Читать книгу Przypadkowy zabójca - Tomasz Mróz - Страница 6
Gdzie ta taksówka?
ОглавлениеDomniemany Pet dojechał taksówką do podlondyńskiej miejscowości Dagenham. Zapłacił za ten kurs kwotę, która jeszcze wczoraj wydałaby mu się pewnie fortuną – dziś ciążyła mu na ramieniu torba z taką ilością pieniędzy, że suma niecałych trzydziestu funtów była dla niego ledwie zauważalną drobnostką. Rozkoszował się tym faktem, czując płynący przez głowę chaotyczny potok myśli, planów, nadziei i obaw związanych z uzyskanym bogactwem.
Wpadł jak bomba do małego pokoju, który uznawał za dom przez ostatnie trzy lata. Określanie czegoś tak ciasnego i obskurnego domem nie było najtrafniejsze, ale trzeba przyznać, że miał łóżko i łazienkę tylko dla siebie. I karaluchy po ścianach nie chodziły, jak u Łysego dwie przecznice dalej, a szczura widział tylko dwa razy, i to na korytarzu. Porwał spakowaną zawczasu torbę, klucz wepchnął ze zgrzytem do zamka, zamierzając zostawić go tu już na zawsze.
Wychodząc z pokoju, spotkał na korytarzu spieszącego gdzieś sąsiada, Hindusa Biswanatha. Pewnie szedł do pracy w pobliskim bistro, gdzie właściciel, stary Hindus, ściągał ziomków z Indii i zatrudniał za głodowe stawki. Ci po kilku tygodniach orientowali się, że wspaniała pomoc to zwykły wyzysk naiwniaków z odległego kraju, ale umowy zostały tak spisane, że mogli jedynie odpracować swoje, każdego dnia w duchu przeklinając szefa i jego pierdoloną niby-dobrotliwość, a po roku lub dwóch szukać dalej szczęścia, już na lepszych zasadach. Biswanath był właśnie na etapie odkrywania, że jest w czarnej dupie, i humor miał kiepski; burknął coś na powitanie i popędził po schodach. Mężczyzna z drogocenną torbą ruszył minutę po nim.
Ulice tutaj, w odróżnieniu od centrum metropolii, nie były zbyt zatłoczone. Pojedynczy przechodnie, dość dużo samochodów, ale bez żadnych korków, skwer oblegany przez śniade kobiety obserwujące plac zabaw pełen równie śniadych dzieci, w których stronę co rusz płynęły słowa w nie angielskim języku. Morderca szybkim krokiem szedł wzdłuż ulicy, wzrokiem błądząc w poszukiwaniu taksówki. Mógł kazać poczekać tamtej, ale zdecydowanie wolał nie zostawiać w jednym miejscu więcej śladów, niż to konieczne. Taksówki brał dla bezpieczeństwa; nie ma w nich chuliganów, nie ma monitoringu, przynajmniej nie w każdej. Postanowił również nie dzwonić po kolejną, żeby nie ryzykować pozostawienia nagrania ze swoim głosem; na pewno się coś znajdzie po drodze.
Idąc wzdłuż ulicy, zauważył po przeciwnej stronie dość postawnego mężczyznę, w ortalionowej kurtce i czapce z daszkiem. Chyba widział go już wcześniej. Może tu mieszkał, dlatego zapadł mu w pamięć. Jego samego też zapewne kilka osób znało z widzenia. Tak sobie to na szybko wytłumaczył, ale pozostała dziwna wątpliwość, prawie pewność, że tamten nie jest stąd i jakoś za bardzo się w niego wpatruje. Przyspieszył i zniknął za najbliższym rogiem. Denerwował się, nie podobał mu się ten człowiek w czapce, dodatkowo bał się, że ktoś go napadnie i wyrwie mu torbę. Kurwa, gdzie te taksówki? Rozejrzał się nerwowo, potem zerknął za siebie. Wydawało mu się, że zza rogu wyszedł gość w ortalionie; trzeba go zgubić. Pognał chodnikiem, kogoś potrącił w ramię, wyrzucił z siebie zdawkowe przeprosiny, ale już w pustą przestrzeń, bo nawet nie zwolnił kroku. Obrócił się na moment. Uff, chyba nie ma już tego typa. Naraz zauważył po drugiej stronie ulicy taksówkę; stała o jakieś sto pięćdziesiąt metrów od niego, ktoś z niej wysiadał. Musi ją zatrzymać. Wpadł na ulicę, rozległ się pisk hamowania. Biegł, nie zważając na nic. Przez opuszczone szyby samochodów darło się za nim dwóch kierowców. Jeden, który omal go nie przejechał, i drugi, który prawie wpadł na tego pierwszego. Zignorował goniące go wrzaski, skupiając się tylko na taksówce. Był już bardzo blisko, machnął ręką na kierowcę, żeby poczekał.
Wtedy usłyszał za sobą wołanie:
– Proszę pana, proszę do mnie.
Szybkim krokiem zbliżał się do niego patrol, policjantka i policjant. Mężczyzna z torbą zmełł w ustach przekleństwo, odwrócił się w kierunku nadchodzących stróżów porządku; kątem oka widział odjeżdżającą taksówkę. Po drugiej stronie ulicy gość w czapce i kurtce kręcił się, udając, że ogląda witrynę sklepową.
– Pan pozwoli do mnie. – Mina policjanta była bardzo sroga. – Czy zdaje pan sobie sprawę, co pan zrobił?
– Tak, bardzo przepraszam, ten pośpiech... – Wiedział, że teraz nie może mieć spięcia z policją. Starał się z całych sił zachować spokój; rozciągnął twarz w wymuszonym uśmiechu.
Policjant, rozpoznawszy obcy akcent, pokiwał głową, tak jakby mówił: „Znowu ci obcokrajowcy”.
– Ma pan jakiś dokument przy sobie?
Zapytany pokiwał głową, zawahał się, przez sekundę decydował, czy ujawnić swoje personalia. W końcu sięgnął ręką do kieszeni kurtki i podał funkcjonariuszowi plastikowy prostokąt.
– Pijotr Kriz-sh-zo-wski – wydukał mundurowy. Wyciągnął mały notes, zapisał coś, następnie zwrócił mężczyźnie dokument.
– Gdzie pan mieszka? – spytała policjantka.
Podał im adres domu obok Łysego; najwyraźniej brzmiał przekonująco, bo funkcjonariusze się uspokoili. Mężczyzna schował notes do kieszeni. Uśmiechnął się nieomal przepraszająco.
– Proszę na drugi raz uważać, prawie pan spowodował wypadek. Żadna sprawa nie jest warta życia.
Polak uśmiechnął się z ulgą. Podziękował. Rozejrzał się, podejrzany osobnik w czapce również zniknął. Ulicą nadjeżdżała czarna taksówka. Po chwili siedział w niej, zadowolony z obrotu sprawy.
– Dworzec Saint Pancras – podał cel podróży.
– Wieczorna randka pod Luwrem? – zażartował kierowca, wiedząc, że stamtąd odjeżdża pociąg Eurostar, którym w niecałe trzy godziny można się dostać tunelem do Belgii albo Francji.
Pasażer nie podchwycił jednak żartobliwego tonu i w milczeniu zapatrzył się w okno. Kierowca włączył zatem radio, obiecując sobie, że dorzuci pasażerowi kilka niepotrzebnych objazdów. U niego mruki płacą więcej.