Читать книгу Osiedle marzeń - Wojciech Chmielarz - Страница 4

Prolog

Оглавление

Switłana lubiła jerzyki. To bardzo pożyteczne ptaki. Oglądała ich podniebne tańce jeszcze w domu, we Lwowie, na ponurym blokowisku przy dworcu autobusowym. Leżała w wysokiej trawie, żując zielone źdźbło. Z oddali dochodził ją głos zapowiadający kolejny kurs do Kijowa, Iwano-Frankiwska, Odessy, a może nawet dalszych miast potężnego Sojuza, który rozlał się na jedną szóstą powierzchni Ziemi i był – szczerze w to wierzyła jako dziecko – najpotężniejszym krajem na świecie. I nie kolidowała z tym przekonaniem nawet pasąca się pod samym blokiem łaciata krowa.

Jak oni to wszystko spieprzyli, uświadomiła sobie nagle Switłana. Pamiętała wciąż pierwszy wyjazd do Przemyśla. Do Polszczy. W 1991 lub 1992 roku. I myśl, która przyszła do niej po przekroczeniu granicy, po podróży z nosem przylepionym do szyby, po przechadzce wśród odrapanych kamienic – że Polacy mieli wtedy jeszcze gorzej niż oni. Mogło być inaczej. To Ukraina mogła być bogata, a Polska biedna. I to Polki jeździłyby na wschód sprzątać domy, a piękne ukraińskie panie podkładałyby im psie kupy do torebek. Mogło tak być.

Ale wszystko spieprzyli. Nienawidziła ich za to.

Switłana znała się na ptakach. Kiedyś lepiej, teraz gorzej. Skończyła biologię na lwowskim uniwersytecie. Specjalizowała się w gryzoniach, a konkretnie w szczurach. Było to w pewien sposób pójście na łatwiznę, bo podwórka na lwowskim starym mieście dostarczały mnóstwo materiału badawczego. Nie musiała prowadzić badań terenowych w zapadłych wioskach ukraińskich Karpat czy na płaskim, monotonnym stepie, niczego szukać. Wystarczyło zastawić tylko parę pułapek. Po studiach magisterskich chciała robić doktorat, ale oczywiście nie miała pieniędzy. I tak została z bezużytecznym dyplomem w ręce i brakiem perspektyw na jakąkolwiek godną pracę. Próbowała, jednak nie miała rodziny tam, gdzie mieć powinna, żeby zrobić karierę w ratuszu czy w administracji państwowej. A na prywatnym dawali jej śmieszną pensję, argumentując, że przecież ona nic nie umie i na niczym się nie zna.

W sumie mieli rację.

Zaczęła jeździć do Polski. Jak wszyscy – z papierosami i wódką, które sprzedawała na bazarze zaraz po drugiej stronie granicznego płotu. Nie lubiła tego. Tępych osiłków, z którymi handlowała. Innych przemytników, z którymi konkurowała, a którzy byli gotowi ją wydać, jeśli tylko trafiłaby się okazja. Najbardziej jednak nie lubiła celników. Za to, że musiała się z nimi użerać. Za to, że dawała im łapówki. Za to, że była młodą dziewczyną, więc chętnie ją obłapiali na niby-rewizjach. Wsadzali jej dłonie pod bluzę, w majtki, i chociaż wyczuwali papierosy i butelki wódki, puszczali ją wolno. A pewnego dnia zaciągnęli ją w trójkę do jakiegoś budynku i zgwałcili. Nawet nie pamiętała już, czy to byli swoi, czy Polacy. Skończyła z przemytem. Ale w domu wysiedzieć nie mogła. Pojechała sprzątać.

Na placu zabaw zaskrzeczała kawka. Siedziała na huśtawce. Przekrzywiała głowę i patrzyła w kierunku Switłany. Wyczuwała krew. Tych ptaków Switłana nie lubiła. Były brudne, srały, gdzie popadnie, i przenosiły choroby. Kampylobakteriozę, która objawia się biegunką, wymiotami i gorączką. Kryptokokozę atakującą płuca, układ nerwowy czy skórę. Nie, z kawek nie było żadnego pożytku. W przeciwieństwie do jerzyków potrafiących zjadać nawet dwadzieścia tysięcy komarów i meszek dziennie. Na starszych osiedlach, gdzie jerzyki zagnieździły się w otworach wentylacyjnych, szparach między płytami, ubytkach elewacji, nie ma problemu z owadami. Ale tutaj stały nowe bloki. Wejścia do otworów wentylacyjnych zamknięto plastikowymi kratkami. Jerzyki nie mają dość siły, żeby je wyrwać. Kawki to co innego. Świetnie dają sobie z nimi radę. I tak właśnie skończyli mieszkańcy osiedla Zielone Marzenie – z plagą komarów latem i blokami zanieczyszczonymi przez kawki przez cały rok.

Switłana zadrżała pod nagłym podmuchem wiatru. Dziedziniec był wprawdzie otoczony ze wszystkich stron wysokimi budynkami, ale wicher i tak się dostawał do środka. I hulał dookoła placu, uwięziony wśród tych betonowych ścian, wyjąc jak pies zamknięty w ciemnej piwnicy.

Czy kawki jedzą padlinę? To pytanie samo pojawiło się w jej głowie. I zaraz za nim przyszły obrazy stada wygłodniałych ptaków, które rzucają się na leżące pod stopami Switłany ciało. Wbijają dzioby w jeszcze niedawno różowe policzki, w miękką szyję, wydłubują oczy, wyrywają powieki, wyciągają z ust język przypominający wielką krwawiącą dżdżownicę. I piękna, delikatna, dziewczęca twarz zmienia się w mięsną miazgę ze zwisającymi bezwładnie kawałkami skóry i przebijającymi gdzieniegdzie białymi kośćmi czaszki. Na czole siedzi dumnie jak królowa największa i najtłustsza z kawek. Skrzecząc, umila czas współbiesiadnikom. Korona stworzenia.

Inne krukowate nie miałyby nic przeciwko takiej uczcie. Ale czy kawki również? Switłana pomyślała, że chciałaby się teraz znaleźć we Lwowie, na uczelni. Odszukałaby profesora ornitologii, uroczego siwego staruszka całkowicie zakochanego w żurawiach, i zadałaby mu to pytanie. Na pewno znałby na nie odpowiedź.

Kolejny podmuch wiatru. Ukrainka otrząsnęła się ze swojej wizji. Przypomniała sobie, kim jest, gdzie jest, co jej grozi. Nawet nie poczuła, kiedy rozluźniła mięśnie dłoni i upuściła trzymany w niej zakrwawiony nóż. Ostrze wbiło się w ziemię tuż obok czubka jej buta. Ruszyła mechanicznie w stronę wyjścia z osiedla.

Za sobą zostawiła zwłoki dwudziestoczteroletniej dziewczyny.

Osiedle marzeń

Подняться наверх