Читать книгу Masakra piłą mechaniczną w domu Terlikowskich - Tomasz Terlikowski - Страница 7
Patologia? Dziwacy?
ОглавлениеTomek:
To my: patologia!
Stop! Na taki początek nie ma zgody mojej żony.
– Nie wolno takich rzeczy mówić. Nawet jeśli to ironia, to utrwala szkodliwe stereotypy – oznajmia Małgosia tonem belferki, którą nigdy nie była (może to wpływ jej teściowej, a mojej mamy, która przez lata uczyła w szkole, a może owoc zbyt częstego przebywania w rozmaitych programach z feministkami, które też tym samym tonem wypowiadają opinie na temat krzywdzących stereotypów).
Małgosia:
Z tym belferskim tonem to jednak bym nie przesadzała. Choć faktycznie posługiwanie się stereotypem, że wielodzietność to patologia, weszło ludziom w krew na dobre. A ja jestem dość wyczulona na ten temat, żeby nie powiedzieć: przeczulona. Kiedyś przysłuchiwałam się rozmowie dwóch młodych kobiet:
– Wiesz, byłam z synem na placu zabaw i przyszła kobieta z piątką dzieci. Wcale nie wyglądali na patologię.
Albo inna sytuacja. Moją przyjaciółkę, mamę wielodzietną, dopadła pewnego razu w parku pewna kobieta:
– Ojej, jakie ładne dzieci i jak czysto ubrane! Pewnie pomoc społeczna dała pani te ubrania.
I na nic zdały się tłumaczenia koleżanki. Bo przecież wiadomo: wielodzietni to patologia, sami sobie nie radzą i wszelkie możliwe instytucje społeczne muszą tych nieodpowiedzialnych nieudaczników wspierać.
Tomek:
Odwołuję się więc do dzieci, ale i one są mocno zdziwione takim postawieniem sprawy.
– Jaka patologia, tato? – pyta zdumiona Isia. – My?
– Napisz lepiej, co robimy – domaga się Zio. – I pochwal nas za to, że sprzątamy w pokoju...
– Zio droga, ale to ma być literatura faktu, a z tym waszym sprzątaniem to nie jest aż tak dobrze, żeby uznać, że ono jest faktem – odpowiadam.
– Oj, tata – Isia jest nieubłagana – bez przesady, trochę fikcji można dopisać, a do tego przecież sam wiesz, że my wiemy, że sprzątać się powinno...
– …ale między powinnością a rzeczywistością jest pewna przepaść – mówię.
– Powi co? – do rozmowy wtrąca się Młody.
– Powidła są znakomite – podchwytuje Fiki, który miałby zapewne coś jeszcze do powiedzenia, ale właśnie potknął się o Urę, która przyraczkowała i chciała wdrapać mi się na kolana, ale nie dała rady, bo Fiki ją odepchnął. A ona w płacz.
– Co jej zrobiłeś, jak mogłeś! – wtrąca się Isia. I już chciała przytulić najmłodszą siostrę, bliżej była jednak Zio, która zrobiła to wcześniej, a jako że sześciolatce czasem brakuje wyczucia w rękach, to zapewne uczyniła to za mocno. I Ura zamiast się uspokoić, zaczęła szlochać jeszcze głośniej. Na to Isia wyrywa niemowlaka z rąk Zio i od tego momentu płaczą już dwie dziewczynki: Ura, bo nadal nie wzięli jej na ręce rodzice, i Zio, bo nie przytula już młodszej siostry. Chwilę później do chóru wyjców dołącza Fiki, bo Młody, który postanowił rycersko wziąć w obronę najmłodszą siostrę, kopnął brata w kostkę. Hałas robi się jeszcze większy, gdy Fiki odgryza się (całkiem dosłownie) Młodemu i ten przybiega do mnie z informacją, a może lepiej powiedzieć z donosem:
– A on mnie ugryzł!
– A ty go kopnąłeś – spokojnie przypominam i przytulam. Młody zaczyna krzykiem wyjaśniać, że musiał, bo Ura była stratna i ktoś ją musiał pomścić. Przestaje tłumaczyć, gdy odstawiam go na podłogę, a sam idę po Urę, którą zabieram Isi. Wtedy płaczą już wszyscy. Isia, bo zabrałem jej Urę, Zio, bo Urę zabrała jej wcześniej Isia, Fiki, bo został kopnięty, Młody, bo go brat ugryzł, a Ura, bo jeszcze nie zakomunikowała wystarczająco wyraźnie, że jest jej smutno i źle, że rodzice tak długo czekali z przytuleniem jej.
Małgosia:
Od paru lat nieprzerwanie próbuję zgłębić ten fenomen. Dlaczego wszystkie dzieci płaczą równocześnie w tym samym czasie? Solidarność? Empatia? Nie mam pojęcia. Faktem jest, że jak pięć syren wyje wniebogłosy, mnie ogarnia przerażenie i z niepokojem czekam, aż w końcu jakiś urzędnik do nas zapuka pod hasłem, że dzieciom dzieje się krzywda. Dodatkowo próba uspokojenia towarzystwa w samym środku histerii powoduje wręcz przeciwny skutek. Robi się coraz głośniej. Nic, trzeba przeczekać. Choć łatwo nie jest.
Tomek:
Jednym słowem... masakra. Tyle że nie trwa zazwyczaj długo. Po minucie Ura przestaje płakać. Zaczyna szczerzyć ząbki, a dokładnie dolne i górne jedynki, bo tyle na razie ma, i rozglądać się błyszczącymi wielkimi oczami po pokoju. Isia zaczyna ją więc zaczepiać, licząc, że najmłodsza siostra zacznie się do niej chichrać. I nie myli się. Wtedy na moje plecy wdrapuje się Zio, a Fiki z Młodym stają naprzeciwko i zaczynają skakać jak pajace. A Ura się śmieje... Głośno, donośnie, aż piszcząc, gdy przenosi się na ręce do Małgosi. I wtedy jest jak w raju. No prawie, bo pracować się nie da. Wszyscy stoją bowiem przy moim biurku, co zdecydowanie utrudnia pisanie książki.
– No dobra – oznajmiam. – Teraz będę pisał.
– Nie – protestuje Zio. – Jesteś ojcem i to jest twoje najważniejsze powołanie – dodaje, cytując słowa, a nawet naśladując intonację, którą gdzieś kiedyś zasłyszała, gdy na jakimś spotkaniu opowiadałem o naszym życiu... A ona teraz uświadomiła mi, że – jak w amerykańskim filmie – wszystko może być użyte przeciwko mnie i że nie zazna spokoju, kto się decyduje na życie w rodzinie wielodzietnej.
Małgosia:
Była cisza. A potem obudziły się dzieci. Tak najkrócej można podsumować to, co dzieje się w naszej rodzinie. Bo cisza to towar deficytowy. Od rana do wieczora ktoś czegoś chce, opowiada, dzieli się wrażeniami. Czasem narzeka, kłóci się, ale częściej się śmieje. Bywają dni, że ciszę można znaleźć jedynie w drodze do śmietnika (bo nawet nie w toalecie). Wtedy wyjście ze śmieciami jest jak święto. Wcale nie przesadzam. Spytajcie innych wielodzietnych mam. Też tak mają.
Tomek:
– Małgosiu! – odwołuję się do jej autorytetu. Ale i ona wyraźnie jest po stronie dzieci.
– Chciałeś mieć dzieci, to teraz pracuj z nimi – mówi mi uśmiechnięta od ucha do ucha. – Spokój będziesz miał w niebie – dodaje. – Jeśli do niego pójdziesz, bo zaniedbywanie dzieci jest grzechem – to wyczytuję już z jej twarzy, bo taki atak na ojcowski autorytet jest zakazany... Chwilę później jednak dzieciaki opuszczają pokój, a ja mogę wrócić do przerwanej myśli, pamiętając o tym, że o patologii nie może być mowy. I dlatego, żeby nie utrwalać szkodliwych stereotypów, ujmę rzecz inaczej: to my, dziwacy, których życie obserwuje się w mediach, jak kiedyś Bronisław Malinowski obserwował życie seksualne dzikich, a państwo Gucwińscy życie zwierząt we wrocławskim zoo.
I nie udawaj, drogi czytelniku, że nigdy nie pomyślałeś o wielodzietnych (jeśli sam taki nie jesteś) jako o dziwakach. Takie rodziny jak nasza opisuje się przecież jako rozsadnik biedy, a rodziców, którzy wychodzą poza standardowego jedynaka, no – co najwyżej dwójeczkę, uważa się za dzieciorobów. W wersji bardziej wyszukanej, inteligenckiej, ta opinia jest oczywiście lekko przesłonięta, wyrażana raczej za pomocą pytań:
– A państwo to tak świadomie?
Kiedyś bardzo kulturalni państwo, lekarze z dyplomami i jednym, bardzo późnym dzieckiem, zapytali podczas proszonej kolacji naszych przyjaciół o powody, dla których zdecydowali się na ósemkę dzieci. I oczekiwali pewnie jakiegoś długiego wykładu, dzięki któremu ojciec tychże dzieci (bo z jakiegoś powodu to właśnie mężów zazwyczaj oskarża się o to, że „nie dają spokoju” swoim żonom) usprawiedliwi jakoś swoją kompletnie niezrozumiałą decyzję.
Ale on, niezwykle sympatyczny historyk, który na życie zarabia w biznesie, nie miał ochoty się z niczego tłumaczyć. I dlatego, przeżuwając kawałek kotleta, odpowiedział przez zęby:
– Po prostu: popęd seksualny...
I nie mam wątpliwości, że jego rozmówcy uwierzyli. No bo przecież dziecioroby nie mogą mieć głębszych intencji i zapewne po prostu nie potrafią się opanować.
Już sam widok rodziny wielodzietnej wprowadza bowiem ludzi w zadziwiający dygot i rodzi w nich zaskakujące zachowania. Można dostać stówę od sympatycznej starszej pani, która jest tak głęboko przekonana, że wielodzietność oznacza kłopoty z pieniędzmi, że nawet nie zastanawia się, czy rzeczywiście my tych pieniędzy potrzebujemy. Ona wie, że przecież tyle dzieci to patologia, bo w telewizji tak powiedzieli.
Małgosia:
Tak, to zdarzyło mi się kiedyś, gdy po niedzielnej mszy dzieci biegały na skwerku pod kościołem, a ja karmiłam piersią Urę. Najpierw pani, która dłuższy czas nas obserwowała, nieśmiało zadała mi moje ulubione pytanie:
– Czy te wszystkie dzieci są pani?
Zgodnie z prawdą przytaknęłam. Pani dociekała dalej:
– Ale czy pani sobie radzi?
– Pewnie, że sobie radzimy – grzecznie odpowiedziałam.
Ale chyba mojej rozmówczyni to nie przekonało, bo odeszła na chwilę, po czym podbiegła do wózka i wrzuciła mi tam stuzłotowy banknot. Na słodycze dla dzieci. I szybko się oddaliła. Próbowałam tłumaczyć, że naprawdę pieniędzy nie potrzebujemy, ale pani już nie było. Gonić jej nie dałam rady, bo Ura ciągle jeszcze jadła.
Inny stały temat rozmów ze mną na ulicach to zdziwienie, że mam makijaż i normalne ciuchy. Tak jakby istniał jakiś wzorzec matki wielodzietnej. Bez zębów, z tłustymi włosami i może jeszcze w rozciągniętym i poplamionym dresie? Ile razy już słyszałam, że nie wyglądam na mamę pięciorga dzieci. Nie wiem, co ludzi dziwi. Znam sporo matek licznego potomstwa i wszystkie one dbają o siebie, zdecydowana większość – te, które lubią – się malują, a nawet robią manicure i pedicure. My naprawdę nie jesteśmy z kosmosu, a traktuje się nas niemal jak ufo. Kilka dni temu, gdy przemieszczałam się z całą naszą piątką w kwartale ulic wokół naszego osiedla, podeszła do mnie starsza pani. I jak zwykle padło pytanie, czy to wszystko moje dzieci i czy sobie z nimi radzę. To akurat było widać. Dopiero wyszliśmy z domu, więc na buziach, koszulkach i kolanach nie było jeszcze śladów placu zabaw. Dzieciaki szły obok mnie i, o dziwo, nikt się nie kłócił ani nie popychał rodzeństwa. Co oczywiście normą nie jest. Bo na przykład wszyscy chcą trzymać rączkę wózka niemowlęcia z prawej strony. A dlaczego nie z lewej? Bo nie. Bo dziś z prawej. Kurtyna. Ale grunt to dobry PR. I dlatego, gdy wychodzę z domu, to na mojej twarzy rozkwita uśmiech numer 5 (tylko Tomek wie, że akurat ten nie musi wcale oznaczać nic dobrego), włosy są uczesane, a ja im bardziej wściekła, tym lepiej ubrana. Wiedzą o tym już nasze najmłodsze dzieci, które gdy tylko – nie daj Boże – zobaczą mamę odpicowaną, zapobiegliwie nie zbliżają się szczególnie blisko, a wszystkie sprawy załatwiają z tatą.
Wróćmy jednak do rozmowy z panią. Odpowiedziałam jej z uśmiechem, już nie służbowym, ale zwyczajnym, i po raz niezliczony w ostatnich latach:
– Dajemy z mężem radę.
– Ojej, a moja córka z jednym nie daje sobie rady. A pani to nawet umalowana – zakończyła zaskoczona babcia jedynaka.
Tomek:
Innym rodzajem tego samego pytania, które ukrywa głębokie przekonanie, że coś z nami musi być nie tak, jest ukradkiem zadawane: a czy nasze dzieci wiedzą, że są z nienormalnej (ewentualnie w wersji kulturalniejszej „innej”) rodziny? Odpowiedź jest oczywista: nie wiedzą, bo dla nich wielodzietność jest normą. Ich koleżanki i koledzy zazwyczaj też pochodzą z dużych rodzin, bo takich kontaktów mamy najwięcej. Dla nich odmienne jest więc raczej jedynactwo czy nawet „dwojactwo”.
Małgosia:
Zabawna historia przydarzyła mi się pewnego dnia, kiedy do naszych drzwi zadzwonił kurier. A konkretnie pani kurier lub w stylu genderowym – kurierka.
– Przepraszam, że nie dzwoniłam wcześniej, ale wiedziałam, że do 17.00 to panią na pewno zastanę.
– Do 17.00? Ja tu jestem 24 godziny na dobę. Ja tu mieszkam.
– Naprawdę? Zawsze tyle tu dzieci, to myślałam, że pani tu żłobek prowadzi.
Grzecznie wytłumaczyłam, że dzieci, które wybiegły sprawdzić, z kim rozmawiam, są wszystkie moje i mojego męża i tu mieszkają z nami, a nie są w żłobku. Pani chyba uwierzyła, bo zaczęła mnie bardzo przepraszać, ale nie mieściło jej się w głowie, że tak można. Cóż, pewnie była i tak przekonana, że na dziwaków trafiła.
Tomek:
Nigdy nie zapomnę, jak kiedyś w piaskownicy Fiki usłyszał, że obok niego bawi się chłopiec o takim samym imieniu jak on.
– Jeśli to jest Fiki, to gdzie jest jego Zio? – zapytał wówczas. I był absolutnie zdumiony, że ktoś może nie mieć rodzeństwa.
Jednym słowem, dzieci nie tylko nie czują się inne, ale wręcz odwrotnie – mają poczucie normalności. I ja też mam takie poczucie.
Chyba jednak najwyższy czas, żeby przedstawić nasze dzieci.