Читать книгу Przypadkowy zabójca - Tomasz Mróz - Страница 2

Propozycja

Оглавление

Nad Tamizą snuły się szarolepkie opary, kilka mostów dalej drzemał Big Ben odliczający w swej kamiennej senności kolejne minuty istnienia świata, a w pałacu Buckingham pochrapywała królowa angielska w koronkowej koszuli nocnej utkanej z najlepszych jedwabi. Jednakże tutaj miasto traciło swój splendor; kilkudziesięcioletnie kamieniczki z brunatnej cegły i rząd samochodów niższego segmentu cenowego jasno mówiły, że to biedna okolica, a odrapany napis na zszarzałym pleksi – The Bull’s Pub – wtapiał się łagodnie w otoczenie, nie psując efektu bylejakości tutejszego świata.

Puby w Anglii, jak wiadomo, są zamykane o dwudziestej trzeciej, ale tu goście mogli zostać, jak długo chcieli. Nie wszyscy, rzecz jasna, ale ci zaufani, którzy nieraz korzystali z małego pokoiku na górze, żeby odespać stres minionego dnia albo siedząc całą noc z jakimiś typami spod ciemnej gwiazdy, szeptali o rzeczach przeznaczonych tylko dla zaufanych uszu. Dziś barman snuł się za kontuarem, powoli przegrywając z sennością i przeklinając swój barmani los; za szybą szarzał świt. Na sali siedział zaledwie jeden człowiek i gdyby nie ten intruz, już dawno można by przekręcić klucz w zamku, położyć się na zapleczu, a późnym rankiem skasować od grubego właściciela pubu podwójną wypłatę za nocną zmianę. Ale niestety tej nocy trzeba było na swoje osiemdziesiąt pięć funtów uczciwie zapracować, więc trwał na posterunku, choć najchętniej by upierdliwego nocnego marka wywalił na zbity pysk. Ten siedział nad szklanką piwa, ze wzrokiem wlepionym w migającą za szybą lampę jarzeniową, dłonią wykonywał powolne ruchy, kręcąc zestawem z solniczką i pieprzniczką. Lampa migała, dając nerwowy, stroboskopowy efekt, ręka krążyła, nie dając spokoju pojemniczkom z solą i pieprzem, nieruchome oczy wpatrywały się w drgającą światłem szybę, w tle – oparty o kontuar barman, a dalej londyński świt. Człowiek, który siedział za stołem i wydawał się taki spokojny, czekał na kogoś. Wnikliwy obserwator ludzkich zachowań mógłby wychwycić oznaki zdenerwowania i niepewności na jego twarzy.

– Ty, nie wkurwia cię ta migająca latarnia? – zagadnął nagle po polsku znudzonego barmana.

What? – Tamten jakby się obudził i wlepił nieprzytomne spojrzenie w gościa. Był już w innym świecie, skąd został brutalnie wyrwany.

– Latarnia! Nie wkurwia? No bo miga.

Barman nic nie rozumiał. Język polski był dla niego jak bigos: poszatkowany, nieznany i niejadalny. Pytający mruknął jakby przepraszająco i odwrócił się; najwyraźniej nie trafił na rodaka.

Po kilku minutach drzwi z dumnym napisem The Bull’s Pub otworzyły się i do lokalu wszedł elegancki młody mężczyzna. Barman nerwowym krokiem wychynął zza kontuaru, by poinformować, w jakich godzinach się tu przychodzi, ale siedzący facet machnął przyzywająco ręką. Widać było, że właśnie na niego czekał; elegancki przybysz skierował się do stolika, rzucając przez ramię zamówienie na piwo. Barman westchnął ciężko i wyciągnął szklankę z suszarki.

Mężczyźni przywitali się z rezerwą.

„Znowu jakieś szemrane interesy Polaczków. Diabli ich nadali. Nie mogą siedzieć gdzieś tam na wschodzie w swoich lepiankach i pić wódkę z Ruskimi?” – po głowie człowieka za kontuarem pałętały się leniwie nacjonalistyczne myśli, tym gniewniejsze, im bardziej sobie uświadamiał, że zamiast smacznie spać, musi ich obsługiwać. I to tylko dlatego, że ci dwaj mają jakieś tajemnicze sprawki do obgadania i są zaufanymi właściciela baru. Podszedł szybkim krokiem do stolika i postawił szklankę z takim impetem, że aż piana chlupnęła na blat.

– Przepraszam – mruknął z nieudolnie udawaną skruchą i bardzo niestarannie przetarł stół szmatą. Tamci przerwali rozmowę, ale rozlane piwo wcale nie zaprzątnęło ich uwagi. Czuł, że chcą tylko, aby szybko odszedł.

– Nie mogliśmy się spotkać gdzie indziej? Tutaj rzucamy się w oczy, jedyni klienci, podejrzana okolica... – zaczął po chwili elegancki przybysz. Mówił po polsku.

– To bezpieczne miejsce. Bardzo bezpieczne – odparł jego towarzysz. – Bardzo je lubię.

– Poprosiłem o spotkanie, bo został pan polecony przez... przez kogoś zaufanego, jako dobry i dyskretny fachowiec. A my potrzebujemy właśnie dobrych, dyskretnych i... – elegant zawiesił na chwilę głos – Polaków, ludzi mówiących i zachowujących się jak rodowity Polak.

– Zgadza się, jestem dobrym i dyskretnym w robocie Polakiem, mam dobre referencje od kilku majstrów. Sam nawet kierowałem grupą kafelkarzy...

– Proszę pana, nie chodzi o kafelki, pan przecież wie... – Zapadła chwila ciszy. – Dobrze, może troszkę więcej otwartości. Chodzi o usunięcie kogoś z życia publicznego, mhm, w ogóle usunięcie z życia... Są ludzie, którzy dadzą za to niezłe pieniądze, naprawdę niezłe pieniądze.

– Tak z ciekawości zapytam: kto miałby zostać usunięty z życia publicznego? Są jakieś powody?

– O tak, powodów jest bez liku. Ale nie sądzę, żeby pan był tym zainteresowany. To dość znana osoba w niektórych kręgach... – Młody mężczyzna poszperał chwilę w kieszeni marynarki, po czym wyciągnął zdjęcie i położył przed rozmówcą.

Ten zrobił zdziwioną minę i westchnął:

– O!

Przybysz zadowolony z efektu schował fotografię.

– Szukamy Polaka, bo wydarzenia mają się rozegrać w Polsce. Cel pojedzie tam w swoich sprawach i nie powinien już wrócić. A trop prowadzący do sprawcy musi być maksymalnie zawikłany.

– Mhm... Interesujące rzeczy pan pokazujesz i opowiadasz. A tak przy okazji, nie wiesz pan, ile taka wycieczka do Polski kosztuje? Dawno nie byłem.

Młody człowiek wyciągnął jakiś karteluszek i położył na stole. Drugi mężczyzna przyglądał się jej chwilę krytycznie.

– No to chyba jakaś oferta last minute. Taniocha! – skomentował z wyraźną dezaprobatą. Pogrzebał w kieszeni, wyciągnął ołówek i dopisał coś na podanej kartce. Po czym gwałtownie zerwał się i wyszedł w szarość poranka.

Przybysz pozostał nad niedopitym piwem ze zdziwioną miną, po chwili chwycił karteczkę – do istniejących cyfr zostały dopisane następne i mail kontaktowy. Podrapał się z zakłopotaniem w głowę. Następnie wstał, szurając krzesłem o podłogę, i pospiesznym krokiem ruszył do drzwi wyjściowych.

– Halo! Proszę zapłacić za piwo!

Wszelkie wyobrażenia barmana o obcokrajowcach właśnie się spełniały. Nie dają spać, szemrzą między sobą w dziwnym języku i uciekają bez płacenia. Polak odwrócił się, uśmiechnął przepraszająco i szybkim ruchem wyciągnął z kieszeni banknot. Jednocześnie wypadły mu pomięta chusteczka i zdjęcie; mężczyzna podniósł je i wepchnął na powrót. Podał barmanowi dziesięć funtów i zanim barman zdołał wyliczyć jakąkolwiek resztę – do czego zabierał się bardzo powoli i niechętnie – wyszedł.

Pozostawszy sam, barman podumał chwilę, potem chuchnął na banknot i schował go do kieszeni. Nie są może tacy źli ci obcokrajowcy, skoro dają dziesięć funtów za małe piwo. No i to zdjęcie... Ono go najbardziej zaskoczyło. Bo to dziwne, żeby emigrant nosił przy sobie podobiznę premiera. Osobiście premiera nie lubił – tacy jak on wpuszczają tałatajstwo z całego świata do Zjednoczonego Królestwa, a potem prawdziwi Anglicy muszą tyrać w pocie czoła na nędzne mieszkanie, kiepski samochód, tanie wczasy w Hiszpanii i frytki z rybą. Gdyby zniknął, gdyby jego miejsce zajął ktoś, kto rozumie, że otwieranie się na czarnuchów, Arabów i innych to samobójstwo, wówczas... No właśnie. Nie wiedział, co by było, ale na pewno byłoby lepiej.

Wytarł stół do sucha, zgasił światło i poszedł na zaplecze. Może złapie jeszcze dwie godzinki snu.

– I co? Przyjął? – Starszy mężczyzna w eleganckiej marynarce w delikatny kraciasty deseń przyoblekł twarz jedynie w delikatny cień oczekiwania, jak przystało na angielskiego dżentelmena.

– Przyjął wiadomość i zaproponował cenę.

Wymieniona przez młodego człowieka suma nie zrobiła żadnego wrażenia na arystokracie.

– To i tak tanio, Gregosh. Kiedyś brałem Chińczyków. Ci byli jeszcze tańsi, ale dziś mało który nie jest agentem. A poza tym nasz cel to nie byle kto. Zgadzam się. Możesz przesłać wiadomość.

Gregosh, jak go nazwał Anglik, nie mogąc wymówić trudnego imienia w oryginale, wyjął z opakowania nieużywany telefon, wyłamał nową kartę SIM i szybko aktywował aparat. Przesłał wiadomość: „Potwierdzam”. Po chwili zastanowienia znowu wyciągnął aparat i napisał kolejną wiadomość: „Proszę o spotkanie”, po sekundzie aparat zabuczał w odpowiedzi. „Mail Delivery System, nie ma takiego adresu”.

– Adres kontaktowy został skasowany natychmiast po pierwszej wiadomości.

– To świetnie. Znaczy, że jest bardzo zainteresowany. – Siwy jegomość się rozpromienił.

Telefon i karta, używane przed chwilą, właśnie były niszczone, kiedy w kieszeni Gregosha coś zabuczało. Mężczyzna wyciągnął aparat.

– O! Wiadomość! Dwudziesty szósty maja, godzina szesnasta czterdzieści siedem, Subway, Victoria Station. Skąd on zna mój prywatny numer?!

– Sądzę, że to taka mała manifestacja siły, pokazał, kto tu rządzi. Dajmy mu tę satysfakcję! Jeżeli jest tak dobry w innych zadaniach, to zaczynam się bać o życie pana C. – Anglik pokiwał głową z uznaniem i pocieszająco poklepał młodego człowieka po ramieniu. – No ale te amerykanizmy! My mamy starą, dobrą tube, a nie żadne subway1.

– Pewnie chodzi o restaurację.

– Ach, ta buda z kanapkami, ładna mi restauracja! No dobra, ustalmy, co masz mu przekazać...

Przypadkowy zabójca

Подняться наверх