Читать книгу Powiedział mi wróżbita - Tiziano Terzani - Страница 9

ROZDZIAŁ SIÓDMY
Marzenia mnicha

Оглавление

Czy istnieje coś takiego jak przypadek? Zaczynałem dochodzić do wniosku, że wiele z tego, co przypisuje się trafowi, jest w istocie naszym własnym dziełem: wystarczy, że spojrzymy na świat przez inne okulary, a zaczynamy dostrzegać rzeczy wcześniej niezauważane, a więc i uznawane za nieistniejące. Przypadek to w istocie my sami.

Pod koniec lutego dalajlama odwiedził Bangkok z przelotną wizytą. Podczas kilku godzin spędzonych w mieście wystąpił na konferencji prasowej w Klubie Korespondentów Zagranicznych na dwudziestym pierwszym piętrze hotelu Dusit Thani. Przed tłumem dziennikarzy, których nigdy dotąd nie zgromadziło się tylu w tej sali, domagał się zwolnienia Aung San Suu Kyi, więzionej bohaterki birmańskiego ruchu demokratycznego. Mówił o dobru, miłości, czystości serca i pokoju.

Jego wystąpienie rozczarowało mnie i niczego w tym nie zmienił fakt, że kiedy opuszczał pomieszczenie, z tym swoim łagodnym uśmiechem zatrzymał się przede mną, jak gdybyśmy się znali. Złożył ręce na wysokości piersi, a gdy odpowiedziałem w ten sam sposób, chwycił mnie za przeguby i potrząsnął nimi, wyrażając w ten sposób swe najgorętsze życzenia i swego rodzaju błogosławieństwo.

– Zawsze jest taki przyziemny, taki prosty? – spytałem jednego z towarzyszących mu mnichów. – Mówił jak wiejski ksiądz.

Mnich podobnie jak inni nosił piękny purpurowy habit z czerwonymi i żółtymi lamowaniami, miał jednak bladą twarz człowieka z Zachodu i małe okulary krótkowidza. Przez cały czas obserwowałem go, jak nieruchomy, z pogodnym uśmiechem, wręcz chłonął słowa dalajlamy, jak gdyby objawiały największą prawdę i największe piękno.

Uśmiech nie schodził mu z ust, gdy odpowiedział:

– Wielkość potrafi przejawiać się prosto. Na tym polega wielkość dalajlamy.

Mówił nienagannie po angielsku, ale jego wymowa nie była anglosaska.

– Nie, nie, jestem Włochem.

– Włochem? To tak jak ja!

I nie było to przypadkowe spotkanie: właśnie jego poszukiwałem. Nazywał się Stefano Brunori, miał pięćdziesiąt lat, urodził się we Florencji, był dziennikarzem, ale przed dwudziestu laty został tybetańskim mnichem o imieniu Gelong Karma Chang Choub. Zbyt wiele zbiegów okoliczności, aby mógł to być przypadek! Generalnie żył w klasztorze w Katmandu, ale jego nauczyciele – nagle mnie uderzyło, jak dobrze mieć nauczycieli; ja ich nie miałem już od wielu lat – pozwolili mu na wyjazd do Tajlandii. Potrzebował kuracji gastrologicznej po zbyt ostrej diecie klasztornej. Zaraz obok naszego domu znajdował się szpital, gdzie można było przeprowadzić wszystkie badania i w ten sposób Gelong Karma Chang Choub zamieszkał w Żółwim Pałacu.

Spędziliśmy razem trzy dni, rozmawiając od rana do wieczora. W naszym życiu tak wiele było podobieństw, że każdy z nas bez słowa – jako że było to aż nazbyt oczywiste – mógł w drugim zobaczyć samego siebie. W tej delikatnej grze zwierciadeł łatwo się było zaprzyjaźnić, a także i poznać odrobinę lepiej.

Obaj opuściliśmy Florencję, podróżowaliśmy po świecie, w tym samym – 1971 – roku przybyliśmy do Azji. Ja przyjechałem z Angelą, dwiema walizkami, dwojgiem dzieci i bez żadnej pracy, ale z gorącym postanowieniem, że zostanę dziennikarzem. Jemu także towarzyszyła żona nie-Azjatka, nie miał dzieci, a jeśli chodzi o pracę, to przeżywał właśnie kryzys. Bardziej był "w drodze", jak mówi się o tych, którzy po prostu tylko jadą z Europy do Azji, licząc na łut szczęścia, jeśli chodzi o transport. Ludzie tacy najczęściej lądują w jakiejś hinduskiej aśramie, na plaży w Goa czy na Bali bądź też z zapaleniem wątroby w jakimś szpitalu Armii Zbawienia. Changa Chouba droga zawiodła do Nepalu. W Katmandu, mówił, coś się w nim zmieniło. Rozstał się z żoną, wstąpił jako nowicjusz do klasztoru tybetańskiego i po jakimś czasie przyjął święcenia z rąk samego dalajlamy.

Poczuł się tak, jakby zdjęto z jego barków brzemię życia. Nic nie posiadał, rytm jego życiu narzucał rytuał klasztorny, wszystkie decyzje podejmowali za niego nauczyciele. To oni postanawiali, czy może się uczyć innej metody medytacji, czy matka może do niego przybyć w odwiedziny. Rok wcześniej dali mu pozwolenie i pieniądze, aby spędził zimę w klasztorze w Penang.

Szybko rozmowa zeszła na wróżbitę z Hongkongu. Fakt, że poważnie potraktowałem przestrogę i postanowiłem nie latać przez rok, zmniejszył jakoś różnicę między naszymi egzystencjami. Podobnie jak on wstąpiłem w świat idei niewiele mających wspólnego z Florencją. Także ja podążyłem drogą Azji, więc poczuł chyba, że rozumiem go odrobinę lepiej.

Oczywiście, powiedział, mnisi o wielkiej sile medytacyjnej potrafią widzieć przyszłość, ale nie to jest celem medytacji. Nie lubią dzielić się swą wiedzą, gdyż nie chcą się upodobnić do jarmarcznych kuglarzy. Prawdziwi oświeceni, jak Budda czy Chrystus, nie chcieli robić cudów dla przekonania niedowiarków. Mieli, oczywiście, po temu możliwość, ale korzystali z niej tylko wtedy, gdy było to absolutnie konieczne.

Zawsze lubiłem opowieść o Buddzie, który przybył nad rzekę, a kiedy ludzie prosili go, aby przeszedł po wodzie, wskazał na łódkę i powiedział: "Jest prostszy sposób".

Tybetańscy mnisi dysponują różnymi specjalnymi mocami. Dalajlama ma osobistą wyrocznię, która pozwala mu przewidywać przyszłość i podejmować decyzje. W poprzednim wcieleniu, w 1959 roku, gdy wojska maoistowskie zajmowały Lhasę, to ona powiedziała dalajlamie, kiedy i w jakim kierunku uciekać. Udało się. Podobno wyrocznia ta jest przekonana, że Chińczycy niedługo utracą władzę nad Tybetem i kraj odzyska niepodległość.

Chang Choub z niejakim rozbawieniem opowiadał o swoim życiu mnicha. Wydawało się, że na wszystko spogląda jakby z zewnątrz, z ironią florentyńczyka mówiącego o takiej osobie jak on: człowieku Zachodu, który zostaje tybetańskim mnichem, anomalii, sprzeczności samej w sobie. Pierwsze lata, mówił, były bardzo trudne. Osłabiony przez dietę i zimno, często podupadał na zdrowiu. Jedną z rzeczy, do których nie mógł przywyknąć, a która właściwie z upływem czasu stawała się coraz bardziej nieznośna, był dźwięk długich rogów budzący mnichów o trzeciej.

– Gdyby to był jakiś Beethoven, Bach, wstawałoby się z ochotą, ale to jednostajne buuu… buuu… każdego dnia ten sam ton, dzień po dniu, buuu… buuu… wystawiało na ciężką próbę moje ciężko wywalczone oderwanie się od świata. – Te słowa były niemal pełne gniewu.

Nawet kiedy mówił o religijnych aspektach swojego wyboru, robił to jakby z pewnym dystansem. "Budda kazał kwestionować wszystko, łącznie z nauczycielami i nim samym". Wydawało się, że w ten sposób stara się uzasadnić jakąś wielką niepewność, która w nim tkwiła nawet po tylu latach. Dziwnie brzmiały wypowiedzi o nauczycielach, z którymi miał do czynienia. O innym powiedział: "Jest, rzecz jasna, bardzo zaawansowany, ma za sobą ponad dwieście lat medytacji". O jednym, którego dopiero miał poznać, wyraził się: "Ma dopiero dziewięć lat, ale w poprzednim życiu był jednym z największych; być może to już ostatnie jego wcielenie".

Wiele czasu spędziłem pośród Chińczyków, w większości buddystów, dla których absolutnie naturalna jest wiara, że człowiek przechodzi przez ciąg egzystencji, za każdym razem wcielony w jakąś żywą istotę, ale ta idea nigdy do mnie nie przemawiała. Rozmawiając teraz z Changiem Choubem, który reinkarnację przyjmował za coś oczywistego, rozumiałem przynajmniej zasadę tej jego pewności. Nasza obecna egzystencja jest jedynie ogniwem w łańcuchu wielu zdarzeń życia i śmierci. Każde narodziny niosą ze sobą nie tylko nowe ciało, ale także zasób skłonności i możliwości, będących efektem duchowej drogi w poprzednich istnieniach i to właśnie nazywa się karmą. Z tym bagażem podejmujemy podróż w miejscu, gdzie została przerwana, niekiedy postępując do przodu, niekiedy się cofając. Ów bagaż wiedzy jakby nie miał nic wspólnego z codzienną wiedzą o świecie, którą każdy musi mozolnie nabywać dla siebie. Nawet reinkarnacja wielkiego guru musi się dopiero uczyć, że ogień pali, w wodzie można się utopić i tak dalej.

Niektórzy spośród bardzo zaawansowanych nauczycieli potrafią sobie bardzo dokładnie przypomnieć zdarzenia z poprzednich egzystencji. Klasyczna jest opowieść o synku wieśniaka, który zaczął wołać "To moje, to moje" na widok różańca zmarłego dalajlamy w rękach mnicha, który w przebraniu żebraka przemierzał Tybet w poszukiwaniu reinkarnacji kapłana. Znalazł ją w chłopcu, którego zabrano do Potali, a tam chcąc przejść przez mur, chłopiec zatrzymał się w miejscu, gdzie za jego poprzedniego życia znajdowały się zamurowane obecnie drzwi.

Powtarzana jest też historia dziecka, które na widok uchodźców z Tybetu wykonujących starodawny taniec rytualny, zawołało: "Nie, nie tak!". Chłopiec wbiegł między mnichów i w transie zaczął się poruszać jak zaawansowany tancerz. Wszyscy w zdumieniu rozpoznali w nim reinkarnację wielkiego nauczyciela, Karmapy, a wtedy tancerz znowu stał się dzieckiem i rzucił w ramiona matki.

Rozmowę o wszystkich tych rzeczach z Changiem Choubem – nazywam go w ten sposób, aby podkreślić swoją akceptację jego wyboru – można przyrównać do długiej podróży, którą odbyliśmy, siedząc zarazem na werandzie Żółwiego Pałacu. Zupełnie jak wakacje od codziennego życia.

– Ale przecież nie możesz wierzyć w reinkarnację w ścisłym sensie – mówiłem. – Ludność świata nieustannie się powiększa, w każdej minucie rodzą się miliony nowych osób.

Kwestia była banalna i prozaiczna; trochę to przypominało wzywanie świętego, aby dowiódł istnienia Boga, sprawiając cud. Ale Chang Choub nie dokonał bynajmniej żadnego cudu. Nauczył się niezliczonych metod medytacji, ćwiczył się pod kierunkiem wielkich nauczycieli, kilka miesięcy spędził jako pustelnik w jaskini, ale, jak przyznał ze smutkiem, nie osiągnął wiele.

– Do czego zmierzasz? – spytałem. – O czym marzy mnich taki jak ty? – I wtedy po raz pierwszy usłyszałem słowo satori. – Co to znaczy? – indagowałem dalej.

– Moment wielkiej jasności. Moment, w którym wznosisz się ponad wszystko.

– Moment – powtórzyłem. – I nawet tej chwili nie udało ci się uzyskać?

– Nie – odrzekł i zabrzmiało to jak przyznanie się do wielkiej porażki. Spytałem, w jaki sposób dwadzieścia lat wysiłków, poświęceń, wierności ślubom, lat milczenia, zimna, ryżu z samymi warzywami oraz straszliwych tub przed świtem mogło przynieść tak niewielki plon. Odrzekł, że zna mnicha, który zyskał satori raptem po dwóch latach ćwiczeń: znienacka, ot tak sobie, jak gdyby jechał autostradą w Kalifornii.

Rankiem Chang Choub zasiadał w naszym salà, małym drewnianym pawilonie nad stawem, i bez ruchu, zatopiony w sobie, medytował z zamkniętymi oczyma. Obserwując go z daleka, na przekór wszystkim wysiłkom nie mogłem odegnać poczucia przygnębienia, w jakie wprawiała mnie jego obecność. Jakiż wielki był kontrast pomiędzy kolorem jego skóry i habitu, który można też było wyczuć w jego pozie, gdy tak siedział na podłodze ze skrzyżowanymi nogami. Była jakaś sprzeczność, coś wyraźnie nieadekwatnego w nim, tak bardzo zachodnim na przekór azjatyckiej szacie. Wyobrażałem sobie, że pewnego dnia, otoczony mnichami, którzy są jego braćmi tylko z nazwy, mówiąc nie swoim językiem, w miejscu, gdzie żaden dźwięk ani zapach nie przypominał domu, Chang Choub może się poczuć straszliwie, bardziej niż kiedykolwiek dotąd samotny. Obawiałem się, czy pod koniec życia nie będzie się zastanawiał – jak może i teraz zdarza mu się czasami – czemu trawił dni na poszukiwanie cudzego celu, karmieniu się iluzją, która nawet nie była jego.

Nie ulegało wątpliwości, że przed dwudziestu laty Stefano Brunori przeżył głęboki kryzys, który wcześniej lub później nawiedza każdego. Zaczynają się mnożyć pytania i nagle się okazuje, że nie ma na nie – zwłaszcza na te najprostsze – odpowiedzi. Wiadomo, że trzeba gdzieś ich poszukać. Ale gdzie? Wybrał kierunek najmniej oczekiwany, najtrudniejszy. Być może pociągała go egzotyka, dziwność. Obce słowa, zupełnie nowe dla jego uszu, zdawały się mieścić więcej treści niż te z jego rodzimego języka. Satori obiecywało o tyle więcej niż "łaska".

A przecież gdyby ten młody florentyńczyk zdecydował się na drogę przygotowaną przez własną kulturę, gdyby został franciszkaninem czy jezuitą, zamknął się w Camaldoli czy La Verna, być może znalazłby rozwiązanie bardziej swojskie, bardziej dla niego odpowiednie, mniej samotne. A przynajmniej oszczędziłby sobie tych straszliwych rogów o brzasku! Byłby i on, podobnie jak ja, ofiarą egzotyki? Potrzeby szukania skraju świata? Ostatecznie mogłem przecież zupełnie dobrze zostać dziennikarzem we Włoszech, kraju nie mniej egzotycznym niż Azja, którego historia jest dopiero do opowiedzenia.

Kiedy Chang Choub wyjeżdżał, obaj mieliśmy wrażenie, że znamy się o wiele dłużej niż tylko te trzy dni. Był przekonany, że na konferencji prasowej dalajlamy znowu się odnaleźliśmy. Akceptacja owego "znowu" wymagała ode mnie pewnego wysiłku, jednak przecież i ja miałem wrażenie, że łączy nas bardzo wiele więzów, które z wielką chęcią bym rozplątywał. Jego opowieść o swoim życiu kazała mi raz jeszcze przyjrzeć się mojemu; rozmowa z nim sprawiła, że po raz pierwszy zacząłem poważnie zastanawiać się nad medytacją. Dostrzegałem możliwe powiązania między medytacyjnym treningiem umysłu a władzami, do których należało też widzenie przyszłości. Po raz pierwszy słyszałem kogoś, kto mówi o różnych technikach medytacji, i bardzo mnie to zachęciło do ich wypróbowania. Brzmi to może dziwnie, ale właśnie tak było. Ileż to razy czytałem reklamy ćwiczeń w transcendentalnej medytacji czy słyszałem o młodych ludziach wyjeżdżających medytować w jakimś klasztorze w południowej Tajlandii? Nigdy dotąd nie zwracałem na to najmniejszej uwagi, były to elementy jakiegoś zupełnie innego, niezwykłego świata dziwaków szukających własnej drogi zbawienia. Mnie osobiście zupełnie to nie dotyczyło.

Chang Choub z życiem, na które się zdecydował, sprawił, że zacząłem myśleć, iż może jest inaczej. Kiedy opuścił Żółwi Pałac ze swoim na pół pustym purpurowym workiem, miałem wrażenie, że zostawił za sobą ścieżkę z białych kamyków – czy może okruszków chleba – aby wskazać mi kierunek dalszych poszukiwań.


Przyrzekliśmy sobie, że następnym razem spotkamy się w Indiach. Od lat czułem, że moja przyszłość wiąże się z Indiami. Przyczyna była bardzo prosta. Dojrzewałem politycznie w latach pięćdziesiątych, w czasie gdy każdy, kto interesował się Trzecim Światem, zetknął się z dwoma wielkimi mitami: Gandhiego i Mao, z dwoma różnymi rozwiązaniami tego samego problemu: losów wielkiego narodu, jednego z dwóch największych na świecie, a w każdym przypadku chodziło o odmienną filozofię społeczną, z których, jak sądziłem, my, ludzie Zachodu, moglibyśmy się czegoś nauczyć. Skoro spędziłem trochę lat pośród Chińczyków, starając się zrozumieć, jaką tragedią był dla nich mit Mao, teraz logiczne wydawało się, by udać się do Indii i zobaczyć, czym tam stał się mit Gandhiego. Kiedy mieszkając w Pekinie lub Hongkongu, miewaliśmy dość prozaicznego pragmatyzmu Chińczyków albo dostrzegaliśmy u siebie chińskie reakcje, oboje z Angelą powtarzaliśmy sobie: "Indie, Indie". Indie stały się dla nas odtrutką na mal jaune, truciznę zmieszaną z miłości i rozczarowania, wielkiej wiary i nieskończonych drobnych irytacji, która staje się udziałem wszystkich, którym zdarzyło się zapuścić na chwilę korzenie w Królestwie Środka, a którzy potem stwierdzają, że nie mogą już ich wyrwać.

Chciałem wyjechać do Indii w roku 1984, gdy Chińczycy podjęli za mnie decyzję, na którą sam nigdy bym się nie zdobył: aresztowali mnie i wyrzucili ze swego kraju. Nie wyjechałem jednak i upłynęło potem wiele lat. Do pierwotnej racji, aby udać się do Indii, dołączyła się nowa, bardziej istotna: chciałem zobaczyć, czy Indie ze swą duchowością i swym szaleństwem są w stanie przeciwstawić się przygnębiającej fali materializmu, która zalewała świat. Chciałem zobaczyć, czy Indie potrafią rozwiązać ten dylemat i zachować swą odmienność. Chciałem sprawdzić, czy w Indiach dalej żyje to nasienie człowieczeństwa, którego aspiracje sięgały poza łapczywą pogoń za nowoczesnością Zachodu.

Żyjąc w Azji, niezmiennie powtarzałem sobie, że nie ma takiej kultury, która potrafiłaby się przeciwstawić i wyrazić siebie z nową kreatywnością. Chińska kultura umierała co najmniej od stulecia, a Mao w swojej próbie znalezienia nowych Chin zamordował tę odrobinę starych, która jeszcze pozostała.

Nie mając w co wierzyć, Chińczycy marzą już tylko, by stać się Amerykanami. Studenci wkroczyli na plan Tiananmen z kopią Statuy Wolności, a starsi władcy marksistowsko-leninowscy wymazali pamięć o swych zbrodniach i swej żądzy władzy, pozwalając ludziom karmić się iluzjami zachodniego bogactwa.

Która z azjatyckich kultur zachowała żywe źródła swej twórczości? Która jest w stanie regenerować się, zbudować własne modele, rozwinąć własne alternatywy? Khmerska, która wraz z Angkor umarła osiem wieków temu, a raz jeszcze została zabita przez Pol Pota i Czerwonych Khmerów w ich absurdalnej próbie odżywienia jej? Wietnamska, która jest w stanie określić się jedynie w kategoriach politycznej niezależności? Balinezyjska opakowywana właśnie dla turystycznej konsumpcji?

"Indie, Indie", powtarzałem sobie, karmiąc się nadzieją – czy iluzją – że to ostatnia enklawa duchowości. Indie, gdzie nadal pod dostatkiem jest szaleństwa. Indie, które udzieliły gościny dalajlamie. Indie, gdzie dolar nadal jeszcze nie jest jedyną miarą wielkości. Właśnie dlatego planowałem pojechać do Indii i spotkać się z mym przyjacielem, florentyńskim uciekinierem, Changiem Choubem.

Odwiedziła mnie bogata kobieta z Hongkongu. Przyjechała do Bangkoku, aby spotkać się ze swym guru, tybetańskim mnichem, zwolennikiem dalajlamy i "bardzo zaawansowanym nauczycielem". W istocie nauczyciel ten jest nieustannie w podróżach, równie zadomowiony w Nowym Jorku, co Paryżu i Londynie, otaczany czcią przez tego typu kobiety, najczęściej bogate i piękne. On odgrywa guru, a one płacą jego rachunki, kupują mu bilety lotnicze i organizują życie. "To reinkarnacja wielkiego nauczyciela, nie może się zajmować takimi drobiazgami", oznajmiła dama, chętna ofiara – czy podobnie jak Chang Choub? – wielkiej, subtelnej, historycznej zemsty Tybetu.

Tybet: cóż to za niezwykły przypadek! Przez całe wieki zamknięty, niedostępny dla reszty świata, przez całe wieki odcinający się od wszelkiej innej niż praktykowana tu "nauka wewnętrzna". Potem pojawili się pierwsi badacze. Na początku dwudziestego wieku do Lhasy wkroczyli Brytyjczycy; pięćdziesiąt lat później kraj zajęły Chiny i uczyniły swego rodzaju kolonią. Uciekły setki tysięcy Tybetańczyków, ale to właśnie ta diaspora odpaliła bombę zemsty.

Tybetański buddyzm, zrazu uprawiany tylko w Himalajach i Mongolii, upowszechnił się w całym świecie. Tybetańscy guru osiedlili się po całym globie, od Szwajcarii po Kalifornię, na drugi plan spychając joginów, którzy wcześniej urzekli Europę tęskniącą za egzotyką. Ich dogmaty, dawniej sekretne, teraz stały się bestsellerami. Młodzi guru, ogłaszający się reinkarnacjami starych tybetańskich nauczycieli, stali się teraz wyroczniami w kwestiach tej pradawnej wiedzy. Mają tysiące zwolenników na całym świecie, ale opiekuje się nimi niewielkie grono bogatych świeckich zakonnic. Doradcą Bernarda Bertolucciego przy kręceniu Małego Buddy był właśnie jeden z tych młodych guru, wprawdzie urodzony i wychowany poza Tybetem, ale za to będący reinkarnacją wielkiego nauczyciela. Stolica dalajlamy na wygnaniu, miasto Dharamsala na północ od Delhi, stało się miejscem pielgrzymek tysięcy młodych ludzi z Zachodu, on sam zaś zyskał status drugiego papieża: nie tylko duchowego przywódcy, ale także głowy tybetańskiego rządu na wygnaniu.

Zajmując Tybet, Chińczycy pośrednio przyczynili się do rozsiania ziaren tybetańskiego buddyzmu po całym świecie, w efekcie praktycznie umieszczając bombę u siebie w domu. Wzrasta sympatia dla sprawy Tybetu, a zainteresowania duchowe nabierają charakteru politycznego. Dalajlama jest z szacunkiem przyjmowany w największych stolicach świata; stał się symbolem walki z totalitarnymi rządami Pekinu.

Druga strona medalu wygląda tak, że owi guru z mitycznymi korzeniami między himalajskimi szczytami, uznawani za reprezentantów uciśnionego ludu i nośników duchowości, stali się znakomitym alibi dla tych wszystkich, którzy bez reszty pogrążeni w materializmie, zarazem starają się coś robić dla swego zbawienia. Powszechna dezorientacja, która nawiedziła naszą kulturę, sprawiła, że ludzie zatracili naturalny sceptycyzm. Dziś każdy szarlatan może sprzedawać swe duchowe eliksiry, jeśli tylko nada im odpowiednio egzotyczną nazwę.

Czy i ja jestem ofiarą tego zjawiska? Czy to dlatego kilka dni spędziłem z Changiem Choubem, posłuchałem przestrogi wróżbity, aby nie latać, i powiedziałem "tak", kiedy zaproponowano mi wizytę u kolejnego znawcy przeszłości i przyszłości?


Tłumaczka podczas wizyty u ślepego wróżbity umówiła mnie z własnym mnichem astrologiem. Pewnego zatem popołudnia, znowu udając, że jestem w Bangkoku tylko przejazdem, spotkałem się z nią i jej przyjaciółką w holu hotelu Oriental.

Przyjaciółka jeździła volvo, z pochodzenia była Chinką i importowała sprzęt medyczny dla tajlandzkich szpitali. Dobiegała pięćdziesiątki; ongiś urodziwa, teraz pozwoliła sobie utyć. Z braku miłości? Coś takiego sugerowała obserwacja. Zaczynałem się zastanawiać z niejakim rozbawieniem, czy czasami i ja nie mógłbym wystąpić jako wróżbita, który opowie jej przeszłość i wyjawi przyszłość.

Po jednym z licznych mostów Bangkoku przejechaliśmy na drugi brzeg Chao Paya. W dzielnicy Bang Khun Non z brudnej, betonowej drogi, po której obu stronach ciągnęły się sterty śmieci i małe domki bez wyrazu, zjechaliśmy w wąską bocznicę. Po jakichś dwustu metrach dotarliśmy do przyczajonej, cichej świątyni buddyjskiej. Była prosta i surowa, zbudowana z drewna, z długimi sypialniami, pięknymi płytkami pod okapami i dużymi oknami, w których wywieszono do wyschnięcia pomarańczowe szaty mnichów. Panował duszący upał, ale dwa wielkie drzewa nadawały świątyni atmosferę świeżości.

Mnich, którego przybyliśmy odwiedzić, siedział na tekowej podłodze otoczony dzbanuszkami kawy, czajniczkami z herbatą, filiżankami i tackami, rolkami papieru toaletowego, paczkami papierosów i dwoma wentylatorami. Obsługiwało go dwoje młodszych kuzynów, którzy od czasu do czasu z gestami najwyższego szacunku podawali mu tę lub ową wskazaną rzecz. Między tymi czynnościami wachlowali swe kilkumiesięczne dziecko, które spało spokojnie, a jego butelka spoczywała między dwiema grubymi księgami astrologicznymi i kwadrantem geomanty.

Mnich miał mniej więcej pięćdziesiąt lat, kształtną głowę i tatuaże na piersi i ramionach. Nieustannie popijał herbatę i odpalał jednego papie rosa od drugiego. Tajlandzcy buddyści są niezwykle tolerancyjni i wyrozumiali. Mnichom nie wolno stosować używek, a większość buddystów zalicza do nich tytoń, jednak nie Tajlandczycy, którzy uważają, że herbata i papierosy najlepiej pozwalają znieść długi dzienny post. Także przepowiadanie przyszłości jest niezgodne z regułami: zakazał go sam Budda. Pod tym jednak względem Tajlandczycy naśladują jednego z jego uczniów, Mogellanę, który zaczął mówić na temat przyszłości zaraz po śmierci nauczyciela, korzystając ze zdolności, jakie zyskał dzięki naukom Buddy i medytacji.

Powiedział mi wróżbita

Подняться наверх