Читать книгу Przejęcie - Wojciech Chmielarz - Страница 6
Rozdział 1
ОглавлениеMortka podjechał pod szlaban osiedla strzeżonego. Zatrąbił. Strażnik, który do tej pory zajęty był czytaniem gazety, niechętnie odłożył czasopismo i wyszedł z budki.
– Pan do kogo?
– Adama Kellera.
– Pan jest gościem?
A niby kim miałbym być? – pomyślał komisarz ze złością.
– Tak.
– Nie mogę wpuścić. Goście parkują poza terenem osiedla. Dwie przecznice stąd jest parking.
Mortka wyciągnął legitymację policyjną i pokazał ją strażnikowi.
– Sprawa służbowa. Proszę nie utrudniać.
Strażnik przyjrzał się dokumentowi i niemal stanął na baczność. Wrócił pędem do budki i po chwili szlaban uniósł się w górę. Mortka ruszył.
To było jedno z tych drogich osiedli strzeżonych, do którego nie pasował ani on, ani jego wysłużona toyota. Z trudem znalazł miejsce pomiędzy czarnym mercedesem a nowiutką hondą civic w wersji sportowej. Z bagażnika wyjął płócienną siatkę, którą zarzucił sobie na ramię. Szybko odnalazł odpowiednią klatkę. Zadzwonił domofonem pod numer 14. Po chwili odezwało się ciche brzęczenie i wpuszczono go do środka. Windą wjechał na trzecie piętro.
Adam i Ola czekali na niego w drzwiach.
Na twarzy obojga naraz zobaczył najpierw zaskoczenie, potem zmieszanie i przez chwilę miał ochotę obrócić się i uciec. Ale to uczucie szybko ustąpiło rozbawieniu. Wyobraził sobie, jak przebiegała rozmowa, która doprowadziła do tej krępującej sytuacji. Ona i on: „Czy powinniśmy go zaprosić? To mój / twój były. Jest w końcu ojcem moich /twoich dzieci. Jeśli jesteśmy razem, to i tak będziemy się spotykać, więc trzeba się jakoś ułożyć”.
Mortka zastanawiał się tylko, kto był za, a kto przeciw. Podejrzewał, że to Adam podjął decyzję, a Ola uległa.
Przywitał się z nimi. Olę pocałował w policzek, uważając, żeby nie dotknąć jej ustami i żeby ona go też nie musnęła. Adam wyciągnął dłoń do powitania. Mortka zawahał się i podniósł w górę rękę w gipsie.
– Sorry, zapomniałem – powiedział Adam.
– Nie ma sprawy.
– Boli jeszcze?
– Nie, już prawie zagojona, ale lekarz wciąż każe mi nosić ten pancerz.
W zachowaniu Mortki nie było złośliwości, tylko ostrożność. Może niepotrzebna, nawet głupia, ale nie miało to dla niego znaczenia. Wolał być pewien aż do chwili, kiedy wszystko się wyjaśni.
– Fajnie, że wpadłeś.
– Też się cieszę.
– Co masz w siatce? – zapytała Ola.
– Piwo.
Adam roześmiał się.
– Niepotrzebnie! Wszystko jest. Ale, kurczę, nie stójmy tak w progu. Zapraszam do środka.
W tym momencie zadzwonił domofon.
– Kotku, zajmij się nowymi gośćmi, a ja pokażę Kubie, gdzie jest kuchnia. Dobrze? – powiedziała Ola.
– Jasne.
Weszli do środka. Mortka chciał zdjąć buty, ale Adam powstrzymał go, chwytając za ramię.
– Nie, no co ty. Nie wygłupiaj się.
– Są brudne.
– Nie szkodzi. Idź.
Głupio się czuł, idąc w swoich codziennych butach po świeżo położonym parkiecie. Ola poprowadziła go do salonu, który sam w sobie był większy niż cała jego kawalerka, i pokazała kuchnię. Otworzyła lodówkę.
– Dawaj to swoje piwo.
Podał jej cztery butelki łomży. W salonie było już kilka osób. Trzy kobiety, dwóch mężczyzn. Siedzieli na skórzanych fotelach i kanapie. Rozmawiali, każde z lampką białego wina w dłoni. Kilkanaście otwartych butelek wraz z przekąskami stało pod ścianą.
Upewniła się, że reszta gości jest wystarczająco daleko, żeby ich nie usłyszeć.
– Dlaczego nie podałeś Adamowi ręki? – szepnęła.
– Mam gips.
– Na lewej ręce. Ty jesteś praworęczny.
Nie wiedział, co ma powiedzieć. Prawdę? Nie, nie mógł tego zrobić. Wpatrywała się w niego natarczywie. Nie doczekawszy się odpowiedzi, prychnęła.
– Po prostu się zachowuj, Kuba, dobrze? – syknęła.
Adam wprowadził kolejnych gości i podszedł do Mortki.
– Łatwo trafiłeś? – zapytał.
– Żadnego problemu.
– Jak przyjechałeś?
– Samochodem.
– A jak wrócisz? – wtrąciła się od razu Ola i znacząco spojrzała na lodówkę.
– Night Riders – odpowiedział komisarz. – Wiszą koledze parę przysług za szybkie odnalezienie samochodu, więc mamy darmowe przejazdy.
Adam uśmiechnął się.
– Często macie takie dowody wdzięczności?
– Nie. – Mortka poczuł na sobie ciężki wzrok Oli. – Wiesz, większość tych historii, z którymi ja mam do czynienia, nie kończy się dobrze. Ludzie… W najlepszym wypadku nie mają do nas pretensji.
– Chyba rozumiem – powiedział Adam. – Zdarza mi się prowadzić sprawy cywilne z urzędu. Niby mógłbym się wywinąć, ale sam trochę wierzę, że my, adwokaci, mamy jednak jakąś misję do wypełnienia. Nie można tylko siedzieć w tych szklanych biurowcach i trzepać kolejnych korporacyjnych spraw. Trzeba czasami wyjść do ludzi. No więc te cywilne sprawy potrafią być straszne. To nie jest prawo karne, tutaj nic nie jest takie oczywiste. I jak potem się przegra, a się zdarza, to ludzie potrafią rzucić taką wiązankę w moim kierunku… Ale mniejsza z tym. Chodź, pokażę ci mieszkanie.
Poprowadził go korytarzem i otworzył pierwsze drzwi.
– To sypialnia.
Biały pokój, na ścianie jakiś abstrakcyjny obraz, a właściwie oprawione w minimalistyczną ramę wymalowane grube pasy różnych odcieni pomarańczowego. Pod nim wielkie łoże, bo chyba już nie łóżko. Tutaj uprawiają seks – zdążył pomyśleć Mortka.
– Łazienka.
Lśniące kafelki, wszystko błyszczące. Duża wanna z funkcją jacuzzi. Tu pewnie też już to robili. Komisarz starał się tłumić złość, która coraz bardziej go opanowywała. Ola to widziała, dlatego zwalniała kroku. Dobrze go znała. On ją też. Wiedział, że właśnie kombinuje, co zrobić, żeby nie doszło do katastrofy.
– To jest mój taki męski pokoik.
Wielki telewizor, konsola, barek, piłkarzyki. Na ścianie zawieszony szalik Legii.
– Garderoba – kontynuował Adam, nie wyczuwając narastającej niezręczności sytuacji.
Garnitury, koszule, drogie marynarki, buty czyste tak bardzo, jakby pucybut spędził nad nimi kilkanaście godzin. Wszystko to warte pewnie więcej, niż Mortka zarabiał przez rok.
Adam chwycił za klamkę kolejnych drzwi i nagle przystanął. Obrócił się.
– I to by było na tyle.
Rzucił Oli szybkie spojrzenie, ale Mortka i tak je zauważył.
– Co tam jest? – zapytał komisarz.
Chwila konsternacji. Adam z Olą byli zmieszani i żadne z nich nie wiedziało, jak postąpić. Wreszcie Ola zrobiła krok do przodu i otworzyła drzwi. W środku Mortka dojrzał rozkładaną kanapę, kolejną konsolę, telewizor. Wszystko eleganckie, w ciepłych barwach, spokojne. To nie był pokój dorosłego mężczyzny.
– To dla chłopców. Jeśli… Kiedy być może tutaj zostaną na noc. Żeby mieli swój kąt.
Dla Andrzeja i Michała. Dla jego synów. Tutaj? Na noc? Ile oni się, kurwa, spotykali? Trochę ponad pół roku? I tyle mu wystarczy, żeby urządzić w swoim mieszkaniu pokój dla synów Mortki? Co ten gnojowaty prawnik sobie wyobraża…
Nagle to minęło. Ta złość, zazdrość, gniew. Zdał sobie sprawę, że cokolwiek teraz powie, to przecież nic nie zmieni. Dlatego po prostu się uśmiechnął.
– Fajny – stwierdził komisarz. – Tylko wiesz – wskazał na konsolę – pilnujcie tych gier. Żeby strzelania nie było.
– W domu na komputerze już strzelają.
– Ale tutaj nie muszą, nie? – powiedział i mrugnął do Oli.
– Dobrze, będę pilnować – włączył się Adam. – Tylko FIFA i wyścigi. Chcesz zobaczyć taras?
– Jasne! Z zewnątrz wyglądał na taki wielki, że można by na nim w piłkę grać.
– Przesada – prawnik uśmiechnął się z fałszywą, ale przyjazną skromnością – ale tak, jest duży.
Mortka poszedł z Adamem z powrotem do salonu. Ola została zdumiona z tyłu.
Bartosz zapomniał już, jak wrzesień potrafi być upalny. Nadciągnął wieczór, zapadała noc, a on ciągle był mokry i się pocił. Czuł te lepkie, męczące strugi na plecach, brzuchu, karku, pod cyckami. Jezu – pomyślał – kiedyś nie miałem męskich cycków. Kiedyś… Stęknął i chwycił stojącego obok niego Cristiana. Poprowadził go głębiej w tłum.
Cristian był rumuńskim doktorantem, który przyjechał do Warszawy w ramach europejskiej wymiany czegoś tam. Studiował filologię słowiańską i zbierał materiały do rozprawy o wpływie Chopina na polski romantyzm. To brzmiało słodko, ale nie bardzo Bartosza interesowało. Ważne było tylko to, że Cristian okazał się przystojnym czarnolicym mężczyzną, którego miało się ochotę schrupać. I miał rzęsy tak czarne, jakby malował je tuszem.
Spotkali się w jednym z warszawskich nocnych klubów i od razu przypadli sobie do gustu. Rumun był przystojny, a Bartosz stawiał drinki. Przy pożegnaniu obiecali sobie, że się zdzwonią.
Bartosz nie liczył na to specjalnie. Cristian był piękny, a on był ponadtrzydziestoletnim gejem z ciałem, które już dawno wymknęło się spod kontroli. Rósł mu brzuch, wyłysiał i brak czupryny próbował rekompensować sobie brodą. Dawno stracił formę i łapał zadyszkę, nawet wchodząc po schodach. Twarz ozdabiały mu już tylko zmarszczki i wyskakujące co pewien czas wielkie, tłuste pryszcze. Wszystko przez stres, przez pracę, która miała go uczynić bogatym. I w pewien sposób uczyniła, a przynajmniej prawie, ale wcale nie czuł się z tego powodu lepiej. Dlatego kiedy Cristian zadzwonił, Bartosz był szczerze zdziwiony. Umówili się na zwiedzanie Warszawy w piątkowy wieczór.
Wyszedł wcześniej z pracy. Wpadł do domu, wziął długi prysznic, dokładnie myjąc szczotką wszystkie zakamarki ciała. Wyrównał zarost, wypryskał wodą po goleniu Diora, a potem martwił się, czy nie pachnie aż za bardzo. Obciął paznokcie u nóg i dłoni. Długo wybierał odpowiednie spodnie i koszulkę. Chciał, żeby pokazywały jego status społeczny, ale bał się ostentacji. Chciał być wyluzowany, ale też poważny. Żeby Cristian wiedział, że spotyka się z kimś, kto lubi zabawę, ale kto też potrafi brać rzeczy na serio. A może przesadzał? Rumun przyjechał tu na stypendium i nie szuka czegoś więcej. W końcu Bartosz zdecydował się na niebieskie dżinsy od Wranglera i zwykły czarny T-shirt od Hugo Bossa. Do tego gustowny czarny pasek z włoskiej skóry i casualowe buty z białą podeszwą.
– Zwyczajnie, ale z gustem – powiedział do lustra.
Ruszyli z ronda de Gaulle’a w górę Nowym Światem i Krakowskim Przedmieściem. Spędzili śmiertelnie nudną godzinę w kościele Świętego Krzyża przy sercu Chopina. A potem Bartosz postanowił zabrać Cristiana do największej tego roku warszawskiej atrakcji – oglądać obrońców krzyża.
I teraz stali w tłumie warszawiaków, którzy rozbawieni obserwowali tę garstkę smutnych ludzi. Obrońcy modlili się, śpiewali. Skupieni, nieobecni, jakby nie dostrzegali niczego wokół. Ktoś ich wyśmiał, ktoś inny podszedł, żeby porozmawiać.
– Czasami tutaj jest ciekawiej – powiedział Bartosz. – Więcej się dzieje. Ludzie krzyczą, chcą nawracać. Awantury są.
Cristian kiwnął głową. Przyglądał się uważnie całej scenie, jakby nie do końca pojmował, co się tutaj dzieje, ale bardzo chciał zrozumieć.
– To jest śmieszne, bo to jest imprezowy szlak, rozumiesz? To nie jest ich miejsce. To tak, jakby ktoś chciał rozpocząć modły w… jaka jest największa imprezownia w Bukareszcie?
– Uhm… – mruknął Cristian, wciąż wpatrzony w krzyż, stojące pod nim lampiony i modlących się ludzi. Przez chwilę miał taki wyraz twarzy, jakby chciał tam podejść i do nich dołączyć. Ale nagle potrząsnął głową, otrzepując się z tych myśli. – To bardzo ciekawe – powiedział, kiedy mijała ich grupka młodych ludzi. Ostrzyżony na krótko chłopak wsadził palce w usta i zagwizdał przeciągle w stronę Pałacu Prezydenckiego.
Cristian wyciągnął dłonie i musnął pierś Bartosza, a ten zesztywniał.
– Chodźmy do ciebie – poprosił Cristian.
Bartosz poprowadził Rumuna na najbliższy postój taksówek.
Mortka stał z trzecią łomżą w dłoni i przypatrywał się panoramie Warszawy ze strzelistą sylwetką Pałacu Kultury i Nauki w centralnym punkcie. Ta parapetówka rozwinęła się o wiele milej, niż się spodziewał. Przeszli z Adamem na taras, przez chwilę porozmawiali, a potem gospodarz przeprosił i wrócił do innych gości. Mortka został sam. Stał tak przez kilka minut, nie do końca wiedząc, co ma właściwie ze sobą zrobić, i zastanawiając się, ile ma tu jeszcze zostać, żeby nie wyjść zbyt wcześnie. Ale wtedy usłyszał, jak pewien blisko czterdziestoletni korpulentny mężczyzna opowiada coś o sprawie, którą Mortka znał, więc komisarz poczuł się w obowiązku, żeby naprostować dwa lub trzy szczegóły i chronić dobre imię polskiej policji, jej mać.
Korpulentny okazał się dość znanym karnistą, który zdążył napsuć krwi policji i prokuraturze, więc spędzili sporo czasu, gaworząc o tym, jak to wszystko wygląda z obu stron barykady. Wkrótce zaczęli przerzucać się nawzajem co pikantniejszymi anegdotkami, ku uciesze zgromadzonych wokół nich osób. Potem zeszło na Krotowice. Mortka opowiedział tyle, ile mógł. Zazwyczaj podczas takich opowieści czuł tylko irytację – ot, banda buraków chce poczuć dreszczyk emocji. Ale teraz po prostu mówił. Spokojnie, rzeczowo, po kolei. Było dobrze. Aż wreszcie przeprosił i wyszedł znów na taras, żeby zaczerpnąć trochę świeżego powietrza.
– To było dziwne – odezwała się Ola. Nie słyszał, kiedy podeszła do niego. W dłoni trzymała kolorowego drinka.
– Co takiego?
– Szczerze?
– Szczerze.
– Wszystko. Byłam pewna, że nie obejdzie się bez awantury. Że w najlepszym razie wyjdziesz stąd zaraz po przyjściu, a w najgorszym zrobisz wielką scenę. A ci tam – wskazała głową na wnętrze mieszkania – będą mieli o czym opowiadać tygodniami. A ty robisz za duszę towarzystwa. Znajomi Adama zaśmiewają się do łez, opowiadając sobie historyjki twoje albo Czarka.
– Czarka?
– Ten adwokat, z którym rozmawiałeś.
– No tak… – Komisarz wzniósł w górę na wpół pustą butelkę i potrząsnął nią znacząco.
– Zmieniłeś się po tych Krotowicach – stwierdziła.
– To znaczy?
Przez kilka sekund szukała odpowiedniego słowa.
– Urosłeś.
Uśmiechnął się i wziął łyk piwa.
– Ktoś chyba chce z tobą porozmawiać – stwierdziła Ola i pokazała palcem na drzwi balkonowe tak, że tylko Mortka mógł dostrzec ten gest. Komisarz zerknął we wskazane miejsce i dojrzał tam stojącą tyłem do niego blondynkę. Całkiem zgrabną zresztą. – Pójdę już.
Ola wróciła do gości. Chwilę później drzwi od tarasu otworzyły się po raz kolejny. Mortka obrócił się, skinął głową wchodzącej kobiecie i wziął łyk piwa. Nie szukał teraz przygód. Tymczasem blondynka z kieliszkiem wina oparła się o barierkę obok niego. Nosiła długie, ciemne, luźne spodnie, które jednak podkreślały kształt jej pośladków, i białą koszulę, którą rozpięła tak, że wyraźnie było widać rowek pomiędzy jej piersiami.
– Pan mnie nie pamięta – stwierdziła nagle.
Mortka wyprostował się.
– Słucham?
– Olga Korzeń.
Spojrzał na nią pytająco. Uniosła wysoko brwi.
– Mówiłam, że mnie pan nie pamięta. Spotkaliśmy się w styczniu. Pytał mnie pan o aktywa pana Kamerona.
Nagle ją sobie przypomniał. Maklerka w popielatym kostiumie. Dała mu swoją wizytówkę.
– Tak. Już wiem.
– Skąd pan zna Adama?
– To pani znajomy?
– Tak. I to bliski. A pański…
– Chodzi z moją byłą żoną. Jeśli tak to można nazwać, to chyba jest jej chłopakiem.
Trzy sekundy konsternacji, aż nagle wybuchła śmiechem.
– Przepraszam – stwierdziła. – Mam do tego talent. Raz po raz pakuję się w jakieś takie totalnie absurdalne sytuacje.
– Nic nie szkodzi.
Napiła się wina. Poklepała się dwa razy po piersi, jakby się zakrztusiła.
– Dałam panu swoją wizytówkę. Myślałam, że pan zadzwoni.
– Też tak myślałem – powiedział, chociaż to było głupie. Co on właściwie tutaj robił, na tym tarasie, rozmawiając z tą kobietą? – Byłem zajęty.
– Krotowice?
– Słyszała pani?
– Raczej widziałam. Akurat miałam włączony telewizor, kiedy była konferencja prasowa. Dobrze pan wypadł.
– Dzięki.
Wypiła resztę wina. Stała z pustym kieliszkiem, przyglądając się komisarzowi uważnie. Aż nagle odwróciła się na pięcie i zniknęła wewnątrz apartamentu. Wróciła po chwili. W dłoni trzymała kartkę i długopis. Napisała coś i wręczyła notatkę Mortce.
– Może tym razem uda się panu ze mną skontaktować?
Nim zdążył zareagować, przeszła do salonu. Mortka spojrzał na kartkę. Szybko policzył i skojarzył liczby. Było ich zbyt dużo.
– To nie jest pani numer telefonu! – krzyknął.
Wychyliła się tak, że zza drzwi balkonowych wystawała tylko jej głowa. Uśmiechała się zalotnie.
– Nie. To PESEL. Ale tyle panu wystarczy, prawda?
Bartosz poprowadził Cristiana do salonu i pokazał, gdzie może usiąść.
– Chciałbyś się czegoś napić?
Rumun potrząsnął przecząco głową. Boże, jaką on miał piękną szyję. Równie śliczną miała tylko Monika – jędrną i delikatną. Taką, którą aż chciało się całować.
– Ładne mieszkanie.
– Dziękuję.
Bo było ładne. Bartosz włożył ponad sto tysięcy złotych w jego remont i wyposażenie. To nie był jeden z tych bliźniaczo do siebie podobnych, bezpłciowych nowoczesnych apartamentów budowanych na osiedlach dla ludzi bez stylu i wyobraźni, ale autentyczne mieszkanie w kamienicy: z wysokim sufitem, stuletnimi ścianami i wielkimi oknami, z których widać było rozświetlony brzeg Wisły i migające ostrzegawczymi światłami żurawie budowanego Stadionu Narodowego po drugiej stronie rzeki.
Cristian poklepał miejsce na kanapie obok siebie. Ale Bartosz był spocony i niemal wyczuwał unoszącą się wokół siebie lepką, kwaśną woń, której nie mogły pokonać żadne perfumy. Nie mógłby teraz usiąść obok tego pięknego mężczyzny. Zbyt wstydziłby się własnej niedoskonałości.
– Za chwilę, dobrze? Pójdę się odświeżyć.
– Jasne.
Cristian uśmiechnął się.
– Jakbyś zmienił zdanie, w lodówce są soki, woda, jakieś wino – dodał Bartosz.
Wybrał czyste ubranie i przeszedł do łazienki. Rozebrał się i brudne ciuchy wrzucił do pojemnika. Usłyszał, jak Cristian włącza telewizor. Wskoczył pod prysznic i odkręcił wodę. Stał pod ciepłym strumieniem i czekał, aż woda zmyje z niego cały pot. Może i wyglądał jak prosiaczek, ale teraz będzie przynajmniej czystym prosiaczkiem.
Drzwi od łazienki otworzyły się.
– Cześć – powiedział Cristian.
Już? – zdziwił się Bartosz. Obrócił się i kątem oka zobaczył, jak Rumun ściąga koszulkę. Miał wspaniałe, umięśnione ciało. Wyglądał jak młodzieniec z antycznej rzeźby. Chwilę później poczuł dłonie Cristiana na swoich plecach, barkach, karku. Zadrżał. A wtedy umięśnione ramię zacisnęło się na jego szyi. Jęknął z bólu i nagłego strachu. Wierzgnął, ale słabo. Nie miał siły. Próbował krzyknąć, ale z gardła wydobyło się tylko nieokreślone chrząknięcie.
– Ciii… Cii… – szeptał mu Rumun do ucha.
I Bartosz wpadł w ciemność.
Kiedy otworzył oczy, wciąż znajdował się w swoim mieszkaniu. Próbował się ruszyć, ale wtedy zorientował się, że nie może. Był goły. Stopy miał przywiązane do krzesła. Ramiona skrępowane nylonową liną za oparciem, które wbijało mu się w kręgosłup. Cristian stał naprzeciwko z opuszczoną głową i ramionami luźno zwisającymi wzdłuż ciała. Przez chwilę wydawało się, że spał.
– Obudziłeś się – odezwał się do Bartosza niespodziewanie, niemalże szeptem.
Pomiędzy nimi stał stolik kawowy, na którego blacie leżał zestaw noży ceramicznych i zwinięta bawełniana skarpetka. Cristian podniósł głowę i przeczesał palcami mokre włosy.
– Jeśli chodzi o pieniądze… – wyjąkał Bartosz.
– Nie. Nie chodzi o pieniądze.
Cristian chwycił skarpetkę i wcisnął ją Bartoszowi do ust. Mężczyzna poczuł, że się dławi, i równocześnie zebrało mu się na wymioty. Ale nie mógł nic zrobić. Tylko łzy pociekły mu po policzkach. Rumun zaś wyprostował się, prezentując się, jakby był na wybiegu – ciągle półnagi, ciągle piękny.
– Teraz patrz – powiedział, odsłaniając stojące za nim przyniesione z przedpokoju lustro.
I wbił Bartoszowi nóż w pierś.
Latem Ziomek lubił spać nad Wisłą. Komarów latało tu wprawdzie więcej, ale w nocy było chłodniej i powietrze takie, że dało się oddychać. No i odpoczywało się normalnie, bo nikt nie ganiał rankiem z psami jak na podzamczu. Tam to Ziomek miał nawet swojego wroga. Yorka w czerwonej obroży z małymi plastikowymi diamencikami. Ten pies zawsze go jakoś znajdował, stawał metr od niego i zaczynał przeraźliwie szczekać takim piskliwym głosem, jakby ktoś jeździł po szkle plastikowym korkiem od jabola. Ziomek nienawidził tego yorka. Chciał mu przypierdolić, ale pies miał pana, grubego faceta z wielką brodą, który czekał niedaleko i śmiał się głośno, paląc papierosa.
Co innego nad Wisłą, tak, tu się można było wyspać. Tylko że latem. Teraz niby też było lato, ale już wrzesień. W nocy zrobiło się zimno i nad ranem Ziomek obudził się cały drżący, z katarem lecącym z nosa. Spali z Marysią tutaj, bo z podzamcza ich wygonili. Przyszły jakieś pedały z panienkami i kazali spierdalać. Przyłożyli mu w łeb, aż zadźwięczało, a potem kopnęli w tyłek.
Ziomek wstał i poszedł za potrzebą w krzaki. Ściągnął portki, wypiął pośladki i natychmiast zaroiło się wokół niego od komarów. Że też ich w nocy nie wymroziło – pomyślał ze złością.
Kiedy zapinał spodnie, przez ścianę zieleni dojrzał, jak w pobliżu mostu zatrzymuje się samochód. Nowy, ładny. To było dziwne, bo na Wisłostradzie rzadko kto stawał, a w tym miejscu to w ogóle. Zaciekawiony Ziomek zrobił kilka kroków w kierunku drogi i zaraz zdębiał. Kierowca wysiadł z wozu. Otworzył bagażnik. Wyjął z niego coś najwyraźniej ciężkiego, bo aż stęknął. Zarzucił sobie ładunek na ramię i to niosąc go, to ciągnąc, poszedł w stronę pobliskiego mostu kolejowego, a następnie wszedł na znajdującą się pod torami kładkę, którą można było dostać się na drugą stronę Wisły. Kładka była zamknięta i nie wolno było tamtędy chodzić.
Ziomek usłyszał trzask łamanej gałązki za sobą i podskoczył przestraszony. Odwrócił się gwałtownie, ale to była tylko Marysia.
– Pikawa by mnie jebnęła – syknął.
Marysia nie odpowiedziała. Ruchem głowy wskazała na samochód. Był otwarty. Nowy. Drogi. W takim samochodzie mogły być fajne rzeczy. Jakieś telefony, płyty, może laptopy? Ziomek znał ludzi, którzy skupowali taki sprzęt. Zerknął w kierunku mostu. Nie widział kierowcy. Ani jego pakunku. Pewnie mężczyzna był już na kładce. Ziomek dał znak Marysi, żeby siedziała cicho, i oboje ruszyli do samochodu. Musieli działać szybko. Brać, co ich, i spierdalać.
– Pilnuj – szepnął.
Szarpnął drzwi od strony pasażera i włożył głowę do środka. Pachniało tam skórą i chemią. Otworzył schowek, ale był pusty. Sięgnął po nawigację. Siłował się z nią chwilę, aż w końcu uwolnił ją z uchwytu na szybie. Zerknął do tyłu, ale niczego tam nie znalazł. Poczuł się zawiedziony.
Marysia zarzęziła cichutko.
Ziomek natychmiast chciał uciekać, ale za późno – tajemniczy kierowca stał już przy nim. Marysia leżała niedaleko. Była cała. Przewróciła się, głupia, tylko.
Ziomek zorientował się, że ciągle trzyma w dłoniach ukradzioną nawigację.
– Ja tylko oglądałem, szefie – wyjąkał. Jakby na potwierdzenie swoich słów poobracał w dłoniach urządzenie, a później wrzucił je do środka. Podniósł w górę ramiona, by pokazać, że nic więcej nie ukrywa, i równocześnie wystraszony spuścił głowę.
Mężczyzna przyglądał się to jemu, to Marysi.
– Masz telefon? – zapytał.
Ziomek gorączkowo przytaknął i sięgnął do kieszeni. Marysia poderwała się z ziemi.
– Nie dawaj mu telefonu, chuju! Jak do mnie córka zadzwoni?!
– Zamknij się! – ryknął Ziomek i wyciągnął w kierunku mężczyzny otwartą dłoń, na której leżała komórka. Mężczyzna zrobił krok w kierunku pijaczka, ciągle milcząc. Było w tym facecie coś dziwnego i groźnego, a Ziomek wyczuwał takie rzeczy. I jakby na potwierdzenie poczuł nóż na swoim gardle. Mimowolnie wciągnął powietrze i wstrzymał oddech. Marysia znowu jęknęła i zapłakała.
– Zadzwonisz na policję. Powiesz im o tym. – Mężczyzna wskazał na most. Ziomek zerknął w tamtą stronę i nagle dowiedział się, czym był tajemniczy pakunek. Z kładki, kilkanaście metrów od brzegu, zwisało ciało.
– Tak, szefie – odważył się odpowiedzieć Ziomek.
– Bardzo dobrze. I pamiętaj. Nic nie widziałeś, bo wrócę po ciebie.
Żołądek Ziomka zwinął się w supeł. Pijaczek zorientował się, że nie jest w stanie wypowiedzieć nawet słowa. Otworzył usta, próbując coś z siebie wydusić, jakikolwiek dźwięk, ale łapał tylko powietrze jak karp wyciągnięty z wanny.
– Pamiętaj. Nie widziałeś mnie – powtórzył mężczyzna.
Cofnął nóż. Wsiadł do samochodu. Odjechał.
Ziomek stał bez ruchu. Ciągle miał w dłoni telefon. Marysia chlipała cicho dwa metry od niego, a on wybierał numer na policję.