Читать книгу Przysięga - Władysław Stanisław Reymont - Страница 4
PRZYSIĘGA.
ОглавлениеNaczelnik rzucił gazetę i gniewnie spojrzał na wchodzącego. A starszy, wyprężając się przy drzwiach, meldował pokornie:
– Przypędziłem wszystkich.
– Gdzie są?
– W podwórzu.
– Dobrze, niech poczekają. A pilnować, to buntownicy, rozumiesz?
Starszy uśmiechnął się nieznacznie i jakoś dziwnie.
– Ciężko poszło, a?
– Nie, kazałem się im zebrać przed kancelaryą, to zaraz przyszli i zaczęli wołać, że wszyscy darli spisy i wszyscy są Polaki-katoliki, to i wszyscy są gotowi choćby na Sybir. Tak i całą wieś przypędziłem.
– I nie bronili się? Szkoda! – szepnął cicho.
– Nawet żołnierzom dali podwody, a sami szli spokojnie, jak barany, śpiewając pobożnie całą drogę. To dobry naród, posłuszny...
– Nie twoja rzecz sądzić! Paszoł won! – zakrzyczał.
Poczerwieniał starszy, wyprężył się jak struna, zrobił półobrót i wyszedł.
Naczelnik utonął znowu w gazecie, ale po chwili rzucił ją na biurko, zatarł ręce i jął zwolna krążyć po wielkim, sklepionym gabinecie.
– A swołocz! bydło! – mruczał, gładząc obu rękami szeroką, rudą brodę i zapatrzył się przez chwilę w ogromny, zadeszczony plac.
Złote kopuły cerkwi wynosiły się wysoko nad czarniawem morzem błota, zaś kręgiem placu, nizkie obmokłe domki, jakby dygotały w zimnej szarudze.
Padał drobny jesienny deszcz i wiatr niekiedy szarpał drzewami, obdzierając je z resztek liści. Jakieś wozy wlokły się z trudem po błocie i jacyś ludzie przemykali się zgarbieni pod domami.
Odwrócił się nagle, przeszedł na drugą stronę gabinetu i kryjąc się za portyerę, ostrożnie wyjrzał oknem. W podwórzu, niby w głębokiej sadzawce, ocembrowanej piętrowymi gmachami, w dawnym klasztornym wirydarzu, pełnym błota, kałuż i śmieci, tłoczył się cały tłum ludzi, otoczony płotem najeżonych bagnetów. Jakieś nagie obumarłe drzewo, trzęsło się nad nimi poskręcanymi konarami, a górą leciały szare chmury niby przegniłe płachty, ociekające wodą; drobny, przenikliwy deszcz zacinał, jakby lodowatymi biczami, zaś z dachów i popsutymi rynnami, chlustały nieustanne kaskady, czasem wiatr bił w tłum, jakby taranem, szamotał drzewem i wył przejmująco. Zimno dojmowało do kości, a plucha już macała przez nędzne przyodziewki, ale naród stał cierpliwie, przestępując jeno z nogi na nogę i pogwarzając z cicha a trwożnie, że tylko niekiedy jakaś twarz szara i poradlona cierpieniem podniosła się i jakieś oczy błysnęły posępnie, to wydarło się westchnienie podobne do jęku – a niekiedy skłębili się i rozchwiali niby krze; płacz dzieci wytrysnął żałośnie lub słowa pacierzy pociekły perlistym, łzawym szmerem i znowu mokli w milczeniu, tuląc się do siebie, bo mury stare i srogie ostrza bagnetów zaciskały się dokoła, niby więcierz nieubłagany.
I stali cierpliwie na deszczu, w błocie, w szarudze, pod grozą bagnetów i kar, stali nieulękli, jak stoją dęby w straszne noce jesieni, niezwyciężone i pewne, że przetrwają i mrozy i burze i mioty piorunów...
– Ja wam dam bunt, podlecy! Popamiętacie! – zawarczał naraz, jakby wyczytując w wyblakłych oczach chłopskich tę ich moc nieprzebłaganą.
Zapuścił storę na okno i wziął się do codziennej pracy. Ale mu jakoś dziś nie szło. Rzucał co chwila papiery, szarpał brodę, wreszcie zerwał się i otworzywszy szklane drzwi, zajrzał chmurnie do kancelaryi. Szereg nizkich, sklepionych izb, zapełnionych gwarem i ludźmi, przyciszył się gwałtownie, chałaty rozpierzchły się trwożnie, urzędnicy pochylili się nad papierami, strażnik wyprężył się pod piecem, a tylko jakiś chłop w mokrym kożuchu, z baranicą w ręku, srodze zafrasowany, tłukł się po pokojach, obłapiał wszystkich za nogi i trwożliwie o coś się dopraszał.
– Nie moje dzieło! Tam! – odpowiadano mu, nie podnosząc głowy. Naraz szklane drzwi się zatrzasnęły i kancelarya znowu ożyła; pito herbatę, dym z papierosów snuł się pod sklepieniami, izby zaroiły się ludźmi a gwarem, kupiono się w głębokich niszach okien zakratowanych – opowiadano anegdoty, bo śmiech wybuchał co chwila – tylko chłop wciąż chodził od grupy do grupy, skomląc o coś żałośnie.
– Czego? Przyjdź jutro! – rzucano mu groźnie.
A naczelnik zamknąwszy się w gabinecie pracował zawzięcie, podpisywał całe stosy papierów, przyjmował interesantów, naradzał się tajemniczo z chałatami, ale mimo to nie mógł się uspokoić i co pewien czas wyglądał oknem na chłopów.
– Poczekajcie! – szeptał, zacierając ręce, i spostrzegłszy, że kilka znużonych kobiet przysiadło na ziemi, rozkazał je spędzić i pilnować, aby się nikt nie ważył siadać. – Odpoczną sobie gdzieindziej. I tak przechodziły całe godziny, naczelnik pracował, deszcz padał nieustannie, a chłopi stali cierpliwie... W samo południe wpadł do gabinetu jakiś dobry znajomy.
– Cóż to za ludzi pędzili rano przez miasto?
– Nie wiecie? A toż ci sami, którzy przy spisie jednodniowym bunt zrobili. Napadli na uprawlenje, stróży pobili – a wszystkie papiery i książki podarli i spalili...
– Ale dlaczego?
– Bo nie chcą być prawosławnymi! Rozumiecie, nie chcą!
– Znaczy, uporstwujuszcze, co?
– A tak! Czorty nie ludzie. Ale ja ich zmiękczę, że będą jak masło, no...
– Spróbować można. Do protokółu ich przypędzili, co?
– Tak, ja z nimi pogadam serdeczno, poproszę! – buchnął śmiechem.
– To z parafii ojca Mikołaja Piotrowicza?
– Właśnie czekam na niego, on mi pomoże.
Rozmowa się urwała, bo przyszła służąca prosić na obiad.
Naczelnik pożegnał przyjaciela, przeciągnął spracowane kości i poszedł do mieszkania na pierwsze piętro, ale jeszcze z korytarza spojrzał w podwórze; deszcz lał jak z cebra, żołnierze chronili się pod ścianami, a chłopi przemokli już do nitki, stali spokojnie, kolebiąc się tylko niekiedy.
W jasnej, ciepłej jadalni, pełnej kwiatów, było kilka osób; pani naczelnikowa, dorosła córka, dwaj studenci w krótkich mundurach i ojciec Mikołaj Piotrowicz, chudy, wysoki, z długą, siwą brodą i rzadkimi włosami. Karafka z wódką poszła z rąk do rąk. Obiad płynął wesoło wśród rozmów i śmiechów. Studenci opowiadali jakieś pieprzne kawały, aż panna się rumieniła, mama odwracała twarz, a naczelnik z ojcem Mikołajem trzęśli się od śmiechu.
A po obiedzie młodzież wraz z mamą przeszła do salonu, zaś naczelnik poszedł na drzemkę do swego pokoju. Wsunął się za nim ojciec Mikołaj.
– Widzę, że już czekają? – szepnął, pochylając się w okno.
– Od samego rana. Postoją do zmroku, to może zmiękną, a?
Od salonu przedarł się rozszczekany, chrzypiący śpiew gramofonu.
– Niewiadomo! Sfanatyzowani do szpiku. Dwadzieścia lat pracuję nad nimi, staram się i nic nie mogę poradzić, nic... – żalił się po cichu.
– A może ja poradzę. Wy tak liberalnie, po chrześciańsku z nimi, a ja spróbuję zwyczajnie, dubinuszką... – zadzwonił gwałtownie.
– Spróbujcie, Iwanie Iwanowiczu, spróbujcie... To sprawa pierwszej klasy.
Wpadła służąca.
– Kawy nam przynieś! – rozkazał naczelnik.
Zasiedli pod oknem, wychodzącem na wirydarz, a po chwili zjawiła się kawa i butelki. Dopiero po drugiem kieliszku ojciec Mikołaj rzekł, mlaskając językiem:
– Sławną macie starkę!
– Jaśnie pańska, od grafa. Może jeszcze, a?
Pili zwolna, smakując z lubością, a co chwila, prawie bezwiednie, oczy ich leciały w podwórze, na gąszcz chłopskich głów, ledwie widnych w szarudze.
– Dam wam zapiskę, przyda się przy protokóle.
Naczelnik jął czytać uważnie.
– „Hryciuk! Najgorszy. Przywódca. Jeździ do Częstochowy, brał ślub w Krakowie, urządza w swojej chacie kaplicę...” Któryż to? – pytał ciekawie.
– Ot tamten, wysoki, na przedzie, w czarnej kapocie! – pokazywał.
– Dobrze, zapamiętam go.
Przejrzał długą listę nazwisk i objaśnień, podkreślając niektóre czerwonym ołówkiem, ale, że mu się oczy zaczęły kleić, ojciec Mikołaj poszedł do salonu, a on zagłębił się w fotel, nakrył twarz gazetą i zadrzemał, wsłuchując się w wycia gramofonu. Trwało to dobrą godzinę. Listopadowy, krótki dzień już się skończył, zczerniałe niebo zwisło ciężką ołowianą płachtą, mgły wlokły się nizko, rozdzierając opite kałduny o dachy i kominy, że deszcz mżył nieustannie niby przez gęste sito, a beznadziejnie smutna, przegniła szarość zatapiała świat, jakby dzień wszystek walił się, konający, w błoto i pojękiwał boleśnie, tuląc się pod drzewa zziębnięte, pod chałupy skurczone i pod mury ociekające. Stawał się zwolna mrok i martwa cisza, że tylko niekiedy wóz gdzieś zaturkotał, albo podniosły się jakieś dalekie głosy i wołania.
Chłopi już zesztywnieli z zimna, stali, wspierając się bezwładnie o siebie, głód skręcał im kiszki, a pragnienie tak paliło, że pili z kałuż, ale dzieci coraz nieutuleniej płakały i przeto coraz częściej wyrywały się twarde przekleństwa. Zapalono już światła w mieszkaniach, okna rzucały jeszcze smugi, przecinane szklistemi włóknami deszczu, słychać było różne głosy, gramofon skowyczał jeszcze niekiedy, czasem śmiech buchał wesoły, brzęczały szklanki i talerze rozstawiane, pojedyńcze słowa padały w mrok, to jakieś zarysy ludzkie majaczyły za opuszczonemi storami. Ale naród jakby nie widział co się dzieje dokoła, zaciskali pasy, zabijali zdrętwiałe ręce i tuląc się do siebie, gwarzyli z cicha.
– Zadołowałeś to ziemniaki, co?
– Jakże, mrozów czekał będę?
– Kto tam moje krówsko wydoi, kto? – żaliła się jakaś stara.
– Co tam udoje, ale co z nami zrobią? – jęczała druga.
– A spierą i sztrofy każą jeszcze zapłacić, jak zawdy – mruknął któryś.
– Jezus, Marya! – przeleciał cichy jęk.
– Przeniesiem, a wiary nie odstąpim – rzekł spokojnie Hryciuk.
– Nie! nie! nie! – buchnął szmer twardy, jak grad kamieni.
– Dwadzieścia lat już cierpim – to i drugie tyle...
Pomilkli nagle, bo na dole, w ciemnych oknach, zabłysły naraz światła, olbrzymi stary refektarz zamajaczył nizkiemi sklepieniami, jacyś ludzie się tam uwijali, słychać było ustawianie stołów i jakby brzęk żelaztwa. Hryciuk odwrócił się do gromady i rzekł spokojnie:
– Bracia, niezadługo się już zacznie!
Sto serc zatrzepotało się trwożnie jak ptaki, lodowaty dreszcz przejął do szpiku, aż dusze mdlały w grozie oczekiwań, ale tem potężniej wparli się oczami w jego twarz, a on mówił ważnie, mówił święcie, mówił jakby w ostatniej godzinie konania.
– Narodzie polski i katolicki, rzeknę ci, iż taka idzie godzina strasznej próby, iż któren się chce dać za wiarę i naród, niechaj się gotuje, niechaj pacierze mówi, a mocy nabiera...
Ciche łkania zaczęły kwilić dokoła.
– Nie płaczcie! Nic po płakaniu, bo nikto się nad nami nie ulituje. Sieroty my biedne, na całym bożym świecie same, to jeno jako te drzewa w borze o siebie wspierać się musim, sobie pomagać, i w Panajezusowe miłosierdzie dufać i Jego sprawiedliwości wyglądać...
Ale już cały naród się rozszlochał, że od łez niby szmer rosistego deszczu roztrząsnąl się w ciemnościach, sam Hryciuk zapłakał i przez łzy szeptał:
– Przetrzymać jeszcze ten raz, a już się Pan Jezus zmiłuje.
– Przetrzymamy! Przecierpimy! – szemrały rozpalone usta.
– A jakby bili? – pytał.
– Dostaliśmy już nieraz, a któren pierwszy raz, jakby chrzest święty weźmie.
– A jakby zamknęli do kreminału?
– Siedzielim!
– A jakby wysłali na kraj świata, na całe życie?
– To pójdziem, nie boli cierpieć la Pana Jezusa.
– Przysięgnijcie na ten krzyż święty, że nie odstąpicie wiary i swojego narodu!
Złoty krzyż zamigotał mu w ręku, a tłum runął jednym ruchem na kolana, setki rąk wyciągnęło się w górę, rozpalone oczy zawisły na krzyżu i jeden głęboki, potężny, z dna serc wyrwany okrzyk, buchnął słupem ognistym:
– Przysięgamy!
W świętej cichości zaczął znowu mówić Hryciuk:
– A który złamał przysięgę, na tego mór, na tego choroby, na tego przekleństwa całego narodu. Temu ni dachu, ni wody, ni ognia, ni chleba! Amen!
– Amen! – odrzekli, chórem powtarzając.
– A jakby mnie zbrakło – szeptał Hryciuk – to słuchajcie we wszystkiem Mateusza, a jakby i jego, to niech najpewniejszy bierze ten święty krzyż i prowadzi...
Rozwarły się naraz wielkie drzwi refektarza, światło chlusnęło aż na gromadę, a w głębi pod nizkiemi sklepieniami, za stołem, siedział naczelnik i pisarze, złoty krzyż wznosił się przed nimi i cesarskie portrety, zaś z boku błyszczały bagnety i stali strażnicy. Chłopi zaczęli się gorączkowo bić w piersi, żegnać i szeptać pacierze.
Ktoś stanął we drzwiach refektarza i zawołał donośnie:
– Hryciuk! Ławrentij Fiodorowicz Hryciuk!
– Jest! – odkrzyknął, przeżegnał się i odwracając się do swoich, zaintonował: „Kto się w opiekę odda Panu swemu”.
Zawtórzyli zrazu cicho, nieśmiało, płaczliwie, ale wnet rozpaliły się serca, głosy spotężniały, dusze się wzniosły, że śpiew zahuczał i zwolna unosił się ku niebu, niby wicher palący.
– „I całem sercem szczerze ufa Jemu” – śpiewał.......................