Читать книгу Osiedle marzeń - Wojciech Chmielarz - Страница 9
Rozdział 5
ОглавлениеKochan znał takie sprawy i dziwił się, że Andrzejewski mu jedną przyniósł. I to położył na samym spodzie sterty dokumentów składającej się z takich właśnie beznadziejnych przypadków. Dali mu nawet Trójkę z Neptuna. Co on mógł tam jeszcze znaleźć?
Od czegoś trzeba było zacząć, więc zaczął od Anny Stolarczyk, lat dwadzieścia pięć. Niewysoka, bo metr pięćdziesiąt osiem. Brązowe włosy. Z załączonych do akt zdjęć na podkomisarza patrzyła blada dziewczyna w za dużych okularach i w niemodnej fryzurze. Przypominała Velmę ze Scooby Doo. Na pewno była mądra, ale nikt nie walił sobie konia, myśląc o niej. Pochodziła z Łodzi. Przyjechała na studia do Warszawy i skończyła je z bardzo dobrym wynikiem. Potem pracowała w banku. Nieźle zarabiała, jak na swój wiek. Pięć lat temu zniknęła. Jakby zapadła się pod ziemię. Nikt nie wiedział, co się z nią stało. Ani współlokatorka, ani rodzice, ani koledzy z pracy. Rodzice wspominali coś o chłopaku, z którym niby się spotykała, ale nikogo takiego nie udało się zidentyfikować. Przed zniknięciem wyjęła z konta dużą sumę pieniędzy. Ponad dwadzieścia tysięcy złotych. Policyjni technicy znaleźli drobinki krwi w łazience. Należały do Anny Stolarczyk. Łazienka była świeżo wysprzątana silnymi detergentami. Domyślali się, że ktoś próbował zatrzeć ślady, ale nie mogli wykluczyć wersji, że dziewczyna zacięła się przy depilacji. Natychmiast wzięli w obroty jej współlokatorkę Karolinę Woźniak. Ta nic jednak nie widziała, nic nie słyszała i miała dobre alibi. Akurat wyjechała na weekend do matki na wieś pod Warszawę.
I tutaj sprawa się w naturalny sposób skończyła. Żadnych tropów. Żadnych poszlak. Żadnych punktów zaczepienia.
W Polsce w samym 2009 roku za zaginione uznano piętnaście tysięcy osób. Kochan czytał w internecie teorię, że większość z nich została zabita. Częściowo zapewne była to prawda, ale częściowo nie. Przy czym nie chodziło nawet o to, że policjanci bagatelizowali te sprawy, nie próbowali się dowiedzieć, co wydarzyło się naprawdę. Po prostu jeśli po tygodniu, dwóch dalej nie wiesz, co się stało, to zaczynasz się faktycznie bać, że odnajdziesz ciało. I zdajesz sobie sprawę, że ono najprawdopodobniej nic ci nie da. W żaden sposób nie pociągnie śledztwa do przodu. Oczywiście, jest ta cała gadka, że rodzina w końcu będzie mogła rozpocząć proces żałoby, uleczyć duchowe rany, a nie tkwić w pełnym niepokoju i bólu zawieszeniu, w upiornej otchłani, z drżeniem serca odbierając każdy telefon. Z policyjnej strony wyglądało to trochę inaczej. Znajdziesz ciało i w statystykach zostanie ci niewyjaśnione zabójstwo zamiast miłego i wygodnego zaginięcia.
Nie opłaca się.
A jednak Andrzejewski chciał, żeby Kochan zaczął w tym grzebać. Dlaczego? Po co? Czy naprawdę spodziewał się, że podkomisarz coś znajdzie? Po pięciu latach? Działając sam? Bez wsparcia? To było absolutnie niemożliwe.
Tymczasem Anna Stolarczyk spoglądała na niego ze zdjęcia z nieśmiałym uśmiechem dziewczyny, którą prosi się do tańca tylko wtedy, kiedy wszystkie ładniejsze są już zajęte. Kochan westchnął. Poślinił palce i zaczął przerzucać kartkę za kartką. Nawet nie starał się czytać treści. Wystarczał mu sam szelest papieru i zmieniające się przed oczami linijki tekstu.
Co Andrzejewski chciał osiągnąć, zrzucając na niego te sprawy i wiążąc w tym małym, dusznym pokoiku, gdzie dodatkowo nieprzyjemnie pachniało? Kochan pociągnął nosem. Nie potrafił zlokalizować źródła zapachu. I był pewien, że nie poczuł go, kiedy po raz pierwszy wszedł do tej klitki. Jakiś żartowniś podrzucił mu śmierdziucha, gdy poszedł po kawę? A może to były akta? Pewnie chwycił je grzyb w archiwum i teraz pod wpływem powietrza i ciepła uwolniły swoją woń.
Chryste, pomyślał, zgniję tu razem z tymi papierami, jak ziemniaki w piwnicy. Jeszcze raz spojrzał na Annę Stolarczyk. Ledwie ją poznał, a już nienawidził tej dziewczyny. I to nieważne, czy była martwa, czy żywa.
– Co ja mam z tobą zrobić, co? – zapytał.
Zerknął na akta. Zastanowił się, czy ktokolwiek sprawdził alibi współlokatorki Anny Stolarczyk. Nie miał wątpliwości, że tak, ale wyjazd sto kilometrów pod Warszawę oznaczał wyrwanie się z nędznego pokoiku, z komendy i pół dnia wolnego. A jak Andrzejewski spyta, dlaczego zniknął, to wyjaśni mu, że sprawdzał stare sprawy.
Przecież właśnie tego się od niego oczekiwało, prawda?
– Niewielu ich tu jest. Trzeba przyjechać rankiem. Wtedy się kłębią jak ci frajerzy, co ganiają na promocję do Saturna czy innej Biedronki. Ci, co ich pokazują potem w telewizji.
– Wiem którzy – powiedział Mortka.
Siedział w policyjnym radiowozie obok komisarza Jarosława Nowaka z piaseczyńskiej komendy. Nowak miał trzydzieści pięć lat, dobrotliwe spojrzenie człowieka, na którym mało co może zrobić wrażenie, i skłonność do zdecydowanie zbyt szybkiej jazdy w terenie zabudowanym. Do tego często cmokał, jakby żuł gumę. Mortka znał Nowaka od pół godziny, ale ten tik już doprowadzał go do szału.
– Ci tutaj są uparci. Mało prawdopodobne, żeby ktoś po nich przyjechał, ale liczą na cud. Wszystko, co ważne, rozgrywa się o poranku.
Zatrzymali się naprzeciwko starej mleczarni w Piasecznie, na skrzyżowaniu dwóch ruchliwych ulic. Inne auta omijały ich niezdarnie, a za nimi zaczął się tworzyć niewielki korek. Żaden z kierowców nie odważył się jednak zatrąbić na radiowóz. Żaden też nie próbował ich staranować. Mortka przypomniał sobie swoją zmasakrowaną toyotę. Już się bał, ile zaśpiewa od niego znajomy blacharz. OC faceta z volkswagena pewnie pokryje szkody, ale trochę zajmie, zanim wyszarpie ubezpieczycielowi pieniądze z gardła. A samochód potrzebował mieć zrobiony na już.
– Pod mleczarnią stoją faceci. Najmują się do robót fizycznych, rolnych, pracy w magazynach. Po drugiej stronie ulicy kobiety. Też do roli, ale najczęściej do sprzątania. A trochę dalej te do seksu – wyjaśnił Nowak.
– Nie próbujecie nic z tym zrobić?
– A po co? Przynajmniej teraz są wszyscy w jednym miejscu. Jeszcze by nam brakowało, żeby rozleźli się po całym mieście. A tak, jak kogoś szukamy, to wystarczy tutaj podjechać.
To tłumaczyło, dlaczego Ukraińcy nie uciekali. Mortka początkowo się dziwił, że jadą radiowozem, a nie cywilnym samochodem, ale teraz wszytko stało się jasne. Ukraińcy przyglądali im się z widocznym niepokojem, ale twardo stali na swoich stanowiskach. Byli przyzwyczajeni.
– Nie sprawiają kłopotów?
– Są bardzo spokojni. Co najwyżej jakieś akcje między sobą. Ale załatwiają to we własnym gronie. Nic nam do tego.
– A te od seksu?
– Bardzo porządne kobiety.
– Nikogo nie gorszą?
Nowak zaśmiał się chrapliwie.
– Moja siostrzenica z gimnazjum bardziej wygląda na kurwę niż dziewczyny stąd.
Mortka uniósł brwi. Nie wiedział, czy ta uwaga dobrze świadczyła o Ukrainkach, czy źle o siostrzenicy piaseczyńskiego policjanta.
– To idziemy? – zapytał Nowak.
– Idziemy – potwierdził komisarz.
Wyszli z radiowozu i przeszli na drugą stronę ulicy. Ukraińcy, wszyscy co do jednego mężczyźni o ciężkich spojrzeniach, spracowanych dłoniach i oddechach śmierdzących alkoholem, którym rozgrzewali się przez ostatnie godziny, zadrgali jak bezkształtna ludzka masa. Przez chwilę wyglądało to tak, jakby mieli się rozproszyć i uciec każdy w inną stronę, ale nie, zbili się w grupkę, na jej czoło wypychając jednego z nich – młodego chłopaka w zniszczonym dresie Adidasa i z żałośnie rzadkim wąsem.
– Dzień dobry, panowie – odezwał się Nowak.
Zaszemrali w odpowiedzi.
– Znacie tę kobietę? – zapytał Mortka, wyciągając zza pazuchy zdjęcie sprzątaczki z osiedla. Mężczyźni odwrócili wzrok, jakby bali się, że jedno spojrzenie na fotografię zmieni ich w kamień. Komisarz obszedł utworzony przez Ukraińców krąg, podsuwając każdemu z nich portret niemal pod nos.
– Panie, to nie do nas. To do kobiet – głos młodego z wąsem przerwał mu ten obchód.
– A gdzie są kobiety?
– W pracy albo do domu poszły.
Mortka zacisnął zęby.
– I żaden z was jej nie zna? Nie widział tutaj? Nie wie, skąd się wzięła, z kim się przyjaźni? Gdzie mieszka?
Odpowiedziało mu głuche milczenie. Już otwierał usta, by rozpocząć kolejną, ostrzejszą serię pytań, kiedy poczuł szarpanie za rękaw. Nowak dawał mu znać, że czas wracać do auta. Mortka niechętnie poszedł za nim.
Wsiedli do samochodu. Nowak włączył radio i trochę opuścił oparcie swojego fotela, żeby wygodniej się ułożyć.
– I co teraz? – zapytał Mortka.
– A teraz poczekamy. Niedługo dostaniesz to, czego chciałeś.
Geremek powiedział o nim, że kiedyś zostanie prezydentem. Była wiosna. Początek lat dziewięćdziesiątych. Dziedziniec Uniwersytetu Warszawskiego. Zebrali się wokół ławeczki, na której Profesor palił fajkę, i dyskutowali o Polsce. To był czas, gdy takie rozmowy nie były jeszcze ani żenujące, ani przepełnione cynizmem. Celtycki wygłosił wtedy jakąś wyjątkowo celną uwagę na temat miejsca i roli Polski w jednoczącej się Europie. A raczej cały szereg uwag popartych solidną argumentacją i – co chyba w tej sprawie najważniejsze – będących w kontrze do opinii Geremka. Profesor zamyślił się, popykał parę razy fajkę, a Celtycki pomyślał, że posunął się o krok za daleko. Geremek był wtedy ważny. Prawdziwa legenda, autorytet, a sprzeciwiał mu się gówniarz. Celtycki miał co prawda spore osiągnięcia jako organizator młodzieżówki – gdyby nie on, kampania w Warszawie wyglądałaby dość blado. Najlepszy numer zrobili w noc ogłoszenia ciszy wyborczej. Podzielił młodych na trzyosobowe grupki i rozesłał w różne punkty miasta. Punktualnie o 23.50 rozpoczęli akcję zaklejania plakatów konkurencji wizerunkami swoich kandydatów. A potem pół nocy spędzili w budkach telefonicznych, gotowi dzwonić na policję w razie akcji innych młodzieżówek. Ale to była dziecinada, a Geremek to był Geremek. Celtycki czuł, jak miękną mu nogi.
– Pan to kiedyś zostanie prezydentem – oznajmił po chwili zastanowienia Profesor. Celtycki uśmiechnął się lekko, dziękując skinieniem głowy za komplement, i puścił oko do stojącej naprzeciwko koleżanki. Później się z nią ożenił. A jeszcze później rozwiódł.
Co w takim razie poszło nie tak?
Zadawał sobie to pytanie, pakując laptop i młotek do sportowej torby, a potem chyłkiem przemykając przez osiedle w stronę samochodu. Ciało Zuzanny już zabrano. Na posterunku został jeden policjant wyglądający na zagubionego i jeszcze jeden technik, który na czworakach przemierzał podwórko.
Minął ich, mając nadzieję, że nie zwrócą na niego uwagi. Trwożliwie rozglądał się dookoła, szukając wzrokiem fotoreporterów, ale żadnego nie widział. Zastanawiał się, czy to dlatego, że informacja nie dotarła do mediów, czy dlatego, że nikogo już nie obchodził. W dziwny sposób zrobiło mu się smutno. „Zamordowano młodą kobietę, która wynajmowała mieszkanie od znanego polityka!” „Tragedia u Celtyckiego!” „Mord, polityka i Celtycki”. Jeszcze parę lat temu takie nagłówki byłyby na pierwszych stronach gazet i portali internetowych. Bo przecież było o nim całkiem głośno, Geremek go chwalił, roboczo (chociaż w perspektywie dwóch kadencji) przymierzano go do premierostwa, a zupełnie na serio do stanowisk ministerialnych. Ktoś się powinien zainteresować!
Wszedł do podziemnego garażu. Starał się iść tak, żeby unikać oka kamery. Ale też bez przesady. Gdyby komuś przyszło do głowy przeglądać nagranie, nie chciał wyglądać na takiego, który się ukrywa. Jakby ktoś go pytał, to powie, że pojechał na basen albo grać w tenisa, albo na spotkanie. Cokolwiek. Niech go sprawdzą. Teraz najważniejsze było pozbycie się tego cholernego laptopa.
Wyjechał na Jana Rosła i skierował się na południe, w stronę Góry Kalwarii. Świadomie wybierał mniej uczęszczane drogi, a nie pchał się na zawsze zatłoczoną Puławską. Jechał spokojnie, nieznacznie przekraczając dozwoloną prędkość. Pamiętał, że ten, kto się najbardziej trzyma przepisów, jest najbardziej podejrzany. Kierowca, który nie ma niczego do ukrycia, jedzie co najmniej dwudziestkę za szybko i gwałtownie hamuje, gdy tylko zobaczy radiowóz.
Minął Powsin.
Jego problem, pomyślał z goryczą, polegał na tym, że za bardzo chciał pomagać i był za mało bezwzględny. Ludzie zapominają, że po sześciu latach wojny i czterdziestu pięciu latach komunizmu ten biedny kraj po prostu nie działał. Wszystko w nim było rozpieprzone do granic możliwości. Nie na zewnątrz, bo na zewnątrz to jeszcze jakoś wyglądało. Połatane taśmą i sklejką. Pozwiązywane sznurkiem do snopowiązałek, którego w czasie żniw zawsze brakowało, a brakowało dlatego, że wykorzystywano go jako materiał ratunkowy. Bez niego ten cały burdel zwany PRL zakończyłby się gigantyczną katastrofą budowlaną. Cały kraj by się zawalił, niczym hala targowa w Katowicach. Sznurek stał się surowcem strategicznym, jak uran, armaty, amunicja. Na chuj go dawać rolnikom. Więc na zewnątrz to wyglądało jeszcze jako tako. To wewnątrz była prawdziwa tragedia. Ukryta przed wzrokiem Polaków i obcokrajowców gigantyczna maszyneria biurokratyczna, która nie tylko nie działała (bo działać nie mogła), ale niszczyła też wszystko, co tylko znalazło się w jej zasięgu, nie bacząc, czy to swój, czy wróg. Od takiego poziomu startowali w 1989 roku. To taki kraj starał się Celtycki naprawić. Mogli sobie dużo gadać o etosie, zasadach w polityce, koniecznej uczciwości w życiu publicznym i wysokich standardach, których przestrzegania Polacy powinni wymagać od polityków, ale których przede wszystkim politycy powinni wymagać od siebie nawzajem. Tylko co z tego, jeśli – kiedy przychodziło co do czego – nie dało się nic zrobić? Człowiek stawał przed machiną i mógł mieć wszystko: pieniądze, pomysł, wizję, a nawet prawo po swojej stronie, a i tak machina go miażdżyła. Jeśli naprawdę chciało się coś zmienić, musiało się mieć przełożenie. Coś, czego machina się bała. A ona się bała tylko jednego – władzy. A władzą przez lata był Celtycki. I tak, pomagał załatwiać. Tak, pomagał obchodzić. Tak, przyśpieszał sprawy, ukręcał łby, jednych ludzi odsuwał, innych przesuwał, ale musiał to robić, bo jakby tego nie robił, to Polska dalej by tkwiła w roku 1989. I zamiast centrów handlowych dziś na ulicach miast rządziliby palący peta za petem handlarze z towarem rzuconym na metalowe szczęki, ze sprowadzonymi z Bułgarii dżinsami, z mięsem oblepionym muchami, ze spiraconymi kasetami VHS. Zamiast Unii Europejskiej i NATO byłaby ciemna dupa. To Celtycki zbudował ten kraj. Własnymi rękami. A że sobie je przy okazji trochę ubrudził… Nie można robić wielkich rzeczy i nie ochlapać się przy tym gównem. Po prostu się nie da.
A potem przyszedł czas moralnego wzmożenia, kiedy politycy zdali sobie sprawę, że łatwiej wygrywać wybory, opowiadając o wartościach zamiast o rosnącym PKB na osobę. Celtycki wraz z rodziną pojechał na grilla do Mławy do posła Sendeckiego. W normalnych warunkach nigdy by nie ruszył swoich czterech liter do tej wiochy zagubionej wśród pola ziemniaków, ale od kilkunastu tygodni węszyły za nim wszystkie możliwe gazety, fotoreporterzy robili mu z ukrycia zdjęcie za zdjęciem, a w partii na jego temat szeptano coraz więcej i coraz głośniej. Grillowanie w Mławie, na które Sendecki zaprosił go po raz pierwszy w życiu, nie wyglądało na zwykłe spotkanie towarzyskie.
Był wtedy ciepły letni dzień, duszny jak cholera. Grzmiało od strony Warszawy, ale Sendeckiemu to nie przeszkadzało. Stał na tarasie, obracając mięso, w krótkich spodniach zakrywających kolana, sandałach, białych skarpetach i koszulce polo. Madzia rozmawiała z jego żoną i obie pilnowały dzieci, które hasały po ogrodzie tak wielkim, że Sendecki mógłby brać na niego dopłaty z Unii. Ze wszystkich stron otaczał posesję rząd dorodnych tui. Sendecki był średnio ważnym posłem, którego mało kto kojarzył, a który regularnie dostawał się do Sejmu. Jego jedyną zaletą było to, że ambicjami nie wykraczał poza mławski okręg wyborczy. Pasował więc każdemu. Był też idealnym posłańcem.
Zjedli po karkówce, popili piwem, a dzieci sokiem. Sendecki trącił Celtyckiego ramieniem.
– Chodź. Pokażę ci moją jaskinię lwa.
Poprowadził go do piwnicy. Tam zaś do dużego pomieszczenia obitego zieloną tapetą, na którego środku stał stół bilardowy, a pod ścianami dwa skórzane fotele, telewizor i barek. Jedynym źródłem światła była zawieszona pod sufitem lampa. Tak właśnie mławski baron wyobrażał sobie wielki świat.
Sendecki przeszedł do barku. Nalał im obu po whisky i otworzył pudełko z cygarami. Celtycki z grzeczności wziął jedno i zapalił. Było przyzwoite.
– Zagramy? – zapytał gospodarz, wskazując na stół.
Celtycki pokręcił przecząco głową. Sendecki zrobił zmartwioną minę i odparł:
– No to trudno. W każdym razie wywalą cię z partii.
Celtycki prawie zakrztusił się dymem z powodu bezceremonialności tego stwierdzenia.
– Żartujesz?
– Nie. Wszystko już jest ustalone. Głosy w komisji dyscyplinarnej policzone.
– Niby za co?
– Naruszenie wewnątrzpartyjnych zasad etyki, uzasadnione wątpliwości co do uczciwości politycznej, ogólnie rzecz ujmując, złe prowadzenie się. Zresztą – machnął dłonią uzbrojoną w cygaro – sam wiesz najlepiej, co masz na sumieniu.
– Bo to ja jeden?
– Ale na ciebie uwzięły się media.
– Niby same z siebie?
Sendecki miał tyle przyzwoitości, żeby milczeć. Ułożył na stole bile i chwycił za stojący nieopodal kij.
– Słuchaj, Piotr, jest, jak jest – mówił, nacierając końcówkę kija niebieską kredą. – Oglądasz przecież telewizję. Musimy pokazać, jacy jesteśmy pryncypialni. Padło na ciebie.
Nachylił się nad stołem. Przymierzył i jednym mocnym uderzeniem rozbił bile. Dwie z nich wpadły na dołków.
– Czy oni wiedzą, że to działa w dwie strony? – zapytał Celtycki. – Ja też trochę wiem o naszych uczciwych i bezkompromisowych kolegach. Mogę z tym pójść, gdzie trzeba.
Sendecki właśnie szykował się do kolejnego uderzenia.
– Co ci mogę powiedzieć? – odezwał się. – Jak chcesz, to idź.
Stukot i kolejna bila wpadła do łuzy. Sendecki wyprostował się i stęknął.
– Kurde. Fajnie by się grało we dwójkę – stwierdził.
– Pójdę – powtórzył swoją deklarację Celtycki.
– No to przecież mówię: idź. Wiesz, że to właściwie nie moja sprawa. To znaczy będzie trochę huku i zamieszania, ale mnie to na prowincji nie dotyczy. Najwyżej się oburzę i pójdę ze swoim stadkiem do konkurencji, narzekając na zepsutych kolegów z centrali w stolicy.
Na zewnątrz rozległ się grom. Tak głośny i wyraźny, jakby strzelali z armaty.
– Tylko się wcześniej zastanów – mruknął Sendecki – ile możesz na tym biznesie stracić.
Celtycki zmrużył powieki.
– Co ci powiedzieli?
– Nie musieli nic mówić. Wiesz przecież, jak to jest. Zrobisz dym, to będzie dym. Każdego przetrzepią i skończy się rumakowanie. Ale ciebie też to będzie dotyczyć. Może nawet ciebie przede wszystkim.
– A jak nie pójdę?
– Jak mówiłem. Z partii wylecisz, z Sejmem się pożegnasz, ale to tyle na razie. Przecież nikomu nie zależy, żeby w tym głębiej grzebać – mówił beztrosko Sendecki. – A pewnego dnia, prędzej czy później, kurz opadnie. I nadejdzie czas na triumfalne powroty tych, których o wiele oskarżano, a prokuratura niczego nie potwierdziła.
Celtycki do dziś dnia żałował, że posłuchał mławskiego barona. Kurz już dawno opadł, a on dalej tkwił w dupie. Mieszkał w Warszawie, ale nadal znajdował się na peryferiach polityki, był od niej nawet dalej niż ten burak z pola ziemniaków. Musiał narobić dymu, wywołać aferę.
Tylko że wtedy wszystko by stracił.
Otworzył okno, żeby trochę przewietrzyć wnętrze samochodu. Lodowate powietrze uderzyło go prosto w twarz. Przejechał tak kilka kilometrów, aż wreszcie skręcił w polną dróżkę. Wysiadł z auta. Oprócz przejeżdżających z rzadka samochodów wokół nie było nikogo. Wyciągnął torbę z bagażnika, a z niej laptop i młotek. Schował się za wozem, by przypadkiem nikt go nie zauważył. Komputer miał srebrny kolor. Na obudowie były dwie kolorowe nalepki. Jedna z pacyfą, druga z Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Chwycił za młotek i uderzył. Obudowa wraz z ekranem pękła na pół. Odwrócił komputer na drugą stronę, gdzie znajdowały się dysk twardy, płyta główna, procesor i pamięć RAM. Zaczął w nią walić. Początkowo spokojnie, metodycznie i planowo, a po chwili coraz mocnej, coraz wścieklej i bez opamiętania. Wyobrażał sobie na obudowie twarz Sendeckiego, a potem Geremka. Pieprzony kozioł, myślał, Żyd jebany, z tą swoją gadką, fajką i etosem. Masakrował go, przetrącając nos, miażdżąc policzki, gruchocząc kości, żeby wreszcie najmocniejszym i ostatecznym ciosem odebrać mu życie.
Celtycki podniósł się z kolan, sapiąc. Odszedł dwa kroki w bok. Przyklęknął. Oddychał głęboko, odpoczywając. Wyciągnął z kieszeni chusteczkę i otarł pot z czoła. Następnie zebrał stertę plastiku i elektroniki, która jeszcze niedawno była laptopem Zuzanny, i wsadził ją na powrót wraz z młotkiem do sportowej torby.
Pół godziny później stanął na moście w Górze Kalwarii. Wyrzucił torbę do Wisły i patrzył, jak tonie w mętnym nurcie. Kiedy zniknęła mu z oczu, wsiadł do samochodu i wrócił do Warszawy.
Spóźnili się na to spotkanie. Taksówka utknęła w warszawskich korkach. Do biura wbiegli zdyszani, tak że Aleks nie miał czasu przejąć się złymi spojrzeniami Skunksa, Miśka i Marka. Najbardziej wściekły był Skunks, który targał najcięższe rzeczy.
– My do pana Zielińskiego – zwrócił się Aleks do recepcjonistki, młodej dziewczyny w luźnej bluzce na ramiączkach, bufiastych spodniach w paski i z wielkimi jak dwa talerze kolczykami.
Dziewczyna, która mogła być tylko trochę starsza od nich, obrzuciła całą grupę znudzonym spojrzeniem i sięgnęła po telefon. Nacisnęła jakiś przycisk.
– Zielu, do ciebie, jakaś czwórka chłopaków.
Poczekała na odpowiedź, a potem odłożyła słuchawkę.
– Dobra. Idźcie prosto korytarzem aż do salki numer dwa. Zielu już tam na was czeka.
– Dzięki – powiedział Aleks i dał znak chłopakom, żeby szli za nim.
Już w korytarzu wyciągnął z kieszeni paczkę chusteczek i podał jedną Skunksowi.
– Po co mi?
– Obetrzyj się, bo leje się z ciebie.
Rzeczywiście, twarz Skunksa była czerwona i cała mokra. Lśniła też niezdrowo, jakby właśnie zanurzył ją w łoju. Ale tego chusteczką już się nie dało naprawić. Skunks tylko pokazał mu środkowy palec i wysforował się do przodu. I to on pierwszy wszedł do salki konferencyjnej. To tyle, jeśli chodzi o pierwsze wrażenie, zdążył jeszcze pomyśleć Aleks.
Adam Zieliński, którego już całkiem nieźle znali z Facebooka, Twittera, LinkedIna, GoldenLine’a oraz dziesiątek start-upowych imprez, był wysokim, szczupłym mężczyzną w trudnym do określenia wieku. Raczej młodszym niż starszym, noszącym okulary w grubej, ciemnej oprawie, ubranym w błękitną marynarkę, koszulę w kratę i wściekle zielone spodnie. Na ich widok odsunął na bok swojego macbooka. Spojrzał wymownie na zegarek i potrząsnął nim, jakby chciał sprawdzić, czy na pewno chodzi.
Aleks wślizgnął się bokiem, żeby stanąć przed Skunksem.
– Przepraszamy bardzo za spóźnienie. Taksówka…
– Taksówka? – zdziwił się Zieliński. – O tej porze? Trzeba było jechać metrem.
Znaczące sapnięcie Skunksa wystarczyło za cały komentarz.
– Tak, rzeczywiście. Nauczka na przyszłość – gorączkowo przytaknął Aleks, równocześnie próbując w myślach się uspokoić. Rozpoczęli od katastrofy, ale to, mówił jego wewnętrzny coach, była dobra wiadomość. To znaczy, że mogło być już tylko lepiej.
– Rozłożę sprzęt – mruknął Skunks i położył torbę z laptopem na stole konferencyjnym. Zieliński zaprotestował.
– Przykro mi, chłopaki, ale nie ma czasu. Grafik jest napięty i już straciliśmy dwadzieścia minut. Powiedzcie mi, z czym przychodzicie.
– Ale w kompie mamy prototyp – włączył się Marek.
– To bardzo dobrze – pochwalił ich Zieliński. – Zawsze bardziej cenię ludzi, którzy przychodzą z konkretem. Bo to znaczy, że już w ten projekt zainwestowaliście – swój czas. A czas jest najcenniejszym surowcem. Wiecie dlaczego?
– Bo nie można go odzyskać? – zaryzykował Aleks.
Zieliński pstryknął i wycelował palcem wskazującym prosto w twarz chłopaka.
– Otóż to.
Mężczyzna przejechał po ich twarzach wzrokiem, chcąc upewnić się, że zrozumieli zawoalowaną naganę, której właśnie im udzielił.
– Na kompie mamy przygotowaną prezentację, fragmenty kodu – ciągnął Marek.
– No i super, że macie. Naprawdę. Ale o tym będziemy gadać na kolejnym etapie. Jeśli macie w tym swoim pudełku jednorożca – Zieliński użył slangowego określenia na start-up internetowy, który został sprzedany za co najmniej miliard dolarów – to będziecie mi w stanie o nim opowiedzieć bez żadnych fajerwerków. Użytkownik, który będzie o tym opowiadał innemu użytkownikowi, też nie będzie miał pod ręką prezentacji w PowerPoincie. Nie mam racji?
Skóra Marka zaczęła nabierać niepokojącego odcienia, a on sam patrzył spode łba na Zielińskiego. Aleks postanowił wkroczyć, przejąć inicjatywę, uspokoić atmosferę.
– Przyszliśmy tutaj, bo chcieliśmy pana zaprosić do udziału w niesamowitym projekcie, który został opracowany przez młodych ludzi dla młodych ludzi. I to jest pierwszy key point, na który trzeba zwrócić uwagę. Ten projekt nie powstał gdzieś wysoko. Nie powstał na podstawie badań focusowych czy tego, co się komu wydaje. Nie. On powstał jako odpowiedź na codzienne potrzeby nas samych i ludzi z naszego otoczenia.
– Dobra, fajnie – przerwał mu Zieliński. – Ale co to właściwie jest? Strona? Sieć społecznościowa? Aplikacja?
Aleks zachował śmiertelną powagę, chociaż usta same wyginały mu się do uśmiechu. Był pewien, że to pytanie padnie, i długo myślał nad odpowiedzią. Strony internetowe były już passé od lat. Nikt nie wyłożyłby na nią żadnych pieniędzy. W przypadku sieci społecznościowej Facebook pokazał już, że rządzi niepodzielnie. Może Google rzuci mu wyzwanie, ale nie jakiś start-up z dalekiej Polski. Aplikacja – brzmiała dobrze. Jednak Aleks uważał, że potrzeba było czegoś więcej, żeby się wyróżnić. Przynęty, na którą złapią się inwestorzy.
– Kanał dostępu – powiedział Aleks, powoli i wyraźnie wypowiadając każde słowo. Z zadowoleniem zauważył, że brwi Zielińskiego uniosły się w wyrazie zainteresowania.
– Chcemy stworzyć platformę – kontynuował Aleks – która z jednej strony łączyłaby osoby młode, studentów takich jak my, a z drugiej inne podmioty. Tutaj możliwości są właściwie nieograniczone. Przedsiębiorców, którzy kierują ofertę do osób młodych, firmy, które szukają stażystów, kina, teatry, szkoły prywatne. Ktokolwiek i cokolwiek, każdy podmiot, który chce trafić do naszej grupy wiekowej.
Zieliński zdjął okulary i podrapał się po czole.
– Co mają z tego jedni i drudzy?
– Studenci zyskają skierowaną bezpośrednio do nich ofertę handlową: wejścia do kina ze zniżką, obiady ze zniżką, oferty na ubrania ze zniżką.
– Czyli wszystko ze zniżką?
– No i staże – wtrącił milczący do tej pory Skunks.
– Staże?
– Chcemy, żeby z platformy korzystali również pracodawcy z propozycjami praktyk i staży – doprecyzował Marek.
– I imprez – dodał Skunks.
– Tak – włączył się Aleks – informacje o imprezach i koncertach w danym mieście.
– Aplikacja będzie stacjonarna i mobilna – odezwał się po raz kolejny Skunks, który najwyraźniej poczuł się znacznie pewniej i postanowił zabłysnąć.
– Właśnie – potwierdził Aleks. – Bardzo mocno stawiamy na urządzenia mobilne. Proszę sobie wyobrazić: jest pan studentem, jest pan głodny, a jak wiadomo, studentowi się nie przelewa. Wyjmuje pan komórkę, włącza aplikację, wciska przycisk z żarciem…
– …i przychodzą do pana oferty z najbliższych barów. Ze zniżkami – dokończył za Aleksa Skunks.
Chłopak nabrał ochoty, żeby przyłożyć mu łokciem w brzuch. Skunks był zdecydowanie najmniej reprezentacyjny z nich wszystkich. Do tego miał tubalny, nieprzyjemny głos. Powinien milczeć i stać cicho z tyłu jak skromna panna na wydaniu. Dokładnie tak samo jak teraz Misiek, który z kolei mógłby się odezwać chociaż raz, bo to mało poważnie wygląda, że przychodzi facet i ani be, ani me.
Zieliński wyprostował się na krześle i poprawił poły marynarki.
– Macie już tę aplikację mobilną?
– Nie. Jeszcze nie. Na razie mamy prototyp na komputery stacjonarne – odpowiedział Aleks.
– Ale powiedzieliście, że stawiacie na urządzenia mobilne?
– W naszej strategii rozwoju produktu. Mamy to na prezentacji. Prototyp jest na urządzenia stacjonarne.
– Rozumiem.
W pokoju zapadła cisza. Aleks rozumiał, że to zły znak. Cisza oznaczała brak komunikacji, a więc i brak możliwości transmisji przekazu. Ale przede wszystkim była pierwszą oznaką tworzącej się bariery pomiędzy uczestnikami interakcji.
– Chciałby pan zadać jakieś pytania? – powiedział, chociaż wiedział, że to najgorszy tekst na tę chwilę. Nic innego nie przychodziło mu do głowy. A lepiej było powiedzieć cokolwiek niż nic.
– Wydaje mi się, że usłyszałem już wszystko – odparł po chwili namysłu Zieliński. – Skontaktuję się z wami.
Pięć minut później byli już na zewnątrz biurowca i maszerowali w stronę metra. Każdy zatopiony we własnych myślach.
– Słuchajcie, chyba nieźle nam poszło? – odezwał się po raz pierwszy od momentu opuszczenia taksówki Misiek.
Nikt mu nie odpowiedział.