Читать книгу Osiedle marzeń - Wojciech Chmielarz - Страница 8
Rozdział 4
ОглавлениеDał Lorenzowi czas, żeby rozejrzał się po pokoju przesłuchań, po nieprzyjemnym wnętrzu o szarych ścianach i ascetycznym umeblowaniu, oświetlonym jedynie bladym światłem lampy na suficie. Efekt psuło tylko, zdaniem Mortki, weneckie lustro, które bardziej pasowało do amerykańskich filmów niż do warszawskiej komendy. Już widział kilku typków, najczęściej młodych, którzy skakali przed nim, pokazywali obsceniczne gesty, robiąc głupie miny, pewni, że ktoś ważny obserwuje ich z drugiej strony.
Na szczęście Lorenz siedział spokojnie z opuszczoną głową, poruszając dłońmi, jakby je właśnie mył pod niewidzialnym strumieniem wody.
Mortka umiejscowił się po drugiej stronie stołu. Kiedy tylko to zrobił, Lorenz nagle się wyprostował, a jego twarz zmieniła kolor. Prawdopodobnie dla lepszego efektu powinna być szkarłatna lub chociaż wściekle czerwona, a zamiast tego przybrała przyjemny różowy odcień. Jak u niemowlaka.
– To jest skandal – wydusił z siebie Lorenz. – Pożałuje pan. Złożę skargę, zaciągnę pana do sądu…
– Proszę się uspokoić.
– Nie! Nie uspokoję się! Nic mi nie możecie zrobić! Nic!
Lorenz uderzył pięścią w stół i zrobiłby to po raz drugi, gdyby Mortka nie chwycił go za przegub.
– Ależ możemy – oznajmił pogodnie komisarz. – Nie wiem, czy pan zdaje sobie sprawę, ale my naprawdę dużo możemy. Zapewne pan o tym nie wie, bo rzadko korzystamy z tych możliwości. A to dlatego, że, proszę się nie śmiać, wierzymy, a przynajmniej większość z nas wierzy, że policja jest po to, żeby pomagać ludziom. Taką mamy misję. Zmieniać świat na lepsze. I to staramy się właśnie robić. Pomagać. Ale jak trzeba kogoś udupić, to cóż, udupimy.
Mortka puścił przegub mężczyzny. Odsunął się od Lorenza i przechylił lekko głowę, przyglądając się mężczyźnie, jakby ten był jakimś ciekawym okazem motyla.
– Na początek proponuję trzymiesięczny areszt. Proszę się nie martwić, sędzia pewnie tego nie klepnie, ale samo rozpatrzenie wniosku zajmie mu tydzień, może dwa, jeśli będzie bardzo obciążony. Albo trzy, jeśli dokumenty zawieruszą się gdzieś po drodze. A tak też się zdarza. Potem zarzuty. Zacznijmy od utrudniania śledztwa, złamanie artykułu 239 Kodeksu karnego skutkuje sankcją od trzech miesięcy do pięciu lat pozbawienia wolności. Do tego dorzucimy naruszenie nietykalności funkcjonariusza…
– To ona mnie zaatakowała!
Mortka skrzywił się teatralnie.
– Ja to widziałem inaczej. Aspirantka broniła się przed pańską napaścią. Sama pewnie się ze mną zgodzi. Pozostaje więc pańskie słowo przeciwko naszym.
– Tam był jeszcze ochroniarz.
– A właśnie. Pan Bartosz! Ciekawe, co on widział? Pan oczywiście wie, że właściciele firm ochroniarskich starają się mieć dobre kontakty z policją? Z powodu koncesji chociażby. Albo tego, że oni też robią interwencje. I potem przyjeżdża policja i mamy, niech pan sobie wyobrazi, bardzo podobną sytuację jak w naszym przypadku. Ochroniarze mówią, że chronili, druga strona, że to oni zostali zaatakowani, i trzeba się zdecydować, komu wierzyć. Ale wróćmy do ataku na funkcjonariusza, tutaj sankcja wynosi od roku do trzech lat.
Lorenz teraz dla odmiany pobladł. Mortka odnotował to z pewną satysfakcją, chociaż miał też świadomość, że administrator nie jest wymagającym przeciwnikiem. A to całe przedstawienie zaczęło już męczyć komisarza. Postanowił jednak dociągnąć je do końca.
– Będę z panem szczery – kontynuował – bardzo bym się zdziwił, gdyby pan poszedł do więzienia. Ale już zawiasy przy dobrym prokuratorze są jak najbardziej możliwe. A wyrok to wyrok. Do tego sam proces jest mało przyjemny. I żeby skończyć, rzecz nie dotyczy wyłącznie pana. Sprawa może być szersza. Zahaczać o tło finansowe. W tym momencie wypadałoby zadzwonić do kolegów ze skarbówki, poprosić ich o solidne przetrzepanie firmy, w której pan pracuje, i finansów wspólnoty, którą pan reprezentuje. Jak pan myśli, jak zareagują wasi klienci na takie wydarzenia? Co się stanie z pańską firmą, kiedy pójdzie fama, że coś jest z wami nie tak?
Administrator przełknął ślinę.
– Mogę zdjąć marynarkę? – zapytał.
Mortka przyzwalająco kiwnął głową. Mężczyzna wstał, ściągnął wierzchnie okrycie. Na białej koszuli pod pachami doskonale widoczne były dwie wielkie plamy potu. Lorenz zajął z powrotem swoje miejsce. Odetchnął głęboko.
– Mieliśmy na osiedlu problemy z bezpieczeństwem – oznajmił cicho, jakby przyznawał się do wstydliwej choroby.
– To znaczy?
– Mamy za mało miejsc parkingowych. Zresztą sam pan widział.
– Nie do końca rozumiem. Co to znaczy „za mało miejsc”? I jaki to ma związek z bezpieczeństwem?
– Za mało, bo norma jest taka, że ma być jedno miejsce na mieszkanie. I tyle ich mamy, tylko że w garażu podziemnym, ale to są miejsca, za które trzeba dodatkowo płacić.
– I ludzie nie płacą? – domyślił się Mortka.
– Nie płacą.
– One nie są przypisane do mieszkań?
– Są, ale nie było obowiązku ich kupna. Jakby był, to cena metra kwadratowego automatycznie by wzrosła. A na to nie może sobie pozwolić żaden deweloper. Dlatego mieszkania sprzedaje się osobno i miejsca parkingowe osobno. W rezultacie mamy garaż podziemny zapełniony może w połowie i mnóstwo samochodów parkujących na dziedzińcu. Tylko że dziedziniec nigdy nie był przeznaczony do tego celu. Nie ma siły, żeby tam wszystkich zmieścić!
– Co to ma wspólnego z bezpieczeństwem?
Lorenz westchnął.
– Ludziom odbija. I to ludziom wykonującym poważne zawody, z pieniędzmi. Stać by ich było na ten parking podziemny, ale żal im paru stówek miesięcznie. Początkowo parkowali do góry na dziko. Były protesty. Jedni mówili, że to psuje wygląd dziedzińca, drudzy argumentowali, że trzeba przygotować jakieś miejsca parkingowe, bo niektórzy mają dwa samochody, a i jak goście przyjeżdżają, to powinni mieć się gdzie zatrzymać. Po konsultacjach przygotowaliśmy miejsca do parkowania. Ale to tylko pogorszyło sytuację. Kiedy ludzie zobaczyli, że można parkować na dziedzińcu legalnie, to zaczęli na wyścigi rezygnować z miejsc na parkingu podziemnym. Wypowiadali nam umowy. A ponieważ miejsc było za mało, to zaczęły się parkingowe wojny.
– To znaczy?
– Zastawianie, kłótnie o miejsca, pretensje, potem karne kutasy nalepiane na szybach. Pan wie, takie nalepki w kształcie penisa. Przykleja się je niby za karę na samochodach, które stoją w nieprzepisowych miejscach.
– Wiem.
– Do tego inne obraźliwe akcje. Ostatnio mieszkańcy zaczęli sobie spuszczać powietrze z kół.
– Pan żartuje?
– Nie. Zresztą niech pan spyta kogokolwiek. Sprzedaż pompek do opon skoczyła w okolicy o dwieście procent. Nikt się bez takiej do samochodu nie zbliża. Gorzej, że przy tej całej akcji pojawił się na osiedlu jakiś strażnik moralności. To najpierw on przyklejał karne kutasy. Chyba on zaczął też spuszczać powietrze z opon, a ostatnio zaczął je ciąć.
– Naprawdę?
– Tak. Mieliśmy już dwa przypadki. Stąd też zwiększenie liczby patroli w nocy.
Mortka podrapał się po brodzie. Cała ta historia wydała mu się bardzo zabawna. Nie wątpił, że Lorenz opowiada ją tylko po to, żeby odejść od właściwego tematu. A na to nie zamierzał mu pozwolić.
– Kim była kobieta z monitoringu? Ta Switłana, której nie chcieliście mi pokazać.
Administrator schował głowę w dłoniach.
– Sprzątaczka. Pracowała u nas na osiedlu, zajmowała się mieniem wspólnotowym. Wiem też, że niektórzy mieszkańcy wynajmowali ją, żeby posprzątała u nich w domach.
– Mieliście z nią jakieś problemy? Kradła?
– Nie. Tylko raz. Jedna pani twierdziła, że Switłana podrywała jej męża. Nalegała, żeby ją zwolnić. No to zwolniliśmy. Ale potem przyszli inni, co zrobili z kolei awanturę, że ją zwolniliśmy, a ona tak dobrze się u nich sprawowała. To zatrudniliśmy ją z powrotem.
– Jak się nazywa? Skąd jest?
– Z Ukrainy. Mam gdzieś w biurze ksero jej paszportu. Ale nie pamiętam nazwiska.
Mortka kiwnął głową. Przyszła pora na ostatnie pytanie:
– Dlaczego nie chcieliście, żebym ją zobaczył?
Lorenz ociągał się z odpowiedzią.
– Zatrudnialiśmy ją na czarno – wymamrotał wreszcie.
Mortka najpierw nie uwierzył w to, co usłyszał. Później poczuł, że czerwienieje, a jego dłonie same zaciskają się w pięści. I zaczął gorąco żałować, że Sucha nie przyłożyła administratorowi bardziej.
– I to tyle? O to chodziło? Przez to ta cała awantura?
Lorenz odsunął się wraz z krzesłem od komisarza.
– To, że ją zatrudniacie na czarno, szaro czy tęczowo, gówno mnie obchodzi! – krzyknął Mortka. – Jak się mogę z nią skontaktować?!
– Zadzwonię do biura. Ktoś powinien mieć jej numer telefonu.
– Tak zrób – rozkazał stanowczo komisarz. Wątpił jednak, żeby cokolwiek mu to dało. Kobieta z monitoringu uciekała z osiedla. A skoro tak, to pewnie nie będzie odbierać telefonu. A nawet jeśli, raczej nie zgłosi się dobrowolnie na przesłuchanie.
– Skąd ją wzięliście? – zapytał Mortka.
– Z targu niewolników w Piasecznie – odpowiedział Lorenz i zaraz zaczął wyjaśniać: – Tam jest takie miejsce, gdzie zbierają się szukający pracy Ukraińcy.
– Znajdę – przerwał mu komisarz.
Ruszył do wyjścia. Zatrzymał się dopiero w drzwiach. Odetchnął trzy razy, żeby odzyskać spokój, i dopiero wtedy odwrócił się do administratora.
– Żałuję, że nie mam przy sobie żadnego karnego kutasa – powiedział. – Najchętniej przylepiłbym ci go teraz na czole i kazał tak chodzić cały dzień.
I wyszedł, trzaskając drzwiami.
Aleks spojrzał na swoje odbicie w lustrze i pomyślał, że po pierwsze, jest zadowolony z tego, co dotychczas osiągnął, po drugie, że jest pewny siebie, a po trzecie, że przed nim ważny dzień i na pewno da sobie radę z czekającymi go challenge’ami.
Chłopak uważał, że życie należy traktować jako szansę. Tylko od nas zależy, czy z niej skorzystamy, czy nie. Sukces wymaga ciągłej pracy nad sobą, skupienia się na rozwoju, stawianiu sobie codziennie nowych celów krótko- i średniodystansowych oraz strategicznych, a przede wszystkim – świadomego działania. Aleks oceniał, że większość ludzi, ponad dziewięćdziesiąt procent, może nawet ponad dziewięćdziesiąt pięć, była absolutnie bierna. Podejmowali tylko te decyzje, od których nie mogli już uciec, lub te, które wymusiło na nich najbliższe otoczenie albo społeczeństwo. Poza tym nie robili nic. Pozwalali, żeby życie pchało ich w losowych kierunkach. Przyjmowali jego wyroki często z gniewem i ze złorzeczeniem, ale nie starali się niczego zmienić. Ich brak inicjatywy był wręcz przygnębiający. Pozostałe kilka procent co prawda podejmowało decyzje, ale bez żadnej podbudowy filozoficznej i psychologicznej. Innymi słowy, robili coś, co było samo w sobie dobre, ale bez wiedzy dlaczego, po co i do czego to dąży. Brakowało im więc świadomości. Istniało przez to spore ryzyko, że pierwsza poważna porażka zdegraduje ich do stanu bierności. Wreszcie była elita, jeden lub dwa procent społeczeństwa (Aleks sam siebie do niej zaliczał), która działała, i to działała świadomie. Już sam fakt, że było ich tak niewielu, skazywał ich na sukces. Nawet jeśli po drodze czekały ich liczne niepowodzenia. Tak jak to przydarzyło się właśnie Aleksowi.
Aleks przymknął powieki i skupił się na ćwiczeniu 5–10–15, które sam opracował i które miał zamiar włączyć do swojej książki. Polegało ono na tym, żeby wyobrazić sobie siebie i swoją sytuację materialną kolejno za pięć, dziesięć i piętnaście lat.
Za pięć lat Aleks będzie miał dwadzieścia dziewięć lat. Będzie mógł się cieszyć swoją muskulaturą zdobytą podczas ciężkich treningów na siłowni. Oczywiście nie będzie ona taka przesadzona i groteskowa jak u tych wszystkich karków, którzy koncentrują się wyłącznie na obwodzie swojego bicepsa, ale wyważona i estetyczna. Dwudziestosiedmioletni Aleks pokieruje własną agencją PR, nową na rynku, ale już z portfelem interesujących klientów, głównie młodych firm z obszaru nowych technologii, a także inwestycjami venture capital ze szczególnym uwzględnieniem funduszy seedowych. Aleks będzie kojarzył jednych z drugimi za procentową prowizję. Aleks kupi dwa samochody. Jednym będzie saab 900. Auto kanciaste, ale stylowe, o którym można było opowiadać wiele ciekawych historii i anegdot (dodatkowo takim jeździł Agnieszczak!). Co ważne, kosztowało stosunkowo niewiele, a Aleks wiedział, że na tym etapie swojego życia nie będzie mógł jeszcze szastać pieniędzmi. Drugim autem będzie mazda MX-5, no bo sportowy samochód to jednak trzeba mieć. Zamierzał wynajmować mieszkanie, bo nie chciałby się jeszcze wiązać kredytem. Poza tym chciałby pozostać mobilny. Wreszcie, będzie prowadzić warsztaty coachingowe. Planował znaleźć się w pierwszej dwudziestce najpopularniejszych i najbardziej wpływowych coachów w kraju. Umożliwi mu to książka, którą planował napisać: „Świat do zdobycia – sukces dla dwudziestolatków” (tytuł jeszcze wymagał dopracowania). Miała to być pierwsza publikacja motywacyjna kierowana do osób w wieku lat dwudziestu i mniej. Mogło to brzmieć absurdalnie, ale Aleks zauważył, że wielu młodych ludzi coraz częściej próbowało swoich sił w biznesie. Potrzebowali więc kogoś, kto ich wesprze i zmotywuje. Koncentracja na tym rynku miała dwie zalety. To była nisza. Poza tym, jeśli tacy młodzi odniosą sukces, to do kogo pójdą na późniejszym etapie kariery? Do tego, kto pomógł im na początku. Aleks zaś, jak Harry Potter, zamierzał dorastać wraz ze swoimi czytelnikami.
– Czyli zamierzasz na nich pasożytować? – zapytała Zuza, kiedy wyjawił jej ten plan.
– To będzie raczej symbioza – odpowiedział, nie dając się sprowokować.
Ona i tak by tego nie zrozumiała. Miała zupełnie inny pomysł na życie. Nierealny i rodem z poprzedniego stulecia. Jej sprawa. Wiedział, że w końcu będzie zmuszony z nią zerwać. Za partnerką życiową planował się rozglądać dopiero na etapie „dziesięć”. Tymczasem miło mu się z nią spędzało czas i uprawiali dużo seksu. Starczyło.
Ciekawe, dlaczego nie dzwoniła. Poprzedniego wieczora chyba się pokłócili. To znaczy, ona dzwoniła, coś chciała, ale on nie miał czasu. Wiedziała o tym, bo od tygodnia opowiadał jej o dzisiejszym spotkaniu. O tym, ile ono znaczy. Powinna zrozumieć. Wysłać chociaż SMS-a, że trzyma kciuki.
Łomotanie w łazienkowe drzwi uniemożliwiło mu przejście do kolejnego etapu wizualizacji.
– Te, DiCaprio, wyłaź!
– Już! – odkrzyknął.
Wklepał w świeżo ogolone policzki płyn po goleniu Nivea i szybko spryskał się dezodorantem. Na zewnątrz czekał już Skunks. Skunks ważył ponad sto kilo, miał niezdrową cerę i długie, przetłuszczone włosy. Stał w samej koszulce i bokserkach, z ręcznikiem przewieszonym przez ramię i ze złym spojrzeniem.
– Dopiero idziesz się kąpać? – zdziwił się Aleks.
– Jakbyś tam nie siedział tak długo, to zrobiłbym to wcześniej.
Aleks zrozumiał, że popełnił błąd. Dał się ponieść emocjom. Jego pytanie było nacechowane negatywnie, nakierunkowane na karanie, a nie na motywację. Powinien dokonać korekty.
– Masz rację. Za długo tam siedziałem. Ale chociaż to moja wina, dobrze by było, żebyś się pośpieszył. Przecież nie chcesz, żebyśmy się spóźnili.
Skunks prychnął. Wepchnął się do łazienki i zaczął rozbierać, zanim Aleks zdążył z niej wyjść.
Skunks był najstarszy z ich grupy. Miał dwadzieścia pięć lat, niewielu znajomych i dwa nieudane start-upy na koncie. Aleksa najbardziej bolało, że nie chciał się dzielić swoim doświadczeniem wynikającym z tych porażek. Uważał, że jako zespół mogliby na tym wiele zyskać, uniknąć paru błędów przy poprzednich spotkaniach.
W kuchni samotnie jadł śniadanie Marek, który jako jedyny nie dorobił się ksywy. Powoli żuł musli zalane gorącą wodą. Mleka z jakiegoś powodu nie brał do ust. Aleks uważał, że Marek odpowiednio pokierowany i zcoachowany mógłby się stać przywódcą. Zaliczał się do tej części ludzkości, która podejmowała decyzje, chociaż bez świadomości.
– Wszystko gotowe? – zapytał Marek, podnosząc wzrok znad talerza.
– Z mojej strony tak – odpowiedział Aleks. – Spakowałem folder i komputer. Prezentację wgrałem na dysk twardy i na pendrive’a. A u was?
– Jeśli będzie tam dostępne wi-fi, to możemy pokazać działający prototyp z uproszczonymi funkcjonalnościami.
– Wizytówki?
– Ja swoje spakowałem, DiCaprio.
Aleks przeszedł do pokoju, który dzielił z Miśkiem. Współlokator właśnie wkładał zieloną koszulę, odsłaniając przy tym chude ciało pozbawione grama tłuszczu i prawdopodobnie również mięśni. Na krześle leżała już sztruksowa marynarka z łatami na łokciach.
Aleks przez ostatnie dni próbował wytłumaczyć chłopakom, że wygląd odgrywa istotną rolę w kontaktach biznesowych. Było to trudne, ponieważ ta trójka była informatykami, co z definicji oznaczało, że miała mocno ograniczone umiejętności społeczne (a przynajmniej tak uważał Aleks). Żyła również w przeświadczeniu, że sam dobry produkt wystarczy, żeby pozyskać inwestora. Aleksowi udało się ich przynajmniej częściowo przekonać, że nie mają racji. Pomógł mu w tym fakt, że poprzednie cztery spotkania przyniosły zerowe wyniki. Przez chwilę żywili nadzieję, że pomoże im Piotr Celtycki – były polityk, u którego Zuza wynajmowała pokój. Aleks spotkał się z nim przy okazji wizyty u dziewczyny. Rozpoznał „słynnego człowieka”, opowiedział mu o ich projekcie i zostawił wizytówkę. Celtycki wyraził zainteresowanie i obiecał, że się odezwie. Oczywiście tego nie zrobił. Kolejna klęska. W rezultacie Aleks postanowił cieszyć się z tych kilku drobnych sukcesów: tego, że Skunks wziął kąpiel, a Misiek ubrać się w tę ohydną koszulę i jeszcze straszniejszą marynarkę. Nadal będą wyglądać okropnie, ale Aleks liczył na to, że inni będą wyglądać gorzej. I to powinno wystarczyć.
Aleks podszedł do swojej szafy. Wyciągnął przygotowaną wcześniej marynarkę (dobrą, chociaż mało znanej firmy, ale spruł metkę), koszulę (Wólczanka) i zegarek jako jedyny dodatek. Zdecydował się na smart casual, co było przyjętą formą w tym środowisku, więc do całości dobrał nowe dżinsy i buty z czarnej skóry. Sprawdził komórkę – Zuza się nie odzywała. Zrobiło mu się z tego powodu przykro.
Odetchnął głęboko, zastanawiając się, czy czegoś nie zapomniał. Czuł się odpowiedzialny za grupę. Nie jako lider i przywódca, ale właśnie jako opiekun. Ktoś, kto poprowadzi ją przez trudny okres poszukiwania inwestora oraz pomoże rozpropagować produkt. Pomyślał, że jeśli projekt zakończy się sukcesem, to będzie bardzo mocny punkt w jego CV.
Ubrał się szybko, a potem jeszcze raz przed lustrem sprawdził fryzurę. Poszedł do przedpokoju, gdzie zebrała się reszta ekipy. Przygotowywali się do wyjścia. Nawet Skunks był gotowy. Aleks zastanawiał się przez chwilę, w jaki sposób udało mu się tak szybko umyć i ubrać. I czy w ogóle wszedł pod prysznic, czy tylko sobie spryskał pachy wodą.
– Zamówiliście już taksówkę? – zapytał.
Spojrzeli na niego zaskoczeni.
– Myśleliśmy, że pojedziemy metrem.
Do metra musieli najpierw dojechać autobusem. A potem, ze stacji docelowej, złapać jeszcze kolejny kurs, żeby dotrzeć do biura inwestora.
– Lepiej taksówką – zaproponował.
– To drogo wyjdzie – zaprotestował Skunks.
Aleks już miał na końcu języka tekst, że trzeba się cenić i jeśli chce się zarabiać duże pieniądze, to też duże pieniądze wydawać, ale wiedział, że do Skunksa to nie dotrze. Czasami bardziej pasowała do niego ksywa Sknerus.
– Złożymy się po dyszce.
– A jak wyjdzie drożej?
– To ja dołożę resztę – rzucił ostateczny argument.
Popatrzyli po sobie. Wreszcie Marek, bo to musiał być on, co potwierdzało obserwacje Aleksa o jego potencjalnych zdolnościach przywódczych, kiwnął głową.
– Jak tak, to dobra. Dzwoń po tę taksówkę.
– Tylko żebyśmy długo nie czekali – dorzucił Skunks, który lubił mieć ostatnie słowo. – W końcu nie chcemy się spóźnić.
Mortka spotkał prokuratora Szydłonia przy automacie z kawą. Ten w jednej ręce trzymał skórzaną aktówkę, wypełnioną po brzegi dokumentami, notesami i notatkami, w drugiej kubek z czarną kawą. Rozmawiał przez komórkę, którą przyciskał głową do ramienia. Policjant stanął w kolejce za nim, tak że prokurator dojrzał go dopiero wtedy, kiedy skończył.
– Dzień dobry, panie komisarzu – powiedział Szydłoń i wtedy zorientował się, że znalazł się w pułapce. Podniósł kubek z gorącym napojem na wysokość ramienia, ale w żaden sposób nie mógł uchwycić aparatu, przy okazji nie parząc sobie ucha. Próba kucnięcia w tej pozycji, żeby odłożyć teczkę, wiązała się z kolei z ryzykiem, że obleje się kawą.
– Czy mógłby pan? – poprosił.
Mortka sięgnął po komórkę prokuratora. Ten z ulgą wyprostował szyję i dopiero wtedy odłożył aktówkę. Wziął od policjanta telefon i schował go do kieszeni. Komisarz tymczasem zamówił czarną z podwójnym cukrem.
– To pan się zajmuje tą dziewczyną z Ursynowa? – zapytał prokurator.
– Aha. A pan?
– No ja też.
To już trzeci raz, kiedy Mortka miał pracować z Szydłoniem. Za pierwszym razem skończyło się to słabo. Za drugim razem tak sobie. Może teraz pójdzie dobrze, pomyślał policjant. Nawet cieszył się z tego, że prokurator dostał tę sprawę. Miał wrażenie, że jego i Szydłonia połączyła szczera, pozbawiona drugiego dna i ukrytych urazów wzajemna niechęć. Paradoksalnie, była to bardzo zdrowa relacja.
– I co tam mamy? – zainteresował się prokurator.
– Nikt się nie przyznaje. Brakuje nam oczywistych podejrzanych. Mamy spory materiał dowodowy do obróbki i uciekającą z miejsca zbrodni Ukrainkę.
Prokurator skrzywił się na tę ostatnią informację, jakby ktoś go spoliczkował.
– Cudzoziemiec oznacza kłopoty. Jeszcze Ukrainka – pokręcił głową i wypił łyk kawy – a teraz pragniemy być z nimi w wielkiej przyjaźni, bo Euro. A wie pan, co o tym myślę?
Mortka nie tylko nie wiedział, ale i nie chciał wiedzieć. Nie miało to jednak najmniejszego znaczenia, bo prokuratorowi już świeciły się oczy i nic nie mogło go powstrzymać przed podzieleniem się swoimi refleksjami na temat stosunków polsko-ukraińskich:
– Że dopóki nie przeproszą za Wołyń, to jedyne, na co zasługują, to wyciągnięty w ich stronę środkowy palec. Oni sobie czczą teraz tych morderców z UPA, biegają z czerwono-czarnymi flagami i Banderą na piersiach. A my się do nich łasimy, wciągamy na siłę do Europy, urządzamy jakieś Partnerstwa Wschodnie. Niech oni sobie tam zostaną, w tej swojej dziczy, z Putinem trzymającym ich za karki. O!
Mortka nie odpowiedział. Wsadził monety do automatu i poczekał na swój napój. W tym czasie prokurator ochłonął. Pomasował czoło.
– Coś jeszcze oprócz tej Ukrainki? – zapytał.
– Ofiara wynajmowała pokój od Piotra Celtyckiego.
Szydłoń potrzebował chwili, żeby skojarzyć, skąd zna to nazwisko.
– To ten polityk?
– Tak.
Prokurator przechylił głowę w jedną stronę, a potem w drugą, jakby rozważał wszystkie plusy i minusy sytuacji, w której się znaleźli.
– No trudno – stwierdził wreszcie.
– Będą kłopoty?
Szydłoń machnął ręką.
– Nie będzie. Facet jest na aucie tak długo, że nie ma już żadnych wpływów.
– Ale może mieć przyjaciół.
– Wszystkich do siebie zraził. A gdyby miał na kogoś jakieś haki, to dawno by ich użył. Poza tym pamiętam, komisarzu, że ciągną się za nim różne aferki. A jak jeszcze dodamy do tego zabójstwo, to wszyscy będą się od niego trzymać na długość kija.
– Jakie aferki? – zainteresował się Mortka.
– Na przykład takie, skąd miał pieniądze – wyjaśnił prokurator.
– Czyli nie przejmować się nim?
– Niech pan robi swoje.
Prokurator wziął kolejne kilka łyków kawy. Potem zgniótł pusty kubek w ręku i wyrzucił go do pobliskiego kosza.
– Wie pan, myślałem, że dłużej u was zabawię, ale skoro to trafiło do pana… – Szydłoń zawiesił na moment głos – to chyba będzie dobrze, prawda?
Mortka przytaknął.
– Mam teraz mnóstwo spraw w sądzie. Nawarstwiły się terminy rozpraw – kontynuował prokurator. – Umówmy się tak, że pan robi swoje, a ja swoje. Czyli wie pan, podpisuję papierki i czytam sprawozdania, w których informuje mnie pan, że złapał już sprawcę, i to do tego zgodnie z przepisami.
Komisarzowi podobał się taki układ.
– Zgoda.
– Tylko tym razem proszę spróbować nie zastrzelić sprawcy ani nie urządzać strzelanin na Powązkach, dobra? – zażartował.
Mortka pozwolił sobie na brak uśmiechu. Prokuratorowi zupełnie to nie przeszkadzało. Poklepał policjanta po ramieniu, chwycił swoją teczkę i szybkim krokiem poszedł w kierunku wyjścia z budynku.
– Inni też chcą skorzystać. – Z zamyślenia wyrwał Mortkę znajomy głos.
Odwrócił się. Kochan stał półtora metra za nim. Dłonie miał schowane w kieszeniach, a nogi lekko ugięte, jakby szykował się do skoku. Nie wyglądał dobrze. Cały był sztywny. I utył, ale w dziwny sposób. Nierównomiernie. Najbardziej na policzkach i w biodrach, przez co lekko upodobnił się do gruszki.
– Cześć, Kuba – powiedział podkomisarz.
– Wróciłeś? – zapytał Mortka.
– No.
Mortka kiwnął głową, przyjmując ten fakt do wiadomości. Wziął swoją kawę. Odchodząc, czuł wwiercający mu się w plecy wzrok Kochana.