi krótko jak u mnicha. Na powitanie wręczył mi nie jedną, lecz – jak to się coraz częściej zdarza w Azji – kilka wizytówek, każda z innym adresem, numerem telefonu i faksu.

– Dlaczego Międzynarodowe Tajlandzkie Towarzystwo Astrologiczne? – zagadnąłem na początek.

– Prowadzimy także kursy po angielsku dla zagranicznych adeptów; w zeszłym roku mieliśmy na przykład dwóch Australijczyków.

Cóż, pomyślałem, niewiele trzeba, by zyskać rangę międzynarodową. Wyobraziłem sobie tych dwóch, jak teraz w jakimś australijskim mieście zarabiają, opowiadając nie wiadomo co o ludzkim losie, do czego upoważniają ich studia w Tajlandii, jednym z najważniejszych centrów wiedzy tajemnej.

– Utrzymujemy też kontakty – ciągnął generał Payroot – z towarzystwami astrologicznymi w różnych krajach, a przede wszystkim z niemieckim.

– Z niemieckim?

– Niemcy odrywają w tej dziedzinie wielką rolę, są znakomici. Ja sam studiowałem w Hamburgu.

Istotnie, lata temu ów szacowny dżentelmen – generał piechoty tajlandzkich sił zbrojnych – jako kadet pobierał nauki w słynnej Führungs akademie. Z rana uczył się prowadzić wojnę, a wieczorem zgłębiał tajemnice gwiazd w miejscowym instytucie astrologicznym.

Uzyskawszy wojskową emeryturę, z pasją oddał się swoim dwóm hobbystycznym dziełom: szkole wróżbitów, za punkt honoru biorącej sobie upowszechnianie "metody niemieckiej", oraz "astro-biznesowi", założył bowiem firmę, która środkami astrologicznymi starała się przewidzieć ruch akcji giełdowych.

– System jest już w pełni skomputeryzowany – oznajmił z dumą generał. Klienci płacili za objęcie ich usługami, a także pięć procent od zysków z operacji zasugerowanych przez "astro-biznes".

Z generałem-astrologiem spotkałem się w jego kwaterze głównej umieszczonej w Akademii Astrologów Syjamskich, eleganckiej, obszernej, drewnianej willi zbudowanej na początku ubiegłego stulecia. Podłogi wyłożono polerowanym drewnem tekowym, na werandach kręciły się pod sufitami wielkie wentylatory. Naprzeciw Akademii znajduje się Wielka Świątynia, tajlandzki odpowiednik Watykanu, gdzie rezyduje patriarcha, głowa Kościoła buddyjskiego.

Przybyłem wczesnym rankiem. Na chodniku rozstawione już były dziesiątki straganów z religijnymi drobiazgami. Były szczęśliwe zaklęcia i amulety przeciw złemu spojrzeniu, figurki bóstw i dawnych wielkich kapłanów, były niewielkie, bardzo realistyczne drewniane fallusy, które mężczyznom mają zapewniać jurność, a kobietom gwarantować rodzenie synów.

Tajlandczycy bezgranicznie wierzą w sprawy tajemne i takie małe jarmarki nadziei i egzorcyzmów rozkwitają w całym kraju. Żaden Tajlandczyk nie wyjdzie za drzwi bez jakiegoś amuletu. U wielu zwieszają się z szyi na złotych łańcuszkach całe ich kolekcje. Wydają wielkie sumy, aby zyskać potężny amulet albo wytatuować na skórze znak, który odstrasza złe siły i przywabia szczęście. Nie ma takiej części ciała, na której nie mógłby się pojawić tatuaż; powiadają, że pewna dama, która niedawno poślubiła jednego z najpotężniejszych ludzi w kraju, osiągnęła swój cel dzięki bardzo specjalnej muszli wytatuowanej na wzgórku Wenus.

Podczas gdy ja rozmawiałem z generałem w głównej sali Akademii, z dwóch sąsiednich pomieszczeń dobiegały głosy nauczycieli zwracających się do uczniów z całej Tajlandii. Nawet astrologia podległa procesowi demokratyzacji. Pierwotnie była to sztuka dworska, zgłębiana przez królów i dla nich. Wiedza o gwiazdach i ich tajemnicach była narzędziem władzy i dlatego była zarezerwowana dla nielicznych. Obecnie także i ona stała się towarem konsumpcyjnym, dostępnym dla wszystkich. Rama Pierwszy, założyciel rządzącej obecnie Tajlandią dynastii, był świetnym astrologiem i przepowiedział, że sto pięćdziesiąt lat po jego śmierci dojdzie w kraju do wielkiej rewolucji. I proszę: we wskazanym czasie nastąpiła rewolucja – bunt intelektualistów sprawił, że w roku 1932 monarchia absolutna musiała się przekształcić w konstytucyjną.

– A czy obecny król, Bhumibol, jest dobrym astrologiem? – spytałem.

– Nie mogę się wypowiadać o swoim władcy – odrzekł generał i w ten sposób pominął temat po dziś dzień stanowiący w Tajlandii tabu. Zbyt wiele jest niewyjaśnionych tajemnic, zbyt wiele przekazywanych z ucha na ucho przepowiedni – łącznie z tą, że na następnym królu, Ramie Dziesiątym, dynastia wygaśnie – by jakikolwiek Tajlandczyk ryzykował rozmowy na temat królewskiej rodziny z obcokrajowcem. Generał nie chciał nawet potwierdzić tego, o czym wiedzą wszyscy: że podobnie jak poprzednicy, także i Bhumibol ma swych przybocznych astrologów i to oni dyktują mu, kiedy ma publicznie wystąpić i z kim oraz kiedy się spotkać.

Akademia ma mały, niepielęgnowany, ale przyjemny ogród, w którym uwijają się kocięta, psy, na sznurach suszą się koszule, a cementowa łania udaje, iż pije z wyschniętej fontanny. Na werandach poustawiane są stoliki, za którymi zasiedli badacze dłoni, przez powiększające szkło wpatrujący się w podstawione im ręce, albo astrologowie, którzy czynili wyliczenia, patrzyli na wykresy na papierze kratkowanym, a potem odczytywali przeszłość, przewidywali przyszłość, czy też po prostu udzielali rad wsłuchanym w ich głosy kobietom.

Czy stawałem się podobny do tych niewiast, nawet jeśli wziąć poprawkę na to, że chciałem zbadać "tajemnice Azji"? Decydując się na nielatanie, czy przypadkiem nie zachowałem się jak te kobieciny, które przybyły, aby gwiazdy narzuciły ograniczenie czy zakaz, który pozwoli coś uzyskać?

Przystanąłem, aby obejrzeć kobietę, która przybyła nie tylko ze swoją córką, ale także z jej narzeczonym, chcąc go najwyraźniej sprawdzić, zanim będzie mogła uznać za potencjalnego zięcia. Wszyscy w najwyższym skupieniu przyglądali się, jak astrolog dokonuje swych wyliczeń.

Generał poinformował mnie, że właśnie tego dnia do Towarzystwa przybyła jedna z najsłynniejszych w kraju jasnowidzek; kobieta używała różnych metod, ale najbardziej zasłynęła z odczytywania znaków ciała. Czy chciałbym ją poznać?

– Oczywiście – odrzekłem spontanicznie i natychmiast uświadomiłem sobie, w jak wielkim stopniu przepowiadanie przyszłości może się stać czymś w rodzaju narkotyku i że ktoś może całe życie strawić na wysłuchiwaniu w istocie tego samego, stawiając ciągle te same pytania, ale za każdym razem czekając na odpowiedź z niezmienną ciekawością. Podobnie jest w kasynie, kiedy stawia się kilka żetonów na pole czerwone lub czarne, parzyste lub nieparzyste, a im dłużej się gra, tym bardziej chce się grać, gdyż fascynujące jest to czekanie na odpowiedź losu: "tak" lub "nie". I podobnie jak w kasynie przegrany jest pewny, że szczęście zaraz się odwróci, tak też jest z wróżbitami – wprawdzie większości z nich zdarza się zrobić raptem jakąś jedną celną uwagę pośród błędów i trywialności, ale przecież ciągle mamy nadzieję, że wreszcie trafimy na tego najlepszego, który nigdy się nie myli i wszystko widzi wyraźnie. Może to już ten najbliższy?

Kobieta miała około pięćdziesiątki, była korpulentna i barczysta, z krótkimi nogami i jasną skórą. Była najwyraźniej Chinką, ale nie zamierzałem nawiązywać konwersacji, która mogłaby jej podsunąć sugestię, kim jestem i skąd przybyłem. Siadłem naprzeciw niej bez słowa i czekałem, co powie.

Przez kilka minut jakby się modliła, z rękami złożonymi na piersiach, pochyloną głową i coś szeptała pod nosem. Potem z wielką uwagą przyjrzała się mej twarzy, poprosiła, abym się uśmiechnął, gdyż chciała zobaczyć, jak układają się zmarszczki wokół ust, wreszcie dotknęła mych uszu i czoła. Następnie kazała mi wstać i podciągnąć spodnie, ukazując kostki i stopy.

To stara chińska metoda wróżbiarstwa, która bardzo mnie interesowała, gdyż wydawała się najmniej mglista. Uważnie obserwowane ciało może zdradzić bardzo wiele i jeśli w ogóle istnieje jakaś księga, w której można odczytać czyjąś przeszłość, a nawet dojrzeć zapowiedzi przyszłości, to prędzej jest nią ta skorupa, którą niesiemy od chwili narodzin, niż jakieś na palcach czynione kalkulacje, które układ gwiazd wiążą z chwilą, kiedy ktoś przyszedł na świat. Ludzie urodzeni o tej samej godzinie tego samego dnia tego samego roku nie mają tych samych losów i z pewnością nie umierają w tym samym czasie. Ani nie mają takich samych linii na dłoniach. Natomiast ludzie o podobnych cechach fizycznych często zajmują podobne postawy, mają podobne zalety i wady. Jest więc całkiem możliwe, że ktoś z ciała byłby w stanie wyczytać los danej osoby.

Odczytywanie przeznaczenia z twarzy człowieka wyrosło w Chinach z praktyki medycznej. Pacjenci – a przede wszystkim kobiety – za nic nie pozwalali się dotknąć, lekarze więc musieli diagnozować ich dolegliwości, tylko obserwując, w pierwszej kolejności twarze. Przyglądając się przez wieki licznym pacjentom, Chińczycy doszli na przykład do wniosku, że mała czerwona kropka na policzku znamionuje kłopoty z sercem, a zmarszczka pod lewym okiem – zaburzenia żołądkowe. Podobnie wszyscy bogacze mają określony kształt nosa, podczas gdy ludzie władzy – pieprzyk na brodzie. Tak powstała idea, że przeznaczenie wypisane jest na ciele i trzeba tylko umieć je wyczytać.

Charakter osoby rozpoznają Chińczycy po uszach, na czole – los do trzydziestego drugiego roku życia, w oczach – do czterdziestki, na nosie – od czterdziestki do pięćdziesiątki. Brwi zdradzają życie emocjonalne, w ustach można wyczytać zapowiedzi niepowodzeń i pomyślnych zdarzeń w ostatnich latach życia. Z linii ust, która zmienia się z czasem, można wyczytać, kim dany człowiek chciał być, a kim się stał. To wcale nie takie głupie, myślałem. Ciało naprawdę może być znakomitym wskaźnikiem. Czyż to nie prawda, że od pewnego wieku każdy jest odpowiedzialny za swoją twarz? I czyż ręce nie ujawniają rzeczy z przeszłości, które chirurgia plastyczna stara się ukryć w innych miejscach?

Byłem bardzo ciekaw, co ta kobieta wyczyta z mojej twarzy, kostek u nóg, a zwłaszcza z małego pieprzyka pod prawą brwią.

– Jest pan bardzo wielkoduszny. – To jeden z typowych początków, który wprawia "pacjenta" w dobry nastrój, pomyślałem. – Wszyscy bracia i siostry polegają na panu.

– To nieprawda – odrzekłem na głos. – Nie mam rodzeństwa, jestem jedynakiem.

Nie speszyło jej to.

– Skoro nie ma pan rodzeństwa, musi chodzić o innych krewnych. Uszy powiadają, że wiele osób blisko z panem związanych jest od pana zależnych. – I tak, i nie, pomyślałem, z rezygnacją akceptując ten ogólnik. – W młodości miał pan problemy z pieniędzmi i zdrowiem, ale wszystko minęło po trzydziestym piątym roku życia. Ma pan szczęście, gdyż zawsze ma pan u boku kogoś, komu może pan zaufać, na czyją pomoc może pan liczyć.

– To prawda. Jestem żonaty od ponad trzydziestu lat – odrzekłem.

– Tak, ale poślubił pan drugą miłość, nie pierwszą. – Ani pierwszą, ani drugą, ale straciwszy nadzieję, że usłyszę coś interesującego, nie chciałem już przeszkadzać damie. – Uszy powiadają, że kiedyś otrzyma pan wielki spadek po rodzicach. – A to kłamliwe uszy. Od moich rodziców (ojciec umarł przed kilku laty) nie mogłem oczekiwać niczego podobnego. Gdybym dzisiaj spytał matkę – osiemdziesięcioczterolatkę z pewną demencją – "Mamo, gdzie schowałaś pieniądze?", uniosłaby ręce i z tym promiennym uśmiechem, jaki należy do rzeczy, które czyni teraz bezwiednie, odparłaby: "Tam… tam…", wskazując jakiś punkt w powietrzu. Tak, te pieniądze "gdzieś tam" to jedyny mój spadek. A może powinienem chwycić się innej interpretacji i uznać, że chodzi o dobra nie tylko materialne? – W domu jest miejsce poświęcone bogom i przodkom. To dobrze, że ich pan czci. Niech pan tego nigdy nie zaniedba.

Nareszcie coś interesującego. W domu każdego Azjaty, a zwłaszcza Chińczyka, jest takie miejsce, najczęściej mały ołtarzyk, i w jego przypadku nie trzeba żadnych niezwykłych władz, żeby coś takiego przewidzieć. To tak, jak rzec chrześcijaninowi: "Ma pan u siebie w domu krzyż". Niemniej jednak kobieta widzi przecież, że jestem obcokrajowcem i najpewniej nie buddystą; trudno przypuścić, bym czcił przodków. A jednak mówi to – i ma rację. Jest u mnie w domu takie miejsce. Powstawało przez lata. Bardzo mnie zainteresowały te figurki z drewna kamforowego, które Chińczycy ustawiają na swych ołtarzach rodzinnych, i nabyłem kilka w Makao. Po pewnym czasie, gdy w charakterze ozdób stały u mnie na półce, poczułem, że cierpią oderwane od swych ołtarzyków, że jakoś straciły sens, zacząłem więc ustawiać koło nich kadzidełka. Potem w Pekinie, w sklepiku ze starzyzną koło Wieży Bębnów, gdzie zajrzałem, żeby zobaczyć, co mają, ujrzałem piękny rzeźbiony ołtarzyk wykorzystywany w kulcie przodków i kupiłem go. Teraz figurki z Makao miały już swój dom, a gdy zmarł mój ojciec, jego zdjęcie znalazło się na podołku pięknego Buddy, który pojawił się w centrum ołtarza. Od tego czasu codziennie zapalam jedno kadzidełko i jest to chwila upamiętniająca mego tatę. Pochowany został na wielkim cmentarzu we Florencji, gdzie jego grób, podobny do setek innych, gubi się w plątaninie alejek i przecznic. Nigdy nie lubiłem tam chodzić; miejsce ojca jest u mnie w domu, na chińskim ołtarzyku.

– W Tajlandii mieszka pan w pięknym domu, gdzie jest pan szczęśliwy. Niech pan go nie opuszcza, jak długo pozostaje pan w tym kraju.

Raz jeszcze wpatrzyła mi się w twarz, zastanowiła, a potem oświadczyła, że pieniądze topią mi się w rękach. (Przynajmniej co do tego całkowita zgoda). Oznajmiła też, że mam skłonność do szczęścia, instynkt dobrze mi doradza, ilekroć znajdę się na rozdrożu, wybieram najkorzystniejszy wariant i potrafię otaczać się właściwymi ludźmi. Moje usta, powiedziała, nie zdradzają żalu, gdyż życie ułożyło się tak, jak tego chciałem.

– Będzie pan długo żył – zawołała, a następnie skupiła się na moim pieprzyku. – Tak, to oznaka pańskiego szczęścia, ale także zapowiedź, że umrze pan za granicą. – Urwała na chwilę i dorzuciła: – Co do tego nie ma żadnej wątpliwości: umrze pan w nie swoim kraju.

Zachęciła do pytań, nie bardzo wiedziałem, o co indagować, w końcu przypomniałem sobie, że na jesieni ukaże się angielskie i niemieckie wydanie mej ostatniej książki, owocu długiej podróży po Związku Sowieckim w miesiącach, gdy ten się rozpadał, a komunizm umierał.

– Co zrobić, aby uzyskać sukces i zapewnić sprzedaż wielu egzemplarzy?

Skupiła się, a potem odrzekła z wielką pewnością siebie:

– Książka musi się ukazać między dziewiątym września a dziesiątym października, nie może być ani za krótka, ani za długa, musi mieć kolorową okładkę, ale w stonowanych barwach. I co najważniejsze: tytuł musi być imieniem, ale nie kobiecym.

Wybuchnąłem śmiechem, rad, że Włodzimierz Iljicz nie był kobietą. Tytuł brzmiał Buonanotte, signor Lenin, a od dawna już zaprojektowana okładka utrzymana była w pastelowych kolorach.

Zakończyła słowami:

– I niech pan nie zapomni modlić się do Buddy i składać ofiar na ołtarzu przodków. Tylko wtedy książka odniesie sukces.

Nie chciała żadnej zapłaty, miałem natomiast wnieść datek na rzecz Towarzystwa.


Dobrych kilka dni rozmyślałem nad decyzją, by nie latać, i stojącymi za nią rzeczywistymi powodami. Chciałem bez wątpienia zrobić coś niezwykłego, jakoś odmienić codzienną rutynę. Czy jednak trzymając się wskazania wróżbity z Hongkongu, nie sądziłem, że w ten sposób uniknę możliwości wypadku samolotowego, o którym mówił z taką stanowczością? Tak było z pewnością, chociaż niełatwo przychodziło mi przyznać się do tego.

Uświadomiłem sobie, że pomimo tylu lat spędzonych w Azji i nawyknięciu do miejscowego życia, korzeniami dalej tkwię w Europie, a z umysłu nie udało mi się usunąć instynktownej zachodniej pogardy wobec tego, co nazywamy przesądem. A ilekroć zaczynałem tak myśleć, musiałem siebie upominać, że w Azji przesąd jest istotnym składnikiem życia. Przecież, powtarzałem sobie, wiele praktyk, które dzisiaj uważa się za bezsensowne, musiały mieć jakąś logiczną podstawę, która potem została zapomniana. Weźmy za przykład akupunkturę: działa, chociaż nikt nie potrafi wyjaśnić dlaczego. Także sztuka feng shui oparta była na starannej obserwacji natury, którą my, ludzie nowocześni, coraz mniej rozumiemy.

Po chińsku feng znaczy "wiatr", shui – "woda". Feng shui zatem to siły natury, a ich znawca to ten, kto zna się na elementach, z których składa się świat, i wie, jak jedne wpływają na drugie. Potrafi ocenić, jaki wpływ na zakładane miasto, budowany dom czy kopany grób może mieć nurt rzeki, umiejscowienie wzgórza czy kształt góry. Dziwne? Wcale nie. Przecież także i my, rozplanowując dom, bierzemy pod uwagę kierunek słońca i zważamy na to, aby budynek nie był nazbyt wystawiony na wilgoć.

Przez całe wieki zasady feng shui miały ogromny wpływ na chińską architekturę. Plany dawnych siedzib Cesarstwa Słońca, poczynając od dzisiejszego miasta Xian, a kończąc na Hué, cesarskiej stolicy Wietnamu, trzymały się feng shui. Tak samo imperialne grobowce, poczynając od tego, w którym spoczął ze swą słynną terakotową armią pierwszy cesarz Shi Huangdi. Bardzo ważne jest usytuowanie grobu. Kiedy ulokuje się go tak, aby wystawiony był na "oddech kosmosu", podtrzymuje to żywotność duszy zmarłego i gwarantuje pomyślność przyszłych pokoleń. Natomiast złe ulokowanie grobów może na potomków ściągać jedno nieszczęście za drugim.

Sztuka feng shui narodziła się w Chinach, ale dziś jest praktykowana w całej Azji. Kiedy gdzieś idzie źle – w małżeństwie, interesach, fabryce – pierwsze podejrzenie brzmi, że zakłócone zostały jakieś reguły feng shui, i wzywa się odpowiedniego specjalistę. Kilka lat temu otwarto w Makao kasyno, którego nie odwiedzali klienci. Ekspert feng shui oświadczył, że przyczyną jest barwa dachu: powinien być nie czerwony, jak martwy krab, lecz zielony – jak żywy. Dach przemalowano i interes ruszył z kopyta.

Tego typu anegdoty odebrały feng shui nieco z jego dawnej szacowności, ale wcale nie uczyniły go mniej popularnym i coraz więcej Azjatów stara się odwrócić los, za poradą znawców feng shui zmieniając ustawienie mebli, kolor ścian w biurze czy kształt drzwi wejściowych. Nawet poważni brytyjscy dyrektorzy Hongkong and Shanghai Bank, kiedy postanowili wznieść nową siedzibę w Hongkongu, poprosili o opinię jednego z najsłynniejszych specjalistów, aby nie popaść w konflikt z feng shui. Podczas planowania futurystycznego gmachu ze szkła i stali architekt Norman Foster pozostawał w stałym kontakcie z "mistrzem sił natury", słuchając jego uwag i kierując się jego sugestiami. Zadecydowały one o licznych szczegółach architektonicznych, łącznie ze swoistym ukośnym układem schodów wejściowych.

Wzniósłszy bank, Foster podjął współpracę przy projektowaniu nowego lotniska w Hongkongu (w kształcie smoka!). Pracownicy jego biura zaczęli uporczywie chorować. Wezwano specjalistę feng shui. Ten po zgłębieniu sprawy oznajmił, że zburzenie starych domów w okolicy stworzyło wyrwę, przez którą "złe duchy" zyskały bezpośredni dostęp do budynku. Dla ludzi tu zatrudnionych było to tak, jakby im ktoś nieustannie wbijał sztylet w pierś. Ekspert radził, aby przesunąć wszystkie biurka, zakryć kotarami okna i rozmieścić lustra, aby odbijały duchy. Absurdalne? Być może, kiedy jednak tak postąpiono, skończyły się kłopoty personelu.

To jasne, że sukces feng shui, podobnie jak innych praktyk magicznych, można wyjaśnić przynajmniej częściowo autosugestią: jeśli mocno się wierzy, że coś pomoże – pomaga. Typowy jest przykład bezdzietnej przez wiele lat pary, która doczekała się potomka, za radą specjalisty feng shui zmieniwszy położenie małżeńskiego łoża.

Niezależnie od magicznej fasady interesująca jest podstawowa zasada feng shui: trzeba przywracać zakłóconą harmonię natury. Dla Chińczyków kluczowe znaczenie ma równowaga. Choroba, niepowodzenie, bezpłodność czy pech są efektem jakiegoś złamania harmonii, a zadaniem feng shui jest jej przywrócenie. Byli więc Chińczycy ekologami ante litteram; dobrze rozumieli naturę – i nie potrzebowali niczego więcej.

Nigdy nie byli metafizykami, nie znali pojęcia transcendentnego Boga. Dla nich wszystkim była natura, z niej czerpali swą wiedzę i wierzenia. Nawet ich obrazkowe pismo wywodzi się z natury, a nie z abstrakcyjnej konwencji, jaką jest nasz alfabet. W każdym języku europejskim można się zgodzić, że od dziś słowo "ryba" oznacza konia, a słowo "koń" – rybę. Tymczasem w chińskim coś takiego jest nie do pomyślenia, ponieważ znak symbolizujący rybę jest rybą, a znak konia – koniem.

Człowiek Zachodu uważa Boga za twórcę przyrody i od wieków czynił różnicę między światem naturalnym a światem boskim. Dla Chińczyka są one nieodróżnialne: bóg i natura to jedno. Wiedza magiczna jest więc rodzajem religii, a wróżbita to zarazem teolog i kapłan. To właśnie dlatego aż do czasów komunizmu w Chinach nigdy nie prześladowano zabobonów, inaczej niż na Zachodzie, gdzie uważano je za sprzeczne z religią i dlatego ostro przeciw nim występowano. Podobnie jak wszyscy Azjaci, Chińczycy nigdy nie troszczyli się o odróżnienie religii od przesądu; tak samo nie stawiano typowo zachodniego pytania, co jest, a co nie jest nauką. Na przykład Chińczycy od wieków praktykowali astrologię, nie zamartwiając się tym, czy ma ona "naukowe" podstawy, czy też nie. Wystarczało to, że skutkuje.


Astrologia chińska opiera się na kalendarzu księżycowym. Na rok składa się dwanaście nowych księżyców, przy czym co dwanaście lat trzeba dodać trzynasty. Dwanaście lat wyznacza jeden cykl. Każdy rok związany jest z innym zwierzęciem: szczurem, bawołem, tygrysem, kotem, smokiem, wężem, koniem, kozą, małpą, kogutem, psem i świnią. Pierwszym dniem roku jest dzień pierwszego księżyca, co zawsze przypada na styczeń lub luty.

Zwierzę roku, w którym ktoś się rodzi, ma ogromny wpływ na charakter osoby i jej losy. Na przykład ludzie urodzeni w roku szczura muszą przez całe życie uważać, aby nie wpaść w pułapkę; urodzeni w roku kota – zawsze spadają "na cztery łapy"; ci spod znaku świerszcza muszą grzebać w ziemi, aby się utrzymać. Kobiety urodzone w roku konia są krnąbrne i dlatego są z nich złe żony. Te, które przychodzą na świat pod znakiem kombinacji konia i ognia – zdarzającej się co sześćdziesiąt lat – są dzikie, niebezpieczne i właściwie nie nadają się do zamążpójścia. Taki był rok 1966 i wiele Azja tek, które zaszły wówczas w ciążę, uciekało się do aborcji, aby nie wydawać na świat córek, które według wszelkiego prawdopodobieństwa nie znajdą małżonków. Na Tajwanie z tego powodu przyrost naturalny spadł w tamtym roku o dwadzieścia pięć procent.

Z kolei przeznaczeniem mężczyzn urodzonych w roku smoka jest siła, inteligencja i pomyślność. Ponieważ 1988 był takim rokiem, a Chińczycy na dodatek uważają podwójną ósemkę za znak podwójnego szczęścia, wiele par pragnęło mieć wtedy synów. Aby zapewnić dziecku jeszcze większą pomyślność, wiele kobiet pragnęło rodzić ósmego dnia ósmego miesiąca tego roku. Na oddziałach położniczych szpitali w Singapurze, Tajwanie i Hongkongu wszystkie łóżka zostały zarezerwowane na operacje cesarskiego cięcia, które miały się odbyć 8 sierpnia 1988 roku.

Jednym z najistotniejszych czynników określających los danej osoby jest dokładna godzina urodzin. Tylko znając tę godzinę, astrolog może ułożyć horoskop, określić charakter, opisać najważniejsze etapy życia, a nawet przewidzieć datę śmierci. Ten, kto zna godzinę urodzin danej osoby, dysponuje groźną bronią przeciw niej, dlatego wielu azjatyckich polityków albo ukrywa tę godzinę, albo ją fałszuje.

Wszyscy wiedzą, że Deng Xiaoping urodził się 22 sierpnia 1904 roku (w roku smoka!), ale godzina urodzin należała do najściślej strzeżonych tajemnic chińskich. Mao Tse-tung i Czou Enlaj mieli mniej szczęścia. W latach dwudziestych, gdy obaj mieszkali w Szanghaju, dla żartu – a może z przekonania, kto to wie? – udali się obaj do znanego w mieście astrologa, niejakiego Yuana Shu Shuana. Kiedy nacjonaliści uciekli na Tajwan w roku 1949, zabrali ze sobą między innymi horoskopy klientów mistrza Yuana, które ten starannie zachował. Opublikowano wróżby dotyczące tych, którzy tymczasem stali się sławni. W roku 1962 tajwański astrolog przepowiedział na podstawie godziny narodzin podanej przez Mao i Czou, że obaj umrą w roku 1976. I istotnie tak się stało.

Niezliczone decyzje polityczne zapadają w Azji na podstawie astrologii i dlatego służby specjalne wielu krajów zatrudniają ekspertów, mających przewidzieć, jakie kroki w określonej sytuacji mogą podszepnąć astrologowie strony przeciwnej. Dobrze wiadomo, że Wietnamczycy, Hindusi, Koreańczycy z Południa i Chińczycy w swych służbach kontrwywiadowczych mają sekcje astrologiczne. W Hongkongu mieli ją zresztą i Brytyjczycy, aby śledziła poczynania Chińczyków w sferze wiedzy tajemnej. Wydaje się, że po czterdziestu latach panowania komunizmu wszystkie dawne praktyki powracają do łask nie tylko pośród szarych ludzi, ale także samych władców komunistycznych.

W roku 1990 na kilka dni przed rocznicą masakry na placu Tiananmen doszło do dziwnego zdarzenia. Grupa robotników otoczyła maszt z chorągwią narodową pośrodku placu rusztowaniami i podjęła jakieś prace. Kiedy rusztowania usunięto, okazało się, że czerwona chińska flaga powiewa wyżej, niż działo się to od roku 1949. Najwyraźniej największy ekspert feng shui doradził Deng Xiaopingowi, że w ten sposób przywróci się placowi harmonię, a Republice Ludowej – pomyślność.


Zacząłem gromadzić tego typu historie, gdyż zamierzałem napisać artykuł o znaczeniu przesądów w Azji, zarazem jednak chciałem w ten sposób rozproszyć swoje wątpliwości i upewnić samego siebie, że słusznie zmieniłem życie z powodu, który nie ma w sobie nic racjonalnego. Czy jednak w większości nie takie było życie toczące się wokół? Na przykład w Tajlandii. Wystarczyło tylko nie zamykać oczu.

W Tajlandii jest rzeczą normalną, że ważne polityczne deklaracje obwieszcza się w dniach uważanych za pomyślne, politycy zaś cytują astrologów, aby upewnić opinię publiczną o bezpieczeństwie gospodarczym czy narodowym. W trakcie wojny w Zatoce Perskiej, gdy Tajlandia z racji swej proamerykańskiej postawy obawiała się ataku islamskich terrorystów, premier Chatichai zwołał konferencję prasową i oznajmił: "Nie ma się czego obawiać. Tajlandii nic się nie stanie; tak mnie zapewnił mój astrolog". Nikt się nie śmiał, wszyscy wiedzieli, że to poważne oświadczenie. Kilka miesięcy wcześniej premier kazał sobie usunąć pieprzyk spod lewego oka, gdyż astrolog przestrzegł, iż sprowadzi on nieszczęście.

W lutym 1991 roku Chatichai został obalony w jednym ze zwykłych przewrotów wojskowych, ale po kilku latach spokojnej emigracji w Londynie przeniósł się do Bangkoku. Wydaje się, że także i w tym zamachu niebagatelną rolę odegrała wiedza tajemna. Generałowie przejęli władzę po sekretnej wyprawie do Birmy. W Rangunie złożyli ofiary w świątyni, gdzie to samo uczynili ich birmańscy koledzy przed swoją akcją w roku 1988. Potem, bacząc na to, aby nie "rozładować" energii – to znaczy nie dotykając bezpośrednio ziemi, lecz wszędzie stąpając po czerwonym dywanie – przemieścili się do samochodu, helikoptera, na pokład samolotu i wreszcie do kwatery głównej w Bangkoku, gdzie – ciągle "naładowani" – rozpoczęli pucz, którego sukces wielu ludzi w Bangkoku uznało za efekt birmańskiej "energii".

Rok później premier generał Suchinda rozkazał wojsku strzelać do tłumu. Padło tysiąc kilkaset ofiar. Kryzys zażegnała interwencja króla. Generał Suchinda podał się do dymisji, ale dopiero po ogłoszeniu powszechnej amnestii, która jemu i innym odpowiedzialnym za masakrę zapewniała bezkarność. Nie można go obwiniać za śmierć demonstrantów, powiedział Suchinda, umarli, gdyż taka była ich karma. Większość ludzi pogodziła się z takim wyjaśnieniem, ale znaleźli się niepoprawni przeciwnicy, którzy uważali, iż to nieprawdopodobne, by nikt nie poniósł odpowiedzialności za tę tragedię. W poszukiwaniu sprawiedliwości zwrócili się do czarnej magii.

Pewnego niedzielnego ranka na wielkim placu Sanam Luang przed pałacem królewskim rozegrała się dziwna ceremonia. Nazwiska Suchindy oraz dwóch innych generałów z junty umieszczono na starej trumnie, a wdowy ofiar spaliły pieprz i sól w rozbitych miskach żebraczych. Trumny, wdowy i rozbite naczynia uważa się za oznakę wielkiego nieszczęścia; w ten sposób chciano na wszystkich trzech generałów ściągnąć "złe spojrzenie" i tak przywieść na nich zgubę.

Wszyscy trzej potraktowali całą sprawę bardzo poważnie. Suchinda udał się do słynnego mnicha, aby ten zmienił jego imię, dzięki czemu miał nadzieję uniknąć "złego wzroku". Drugi z generałów, także za poradą mnicha, zmienił oprawkę okularów, zgolił wąsy i zjadł listek złota, aby swą mowę uczynić bardziej przyjazną dla ludzi, trzeci zaś kazał chirurgom usunąć kilka zmarszczek ściągających na niego nieszczęście, a potem na wszelki wypadek wraz z kochanką wyjechał do Paryża, gdzie założył restaurację.

Żadna historyczna książka, zwłaszcza napisana przez obcokrajowca, nie poda tej wersji zamachu stanu i masakry w Bangkoku. Tak jednak myślą o tych wydarzeniach mieszkańcy Tajlandii.


Do trzymania się mego postanowienia bardzo zachęciło mnie spotkanie, jakie miałem z jednym z badaczy w École Française de l'Extreme Orient. Po raz pierwszy w dziejach szkoła zorganizowała konferencję wszystkich swych pracowników w Tajlandii. Poszedłem posłuchać, nad czym pracują, i ze zdziwieniem stwierdziłem, iż niektórzy z nich zajmują się interesującymi mnie kwestiami.

Jeden z etnologów przedstawił referat na temat odżywania praktyk taoistycznych w chińskiej prowincji Fukien. Opowiadał, jak pewnej nocy przy pełni księżyca był świadkiem ceremonii, podczas której mężczyzna obwiązany sznurami nagle zerwał się jak strzała i pomknął przez pola ryżowe, a za nim pognali wszyscy mieszkańcy wioski, łącznie z lokalnym sekretarzem komunistycznym.

Przypominało to opowieści Alexandry David-Néel o Tybecie z lat trzydziestych, tyle że tu chodziło o rok 1993 oraz Chiny, a narratorem był naukowiec, którego trudno było podejrzewać o przesadę.

Było coś takiego w powietrzu, co mi mówiło, że podjąłem słuszną decyzję.

Powiedział mi wróżbita

Подняться наверх