Читать книгу Przejęcie - Wojciech Chmielarz - Страница 9
Rozdział 4
ОглавлениеKnajpa na Chmielnej tonęła w gwarze. Zarezerwowany stolik, a właściwie złączone ze sobą dwie solidne ławy, które zajmowały sporą część pomieszczenia, Mortka odnalazł na pierwszym piętrze restauracji. Stanął z boku i przyglądał się ludziom, których do tej pory znał tylko jako nicki na forum internetowym. Wyglądali… zwyczajnie. Grupa facetów, najczęściej w zbliżonym do niego wieku, chociaż było kilku starszych i dwóch młodszych, schludnie ubranych, roześmianych i pijących piwo. Po prostu znajomi, którzy wspólnie wybrali się w weekend do knajpy. Zresztą, czego innego się spodziewał? Że będą tu siedzieć, ponurzy i cisi, i wzajemnie wysłuchiwać swoich łzawych historii o rozwalonych małżeństwach i popełnionych błędach? Nie. To byłoby straszne.
Podszedł do stolika, od którego wstał niemal łysy okularnik.
– Cześć. Widziałem, jak nam się przyglądałeś. Byłem ciekawy, kiedy podejdziesz – powiedział mężczyzna, wyciągając dłoń. Mortka uścisnął ją i przez moment miał wrażenie, jakby wsadził swoją rękę w imadło. Okularnik był zadziwiająco silny.
– Nie wiedziałem, czy to na pewno tutaj…
– Tutaj, tutaj. Macio jestem. Administruję naszym forum.
– Wiem.
– A ty to…?
– Komisarz… – ugryzł się w język. – Kuba Mortka.
– A na naszym forum?
– Pies – powiedział Mortka, chociaż to słowo z trudem przeszło mu przez gardło. Przedstawiać się tak w internecie, wpisując te cztery litery na klawiaturze, to jedno, wypowiedzieć je na głos, to zupełnie co innego.
– Słuchajcie wszyscy, oto Pies! – krzyknął okularnik, otaczając równocześnie Mortkę ramieniem. Rozmowy przy stole na chwilę ucichły i kilka osób skinęło komisarzowi głową na powitanie.
– Siadaj – kontynuował okularnik – i zamów sobie piwko. Mają dobre czeskie i ten syf z Kompanii Piwowarskiej, jeśli ci pasuje. Mam nadzieję, że lokal ci się podoba. Był pomysł, żeby zlot zrobić w jakimś fajnym klubie ze striptizem, ale niektórzy z nas ciągle są w trakcie spraw rozwodowych, opieka nad dziećmi i te rzeczy. To mogłoby kiepsko wyglądać na kolejnej rozprawie. Dlatego stwierdziliśmy, że nie chcemy robić naszym byłym najukochańszym takiego prezentu, i wybraliśmy to miejsce.
– Wygląda nieźle.
– Mają też całkiem dobre żarcie. Drogie, ale porcja jak dla drwala.
Okularnik klepnął Mortkę po ramieniu i wrócił do stolika. Komisarz przez chwilę stał, niepewny, gdzie właściwie ma siąść, aż wreszcie zajął miejsce obok brzuchatego brodacza, który właśnie próbował się uporać z litrowym kuflem piwa.
– Stefan5 – przedstawił się brodacz. Miał nieprzyjemny, tubalny i głęboki głos. – Siedem lat po rozwodzie.
– Pies.
Brodacz przesunął kilkakrotnie palcami po policzku, jakby chciał zmazać jakąś niewidzialną plamę.
– Pamiętam – stwierdził. – Dołączyłeś niedawno. Jeden z tych rozsądnych. To dobrze, bo nie ma nas wielu.
Mortka nie odpowiedział. Był nowy w tym towarzystwie, więc nie zamierzał wdawać się w dyskusje, kto jest rozsądny, a kto nie. Brodacz tymczasem dopił resztę piwa, starł rękawem pianę z ust i podniósł w górę ramię, równocześnie energicznie pstrykając palcami. Wkrótce znalazła się przy nim kelnerka z obrażoną miną i notatnikiem w dłoni.
– Dla mnie jeszcze raz to samo – wskazał na pusty kufel – a dla ciebie…
– Tyskie. Butelkowe – powiedział Mortka.
– Coś jeszcze? – zapytała kelnerka takim tonem, że Mortka był już niemal pewien, że napluje brodaczowi do piwa.
– Nie.
Kelnerka odeszła bez słowa, a brodacz śledził ją wzrokiem, aż znalazła się przy barze.
– Wiem, że to nieeleganckie. To pstrykanie. Ale dzisiaj jest taki tłok, że inaczej nawet by nie zwrócili na nas uwagi. Szczególnie że nie wyglądamy na facetów, którzy zostawiają dobre napiwki. Do usranej śmierci byśmy tutaj czekali – wyjaśnił. Potem czknął i wyciągnął się na krześle, zaplatając dłonie na potężnym brzuchu. – Czym się zajmujesz?
– Pracuję w policji – odpowiedział Mortka. Zauważył, że kilka osób obrzuciło go przy tym ciekawskimi spojrzeniami.
– No tak. Pies – stwierdził brodacz, jakby to była najoczywistsza rzecz pod słońcem. – Ja jestem mediatorem rodzinnym.
Komisarz nawet nie próbował ukryć zdziwienia. Brodacz wyglądał na człowieka, który nie jest w stanie znieść najmniejszego nawet sprzeciwu, a do tego ma potrzebę dominowania nad otoczeniem. Mortka nie wyobrażał go sobie w delikatnej pracy mediatora, gdzie przede wszystkim trzeba nauczyć się słuchać i pomagać mówić innym.
– Mój rozwód był paskudny. Może nie tak jak Rejmona – wskazał na blondyna siedzącego po drugiej stronie stołu – którego żona wrabia w molestowanie dzieciaka, ale i tak było bardzo nieprzyjemnie. Powiedziałem i zrobiłem rzeczy, których mogę teraz tylko żałować. Moja eks zresztą nie była dużo lepsza. Na sali sądowej wykopaliśmy wtedy między sobą piekielnie głęboką przepaść. A sędzia z adwokatami to chyba jeszcze nas dopingowali. Przepracowanie tego, zbudowanie mostu nad tą przepaścią, zajęło nam lata. A i tak to bardzo chybotliwa konstrukcja.
Przerwał na chwilę, żeby kelnerka, ciągle obrażona, mogła postawić przed nimi piwo.
– Dlatego dwa lata temu postanowiłem, że zostanę mediatorem. Żeby pomóc ludziom. Uchronić ich przed wpadnięciem w to samo gówno, w które ja wpadłem. Tyle że… – zrobił przerwę, żeby wziąć łyk – oni sami się w nie radośnie pakują. Jak lemingi. Chociaż wiem, że lemingi wcale nie mają tego samobójczego fioła, tylko je Disney zrzucał ze skały. Chodzi mi o to, że po lekturze forum, po setkach rozmów mam wrażenie, że osiemdziesiąt, nie, dziewięćdziesiąt procent facetów przy tym stole postawiło sobie za punkt honoru jak najbardziej spaprać życie sobie, swoim żonom i dzieciom. Nie żeby babki były lepsze. Często są wredniejsze. Żebyś wiedział, jakie historie znam! Ale wracając do naszych forumowych kolegów, i tak dobrze, że większość z nich miała dość odwagi, żeby zdecydować się na rozwód. Najgorsi są ci, których małżeństwo trzyma się tylko na kredycie hipotecznym. Kiedy tacy do mnie wreszcie trafiają, to zastaję tylko spaloną ziemię i piach. Kiepski fundament, żeby cokolwiek na tym budować.
Zawiesił wzrok na Mortce, najwyraźniej oczekując odpowiedzi. A komisarz coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że wybrał złe miejsce przy stole i to nie jest rozmowa, w której chce uczestniczyć. Nie zamierzał nikogo oceniać. Tego miał dość w pracy. Planował tylko napić się piwa i porozmawiać z ludźmi, którzy mają podobne problemy do niego.
– Stefan jak zwykle opowiada, jakimi złymi ludźmi jesteśmy? – zapytał okularnik, włączając się do rozmowy i ratując trochę sytuację. Mortka spojrzał na niego z wdzięcznością.
– Macio! – obruszył się trochę grubas i wyciągnął w jego stronę oskarżycielsko palec. – Wiesz, że zło i dobro to nie są kategorie, którymi powinniście się posługiwać. Dlatego potem…
– Wiem, wiem – przerwał mu rozbawiony okularnik. – Rozmowa, wyrażanie swoich obaw, pretensji, słuchanie, współpraca. Ale Stefan, jak zawsze zapominasz o jednej rzeczy.
– Jakiej?
– Panowie! – krzyknął okularnik i poczekał, aż kilka osób zwróci na niego uwagę. Potem podniósł dłonie w górę, jakby dyrygował orkiestrą. – Bo to…
– …zła kobieta była – odpowiedzieli mu chórem siedzący dookoła mężczyźni.
Grubas żachnął się i machnął ręką.
– Stare!
– Ale ciągle prawdziwe.
Mortka zorientował się, że szeroko się uśmiecha.
– Stefan – kontynuował okularnik – ja wiem, że rozmowa, wspólne rozwiązywanie problemów i te wszystkie rzeczy są ważne. Dlatego pozwoliłem ci założyć i moderować twój dział. Zresztą sam tam ludzi często odsyłam. Ale naprawdę, nasze byłe, nie wszystkie oczywiście, z tego, co pamiętam, to Pies na swoją złego słowa nie powiedział, ale przynajmniej niektóre eks to są wściekłe suki. Po prostu. Przecież spójrz, co spotkało Rejmona.
Blondyn po drugiej stronie stołu usłyszał swoją ksywę i odwrócił się w stronę Mortki. Komisarz po raz pierwszy przyjrzał mu się uważniej. Kilkudniowy zarost, ziemista cera, lekko nieobecne spojrzenie. Podobnie wyglądał sam komisarz podczas swojego rozwodu. Kiedy całe życie waliło mu się na głowę.
– Co jest?
– Rozmawiamy o twojej byłej. O tym, co trzeba z nią zrobić.
– Uśpić – odpowiedział błyskawicznie Rejmon i wyszczerzył zęby w smutnym grymasie, który już nawet nie przypominał uśmiechu.
Okularnik już otwierał usta, żeby spuentować rozmowę, ale jego wzrok powędrował na drugi koniec sali. Przeprosił i podszedł do stojącego tam mężczyzny, który najwyraźniej miał ochotę podejść do ich stolika, ale jakby się bał. Okularnik zaczął mu coś tłumaczyć. Mortka był pewien, że go zachęci, przyprowadzi do reszty, ale stało się coś odwrotnego. Macio chwycił nowo przybyłego pod ramię i wyprowadził z sali.
– Pies?! – Mortka wyrwał się z zamyślenia i dopiero po chwili zorientował się, że chodzi właśnie o niego. To był Rejmon.
– Tak?
– Ty pracujesz w policji, tak?
– Tak.
– A mówili ci o mojej żonie? Bo wiesz, oskarżyła mnie… – przerwał. Reszta zdania nie mogła mu przejść przez gardło.
– Mówili.
– To co ja mam teraz zrobić?
– Nie wiem – odpowiedział Mortka szczerze.
Blondyn po drugiej stronie stołu zmarszczył brwi, jakby zastanawiał się, czy Mortka mówi prawdę czy nie.
– To był Brunek? – zapytał Rejmon wracającego do nich Macia. Ten potwierdził skinieniem.
– Czemu do nas nie przyszedł?
– Nie mógł. Śpieszył się. Chciał mi tylko oddać kasę – odpowiedział szybko okularnik, jakby chciał skończyć temat.
Ten Brunek niczego mu nie dał i raczej nigdzie się nie śpieszył – pomyślał Mortka. Na usta już cisnęły mu się pytania, które chciał zadać, ale zdusił je w sobie. Psie nawyki. Przydają się w pracy, ale teraz miał wolne. Cokolwiek tam się zdarzyło, zresztą, pewnie nic istotnego, nie było jego sprawą. Teraz Mortka chciał się tylko napić. Spędzić miło czas.
Sięgnął po piwo.
Potem, już w domu, zadzwonił telefon. Było późno, a jemu przyjemnie szumiało w głowie po pobycie w tej knajpie, bo w końcu się tam rozluźnił – po prostu pił, śmiał się i rozmawiał o rzeczach mało istotnych. Sport, samochody, mechanicy. Nic ważnego, nic trudnego. Żadnych myśli o przeszłości, żadnych obaw o przyszłość.
Odebrał, nawet nie patrząc na wyświetlacz.
– Cześć, Kuba – usłyszał przyjazny i łagodny głos Oli. Mimowolnie spiął się, próbując brzmieć bardziej trzeźwo, niż był w rzeczywistości.
– Cześć.
– Tak tylko dzwonię, żeby dowiedzieć się, jak się czujesz. Po tej imprezie wczoraj.
No tak, przyjęcie u Adama. Dzisiaj spotkanie w knajpie. Towarzyski człowiek się z niego zrobił.
– Dobrze. Dziękuję.
Kilka sekund niezręcznej ciszy.
– Przyjedziesz jutro do chłopców?
– Tak, oczywiście. Tak jak się umawialiśmy. O szesnastej.
– Świetnie.
Następne kilka sekund ciszy. Czekał na jej głos.
– Trzymaj się, Kuba.
Rozłączyła się, zanim zdążył jej odpowiedzieć. Stał przez chwilę bez ruchu, a potem opadł powoli na łóżko. Położył sobie telefon komórkowy na piersi i odetchnął głęboko. Myślał o Oli.
Myślał, że ona myśli o nim.
Szybki bieg. Równe tempo. Pamiętać o oddechu. Krok za krokiem, zmusić mięśnie do działania, chociaż już piekły z wysiłku. Nie dać się.
Podobno niektórzy biegali dla przyjemności. Mogła to zrozumieć. U niej to była jednak zawsze walka.
Sucha pędziła przez ciemny park Skaryszewski alejkami rozświetlonymi pomarańczowym blaskiem latarń, których szklane klosze wyglądały jak chińskie lampiony. Była niemal sama. Co pewien czas mijała zakochane pary, splecione ze sobą w uścisku. Gdzieś z boku słyszała odgłosy imprezy, która odbywała się na parkowym trawniku.
Zwolniła i wyrównała krok.
W przeciwieństwie do większości biegaczy Sucha biegała bez słuchawek w uszach. Chciała słyszeć: to, co się dzieje wokół, swój oddech, bicie serca, stopy uderzające miarowo o parkową ścieżkę. Muzyka w uszach pozwalała zabić nudę, pomagała umysłowi odpłynąć, odprężyć się. Ale ona wolała być w pełni świadoma każdego swojego ruchu. Nie znasz własnego ciała, jeśli nie rozumiesz sygnałów, które ono ci wysyła. Nie zrozumiesz sygnałów, jeśli nie nauczysz się ich rozpoznawać. Nie nauczysz się ich rozpoznawać, jeśli na treningu, zamiast ich wypatrywać, zagłuszasz je kolejnymi kawałkami z podręcznego odtwarzacza. Każdy ból mięśnia, każdy źle postawiony krok, każdy urwany oddech był wiadomością, którą należało odebrać, zinterpretować, a potem wykorzystać podczas treningu.
Tylko w ten sposób człowiek stawał się lepszy.
Ale czasami umysł potrzebował dodatkowego zajęcia. Inaczej się nudził. A nuda była wrogiem. Dlatego starała się jej do siebie nie dopuścić. Przypominała sobie wydarzenia z dnia, zebrane informacje, kategoryzowała je, wkładała do odpowiednich szufladek, a kiedy już się tam znalazły, wyjmowała je z powrotem, obracała w myślach, łączyła z innymi. Tak jak dzisiaj: orzeszek ziemny. Arachis hypogaea. Gatunek rośliny z rodziny bobowatych. Pochodzący z Ameryki Południowej. Główni producenci to Chiny, Indie, Nigeria i Stany Zjednoczone oraz kraje Afryki Subsaharyjskiej. W Europie występuje na Bałkanach, we Włoszech, Francji.
Nie. To nie miało sensu. To musiał być jakiś żart. Głupi dowcip. Tylko kto, do cholery, żartuje w ten sposób?
Przyśpieszyła. Paradoksalnie to właśnie w ten sposób łatwiej jej się było skupić.
Arachis hypogaea. Dorasta do pięćdziesięciu centymetrów. Liście mają do siedmiu centymetrów wzdłuż i trzech wszerz. Łupinki zawierają nawet do czterech nasion. Co im to mówiło? Nic. Orzeszek jak orzeszek. Można je znaleźć wszędzie. W sklepach. W barach.
Pozwoliła, żeby ta myśl na dłużej zagościła jej w głowie. Ostrożnie, żeby jej nie stracić, sięgnęła do innej szufladki i wyciągnęła kolejną: zadbany mężczyzna – ofiara. Jak te dwie myśli wyglądały obok siebie?
Dobrze. Wyglądały dobrze. Zadbany mężczyzna. W barze. Podrywa kobietę. Kobieta go zabija, bo… Nie. To nie miało sensu. Kobiety tak nie zabijały. Zbyt trudne. Wymagało zbyt dużo sił. Sucha była wysportowana. Trenowała od lat – biegi, sztuki walki, pływanie. Bez trudu mogłaby wypatroszyć ofiarę. Ale nawet ona za nic nie dałaby rady wciągnąć ciała na most. To musiał być mężczyzna. Tylko kto? Zazdrosny mąż, kochanek? Już lepiej. Powrót do ofiary. Był zadbany. Ogolony, przycięte paznokcie. Gej? Stereotypowe, ale kuszące. Trzeba było sprawdzić.
Ale znowu – co im to dawało? Tyle, co nic. W tym mieście działały setki, jeśli nie tysiące barów. W każdym pewnie były orzeszki. Całkowicie pospolite. Wszechobecne. Przecież na każdym opakowaniu spożywczym dało się znaleźć napis: „Może zawierać śladowe ilości orzechów”.
Ale ten pieprzony orzeszek tam był, i był ważny. Czego nie dostrzegała? Co jej umykało?
Zacisnęła zęby, dusząc krzyk wewnątrz siebie, i zmusiła się do jeszcze szybszego biegu.
A Mortka? Czy on wiedział, rozumiał coś więcej? Wydawało się jej, że nie, że to niemożliwe. Nie wyglądał na specjalnie bystrego. Ale jednego mu nie mogła odmówić – zaangażowania. Było po nim widać, że nie odpuści. Będzie im się dobrze pracować. Oczywiście jeśli nie zacznie jej naciskać. Co mu powiedziała? Nie jestem lesbijką, nie zostałam zgwałcona.
Źle stanęła, a może to mięśnie wreszcie nie wytrzymały. Poleciała do przodu z szeroko rozłożonymi ramionami, którymi początkowo rozpaczliwie machała w powietrzu, żeby potem zmusić je do wyćwiczonego działania. Zasłoniła twarz, wygięła ciało. Nie mogła już liczyć na to, że uda jej się wykonać elegancki, prawidłowy pad, ale bez trudu zamortyzowała upadek.
Ziemia była twarda, ale nie bolało tak bardzo. Odwróciła się na plecy i pozwoliła sobie na kilkanaście długich sekund odpoczynku. Potem wstała z ziemi i truchtem ruszyła w stronę domu. Trening był skończony. Wreszcie, po całym dniu, odprężyła się.
Nie jestem lesbijką, nie zostałam zgwałcona. Tak powiedziała. Jedno zdanie złożone, dwa zdania współrzędne.
Żadne z tych zdań nie było kłamstwem.
Żadne też nie było prawdą.