Читать книгу Osiedle marzeń - Wojciech Chmielarz - Страница 6

Rozdział 2

Оглавление

Mortka z niedowierzaniem wpatrywał się we wgnieciony bok swojego samochodu. Volkswagen przesunął toyotę tak, że auto stało teraz pod kątem czterdziestu pięciu stopni w stosunku do krawężnika.

Właściciel SUV-a wyskoczył z samochodu, zanim zdążyli go wyciągnąć z niego policjanci. Szpakowaty facet w sięgającym do kolan wełnianym płaszczu pędził w stronę Mortki i energicznie gestykulował. Na jego przegubie świecił zegarek ze stalowym paskiem, a na ustach lśniły kropelki śliny.

– Teraz wyszedłeś?! Teraz?! – wrzeszczał do komisarza. – To zabieraj swojego gruchota! Spierdalaj z nim!

– Co takiego?! Co tu się dzieje?!

– Co się dzieje?! Co się dzieje, kurwa?! Przez ciebie mam zderzak porysowany! Zderzak se porysowałem przez ciebie. Wiesz, ile taki zderzak kosztuje?! Będziesz za to płacił, gnoju! Będziesz płacił! – krzyczał szpakowaty, wyrzucając ramiona w jedną i drugą stronę, jakby właśnie dyrygował orkiestrą. Komisarz zauważył, że uwaga zebranej na balkonach widowni przenosi się teraz z zasłoniętego już parawanem ciała na nich. Ktoś zagwizdał przeciągle, chcąc w ten sposób wyrazić poparcie dla szpakowatego.

– Pan nie widzi, że ja tutaj pracuję? Że ktoś właśnie zabił panu sąsiadkę? – zapytał spokojnie Mortka.

– Ja też pracuję! Na spotkanie się śpieszę, żeby zarabiać pieniądze. A wiesz, na co idą te pieniądze?! Na podatki, gnoju! A te podatki idą na twoją pensję! – Szpakowaty zaczął stukać palcem w swoją pierś. – To ja ci płacę! Ja ci pensję wypłacam z własnej ciężkiej pracy! I ja jestem twoim szefem! I jak ci mówię, że masz zabrać stąd samochód, to masz, kurwa, wypierdalać ze swoim pierdolonym samochodem! Zrozumiałeś?!

Z kilku balkonów dało się słyszeć oklaski. Mortka zaczął się rozglądać, próbując zlokalizować ich źródło, ale klaszczący szybko się schowali we wnętrzach mieszkań.

– Jestem z policji, jestem w pracy, właśnie zabito pańską sąsiadkę – spróbował jeszcze raz na spokojnie przemówić krzykaczowi do rozsądku.

– W pracy? Z policji? A gdzie masz tam napisane, że jesteś z policji, co? – Szpakowaty wskazywał na toyotę Mortki. – Gdzie koguta masz? Takie autko to sobie każdy może tutaj postawić. A ile ja mam cię prosić, żebyś wóz przestawił?! Ile mam cię prosić, gnoju?! Kurwa, myślisz, że skoro masz odznakę, to możesz wszystko. A nie możesz. Skargę na ciebie złożę. I obciążę kosztami, jeśli przez ciebie mi klient fucka pokaże.

Mortka zaczął się zastanawiać, czy staranowanie jego samochodu uda mu się podciągnąć pod napaść na funkcjonariusza na służbie. I wtedy, oceniając własne straty, zobaczył, jak otwierają się drzwi od volkswagena i wychyla się z niego dziecięca główka. Dziewczynka miała pewnie koło siedmiu lat, jej jasne włoski zaplecione w warkoczyki sięgały do ramion. Wpatrywała się w ojca i zbierało się jej na płacz.

– Zajmijcie się tym palantem – rzucił Mortka do dwóch stojących nieopodal funkcjonariuszy. W ich oczach widział zakłopotanie. Nie do końca wiedzieli, co ma na myśli, ale nie zamierzał im niczego tłumaczyć ani w niczym pomagać. Niech się sami wykażą.

Wrócił do ochroniarskiej kanciapy. Usiadł na kanapie. Oparł się z szeroko rozłożonymi ramionami. W głowie mu dudniło.

– Sucha, zajmij się panem Lorenzem. Niech go ktoś zawiezie do Mostowskich. Potem go przesłuchamy.

– Zrozumiałam.

– Ale nie… – Lorenz chciał protestować, ale wystarczyło jedno spojrzenie Mortki, żeby zamilkł. Pozwolił się grzecznie wyprowadzić z pomieszczenia.

Komisarz został sam na sam z ochroniarzem.

– Co ma pan na tej koszulce? – zapytał Mortka po chwili milczenia. Ochroniarz drgnął, spojrzał na wciąż miętoszony w dłoniach T-shirt i próbował go nieudolnie schować za plecami.

– A nic. To takie… cywilne.

Mortka prychnął. Cywilne, dobre sobie. Facet pracował na umowę zlecenie w jakiejś bieda-firemce ochroniarskiej i już mu się wydawało, że mundur nosi. Ludzie robili wiele, żeby nadać swojej pracy chociaż trochę sensu i powagi. Komisarz zmarszczył brwi. Jeszcze przed chwilą ten sam ochroniarz nie chciał mu pokazać nagrań z monitoringu. Kto wie, może to on jest sprawcą, a na tej koszulce są ślady krwi dziewczyny. To byłby spory fart, a ochroniarz awansowałby wysoko w rankingu najgłupszych przestępców w Polsce, ale Mortka w swojej pracy widział już różne cuda.

– To niech pan pokaże tę cywilną koszulkę.

Ochroniarz z wahaniem rozprostował T-shirt. Na jego przedzie znajdowała się wielka biała tarcza z wpisanymi w nią dwiema literami – JP. Mortka pomyślał, że właśnie tego powinien się spodziewać.

– Czyli jest pan wierzący – stwierdził pewnym siebie tonem i rozkoszował się wyrazem zaskoczenia malującym się na twarzy ochroniarza. – JP, to od Jan Paweł II. Pokolenia JPII – sprecyzował.

– Eee… – Mężczyzna zaczął się nerwowo rozglądać dookoła, jakby szukał ukrytej kamery. – No tak.

– Którą encyklikę najbardziej pan lubi?

Ciszę, która zapadła, przerywało tylko ciche buczenie komputera.

– Encyklikę? Tak konkretnie? Ja raczej ogólnie, przesłanie… – zaryzykował ochroniarz.

Mortka pomyślał z żalem, że gdyby sam znał nazwy encyklik albo wiedział cokolwiek o Janie Pawle II poza tym, że obalił komunizm, to mógłby ciągnąć ten dowcip. Ale przynajmniej sprawił, że ochroniarz był skołowany i nie rozumiał, co się dzieje.

– Znał pan tę dziewczynę? – zapytał nagle.

– Tę zabitą?

Komisarz skrzywił się mimowolnie. Nie powinien. Rozmawiając ze świadkiem, starał się nie okazywać emocji. Zwykle, nawet mimowolnie, świadkowie próbowali spełnić oczekiwania przesłuchującego. Wystarczył lekki grymas, a wtedy pomijali jakiś temat, błysk zainteresowania, a rozwijali nieistotne wątki. Na początek najlepiej było im się dać po prostu wygadać.

– Tak. Tę zabitą – potwierdził.

– Nie. Właściwie to nie.

– Właściwie?

– No… Jak się tutaj tyle pracuje, to się kojarzy ludzi.

– I kojarzył ją pan?

Skinął głową.

– Wynajmowała pokój w mieszkaniu studenckim. Z paroma innymi laskami.

– Kto mógł ją zabić?

Ochroniarz drgnął przestraszony.

– A skąd mam wiedzieć?

– Spędzasz tu dużo czasu. Sam powiedziałeś, że kojarzysz ludzi. – Mortka specjalnie zrezygnował z formy „pan” i przeszedł na „ty”. To było drobne ukłucie w dumę ochroniarza, które miało sprawić, że będzie się czuł niewygodnie. – Na pewno dużo wiesz o tym osiedlu. Mów.

– Ja nic nie wiem. Filmy tutaj oglądam. – Pokazał stojący nieopodal laptop.

– Legalne?

– Co?

– Ściągasz je z internetu? Płacisz za nie czy piracisz?

Ochroniarz roześmiał się chrapliwie i Mortka zorientował się, że przeholował.

– Dobra ściema.

Mortka wzruszył ramionami.

– To kto?

– Nie wiem. Może jej gospodarz? Może mu za mieszkanie nie płaciła i się wkurwił?

Komisarz doszedł do wniosku, że teraz dowie się już niewiele. Trzeba będzie sprowadzić ochroniarza do komendy i porządnie przesłuchać w sterylnych, policyjnych warunkach.

– Kto jest właścicielem mieszkania?

– Ten… Jak mu szło… Celtycki. On ma tutaj parę mieszkań.

Mortka sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki po notatnik. Zapisał sobie nazwisko i postawił przy nim dużą kropkę. Potem podkreślił całość. I nagle długopis zamarł mu w pół ruchu. Podniósł głowę.

– Piotr Celtycki? – upewnił się.

– No, chyba tak – potwierdził ochroniarz.

Kurwa, zaklął w myślach Mortka, nie mogło być za łatwo. Po prostu nie mogło.

– Gdzie mieszka pan Celtycki? – zapytał.


Switłana odebrała kawę z rąk sprzedawczyni w McDonaldzie i usiadła przy stoliku w kącie lokalu, z dala od innych ludzi i okien. Rozważała, czy nie schować się za numerem „Metra”, który pozostawił jakiś wcześniejszy gość. Obawiała się jednak, że w ten sposób tylko zwróci na siebie uwagę. Już i tak zdradzał ją jej język, ten cholerny wschodni zaśpiew, ta ukraińska melodyjność, ruska miękkość. Dlatego tak mało mówiła. Przy kasie rzuciła tylko: „Kawy”, ale bała się, że i tyle wystarczyło. Ekspedientka tak dziwnie na nią spojrzała. Z ukosa i z pogardą. Tak jak zawsze Polki patrzyły na Ukrainki, bo pierwsze płaciły, a drugie sprzątały i można było z nimi zrobić wszystko: nawrzeszczeć, że fugi źle wymyte, wyszukać mikroskopijne drobinki kurzu i kazać myć ten sam fragment podłogi raz za razem, zapłacić połowę tego, co ustalone. I w ten sam sposób patrzyła na Switłanę ta kobieta za ladą w mundurku. Patrzyła tak, mimo że to Switłana była klientką, to ona kupowała i to ona powinna mieć zawsze rację.

Nie zasługiwała na to spojrzenie.

Pewnie ta lafirynda ją zapamiętała. I kiedy zaczną jej szukać, pierwsza poleci na policję. I opowie, jak to Switłana przyszła do McDonalda, jak zamówiła tylko kawę, chociaż widać było, że ma ochotę na Big Maca, Cheeseburgera czy McRoyala z frytkami. Jak się wpatrywała łapczywie w zawieszone nad głowami klientów McZestawy i oferty specjalne, jakby chciała się nasycić samym ich widokiem.

Ukrainka sięgnęła po cukier zamknięty w papierowej tubce. Rozerwała opakowanie. Zbyt mocno, bo kryształki wystrzeliły w górę i rozsypały się po całej tacce. Przez chwilę zamarła, wpatrując się w drobinki, i poczuła, że łzy napływają jej do oczu. Powstrzymała się od płaczu w ostatniej chwili. Ukryła twarz za pośpiesznie poderwaną chusteczką, a kiedy ją opuściła, znów była sobą.

Odetchnęła głęboko.

Źle zrobiła wtedy na osiedlu, że spanikowała. Ale kiedy zobaczyła tę dziewczynę z walizką, to było tak, jakby ktoś odebrał jej kontrolę nad ciałem. Nóż. Po co go w ogóle brała do ręki? Popełniała błąd za błędem. Opuściła osiedle, nikomu nic nie mówiąc.

Musiała pomyśleć teraz na chłodno. Znajdowała się w złym położeniu. Po pierwsze, uciekła, a mają ją na monitoringu. To już czyniło ją podejrzaną. Po drugie, była Ukrainką bez prawa pobytu. To jeszcze bardziej utrudniało jej sytuację. Polacy nie lubili Ukraińców. Gęby mieli pełne frazesów o słowiańskiej wspólnocie, Partnerstwie Wschodnim i o tym, że trzeba Ukrainę ciągnąć na Zachód, ale jak przychodziło co do czego, to tylko Wołyń, Wołyń i Wołyń. Jakby to usprawiedliwiało wszystkie mniejsze i większe świństwa, które im robili. Policja pewnie przebierała nogami, żeby skazać Ukrainkę za zabójstwo. A jak nie skazać, to przynajmniej wyrzucić z kraju bez możliwości powrotu. Tylko co wtedy? Wyślą ją do Lwowa i co? Nie miała do czego wracać. Rodzice już nie żyli. Mieszkanie po nich przejął brat. Żył ze swoją żoną i trojgiem dzieciaków w dwóch pokojach. Kolejnej gęby nie przyjmie pod swój dach. A ona nie może tłumaczyć, że to mieszkanie jest również jej, bo przecież brat uczciwie ją spłacił lata temu. Nawet jeśli ją przygarnie, to na tydzień, dwa. A potem? Przecież we Lwowie nic się nie zmieniło od czasu, kiedy z niego uciekła. Co najwyżej się pogorszyło.

Mogła jechać do innego miasta w Polsce. Na Śląsk czy nad morze. Bardzo lubiła Bałtyk, chociaż była tam tylko raz. Zabrał ją tam jesienią jej ówczesny polski narzeczony. Straszny skurwiel, bo oczywiście nie miała szczęścia do mężczyzn. Tyle dobrego, że krótko ze sobą byli. Zaraz ją rzucił, wrócił do żony, kiedy tylko ta tupnęła nóżką. Ale mimo tych niemiłych wspomnień Switłana zakochała się w szarych, łamiących się falach, w szerokich białych plażach, w bursztynach wyrzucanych na piasek. Polubiła nawet wściekły krzyk mew, choć same mewy uważała za ohydne ptaki. Były tak żarłoczne, że potrafiły zeżreć własne pisklaki. Switłana gardziła nimi. Ale Bałtyk kochała.

Tyle że tam też będzie jej szukać policja. Czyli trzeba wyjechać. Do Niemiec, gdzie to Polki były Ukrainkami i podobno zazdrośnie strzegły swoich bauerów. Ale Niemców jest wielu, więcej niż Polek. Wszystkich nie upilnują. Nie ma siły. A Switłana mówiła po polsku tak dobrze, że w niemieckich uszach mogła uchodzić za mieszkankę kraju nad Wisłą. Jakoś sobie poradzi. Wszystko się ułoży. Policja pewnie i tam będzie jej szukać, ale jak bardzo będą się przykładać do poszukiwań jednej małej Ukrainki w wielkich Niemczech? Niewiele. I chociaż coś się w jej wnętrzu buntowało – bo przecież jak ona, potomkini bohaterów Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, ma jechać do pracy u byłych hitlerowców – to decyzję już podjęła.

Pozostało ją zrealizować, co nie było takie łatwe. Miała mało pieniędzy. Dlatego zamówiła tylko kawę. Za mało na podróż do Reichu i ułożenie sobie tam życia. Ale miała dłużniczki. W lepszych czasach popożyczała pieniądze znajomym na słuszny procent, ale nie zbójecki. Teraz po prostu odbierze to, co jej, wymieni na euro i pojedzie.

Upiła łyk kawy. Była przyjemnie gorąca.

Miała plan. Jeden dzień, może dwa, i żegnaj, Warszawo, witaj, Berlinie.


Kochan zaparkował samochód na parkingu przez pałacem Mostowskich. Dosłuchał do końca rozmowy polityków w radiu. Nie dlatego, że uważał ją za interesującą (nie była), ale dlatego, że bardzo nie chciał wracać do pracy. Odsuwał ten moment, ile tylko się dało. Ale w końcu wysiadł z auta i poszedł na komendę.

Andrzejewski dorwał go na korytarzu. Kochan dostrzegł go w ostatniej chwili, kiedy podinspektor wyłaniał się z jednego z pokoi. Nie zdążył się ukryć, a już słyszał swoje nazwisko.

– Kochan! – Andrzejewski miał mocny głos.

Czyli wszyscy już wiedzą, że wróciłem, pomyślał podkomisarz i uśmiechnął się fałszywie.

– Dzieńdoberek, szefie.

Podinspektor Andrzej Andrzejewski, szef Wydziału do walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw, był łysym mężczyzną, który od lat walczył z nałogiem palenia i nadwagą objawiającą się sporym brzuszkiem. Poza tym słynął z braku poczucia humoru i braku sympatii u swoich podwładnych. Ale mimo to wydział jakoś działał. I, co Kochan niechętnie przyznawał, działał całkiem nieźle.

– Spóźniłeś się – stwierdził Andrzejewski, łapiąc podkomisarza za ramię i przyciągając do siebie jak niegrzecznego ucznia, którego trzeba usadzić w oślej ławce.

– Wcale nie – skłamał Kochan. – Jestem już od godziny, ale tu z kolegą pogadałem, tam słówko zamieniłem. Orientuję się w pracy wydziału, co mnie ominęło, komu trzeba będzie pomóc.

Andrzejewski nawet nie udawał, że wierzy chociaż w jedno jego słowo.

– To ma być pierwszy i ostatni raz. Jasne?

– To nigdy nie było problemem – zauważył Kochan.

– Zawsze było. Tylko nie miałem czasu ani ochoty, żeby cię porządnie opieprzyć.

– A teraz szef ma?

– Ochotę? Jak najbardziej.

Andrzejewski był wyższy od Kochana. Nachylił się więc w jego kierunku, jakby go chciał uderzyć z główki. Podkomisarz wyprostował się, pokazując, że nie da się zastraszyć. Chuj, pomyślał, jak sobie teraz pozwolę na brak szacunku, to nigdy mi już nie popuszczą. Postanowił, że co się ma stać, to się stanie, ale zgnoić się nie pozwoli.

– O co ta afera? – zaczął. – Babie raz przyłożyłem. Bo to nowość?

Andrzejewski skrzywił się nieznacznie.

– Czasy się zmieniają, Darek. I kumple też nie tacy jak wtedy.

Kochan natychmiast zrozumiał, o co chodzi. Mortka. Pracowali razem przez lata. Chronili sobie nawzajem tyłki, pili wódę, cieszyli z narodzin dzieci. A od lata się do siebie nie odzywali. Mortka i jego poczucie sprawiedliwości. Żałosne i smutne. Ale sam fakt, że Kochan dalej pracował w policji, był dowodem na to, że Mortce nie udało się postawić podkomisarza pod pręgierzem. Zastanawiał się, komu ma za to dziękować.

– Idziemy – rozkazał Andrzejewski.

Kochan ruszył za nim, wpatrując się w szeroki kark i lśniącą glacę przełożonego. Od tyłu wyglądał zupełnie jak typowy osiedlowy dres z monopolowego w weekendową noc.

Minęli pokój, który do tej pory Kochan zajmował razem z Mortką, a potem jeszcze parę innych. Wreszcie się zatrzymali.

– Masz jedynkę – oznajmił Andrzejewski i otworzył szeroko drzwi.

Kochan ujrzał niewielką klitkę, w której ledwie co mieściły się biurko, bardzo stary komputer i stos poukładanych w wysokie kupki teczek. Niektóre były solidnie zakurzone. Okno wymagało pilnego mycia. Podkomisarz miał niejasne wrażenie, że przed jego przymusowym urlopem pokój służył jako schowek na szczotki albo jakieś inne pomieszczenie gospodarcze.

– Co mam robić? – zapytał.

Andrzejewski wskazał na akta.

– Ale co to jest? – dopytywał Kochan.

– Stare sprawy. Nierozwiązane. Ktoś je musi przejrzeć. Sprawdzić świeżym okiem. Zrobić audyt dotychczasowych czynności.

Kochan wszedł do środka. Spojrzał na piętrzące się teczki. Stworzone z nich konstrukcje były na tyle chybotliwe, że groziło im zawalenie. Bez trudu pogrzebałyby podkomisarza.

– Mam robić za jednoosobowe archiwum X? – zapytał z niedowierzaniem.

– Tymczasowo.

– Nie, kurwa, to są jaja. Tak się nie da. Jakie ja mam w ogóle umocowania?

– Prokuratorzy o wszystkim wiedzą. Zadzwonisz do nich, pogadasz. Jakbyś potrzebował, to podpiszą ci papiery.

– A laboratorium? Zawsze będę na końcu. I to wszędzie. Na żadne wyniki się nie doczekam.

– To już nie mój problem – oznajmił Andrzejewski i zerknął na zegarek. Gest w żaden sposób nie wyglądał na spontaniczny. – Mamy naprawdę dobrą skuteczność, a już szczególnie w przypadku zabójstw…

Dlatego że sprawcą jest najczęściej mąż, żona lub kumpel od wódki i żadne z nich nie próbuje się ukrywać, pomyślał Kochan, ale nie powiedział tego głośno.

– …ale zebrało nam się parę spraw – kontynuował Andrzejewski – którym nie daliśmy rady. Od dawna uważam, że ktoś od nas powinien je jeszcze raz przejrzeć, sprawdzić wszystkie luźne nitki. Akurat się złożyło, że byłeś pod ręką.

– To jest dupa, a nie praca.

– Nie. To dla ciebie szansa – odpowiedział Andrzejewski.

Podinspektor chwycił za klamkę. Zacisnął na niej palce. Przesuwał ciężar ciała z jednej nogi na drugą. Kochanowi zaczął przez to przypominać Janka, który zachowywał się dokładnie tak samo, kiedy czekał na swoją kolej skorzystania z toalety. Podkomisarz roześmiał się mimowolnie i mógł tylko obserwować, jak twarz Andrzejewskiego pokrywa intensywna czerwień.

– Takie to, kurwa, śmieszne, Darek?

– Nie, panie podinspektorze – odpowiedział Kochan, niemal stając na baczność.

– Ludzie są na ciebie wkurwieni, Kochan. Ale niekoniecznie dlatego, że uderzyłeś za mocno żonę – oznajmił Andrzejewski i zamknął drzwi, głośno trzaskając.

Podkomisarz usiadł za biurkiem. Krzesło było stare. Niewygodne. Kółka piszczały, kiedy się poruszał. Z blatu odłaziła okleina. Komputera wolał nie uruchamiać w obawie, że wybuchnie. Pomyślał, że dali mu najgorszy z możliwych szajsów, i to w każdej kategorii.

Podrapał się po policzku.

– Szansa – mruknął – a to dobre.

Wyciągnął z torby jedną z kanapek, które przygotował w domu. Rozpakował ją, a brudny od masła papier zmiął w kulkę i rzucił na podłogę. Potem sięgnął po pierwszy tom akt z brzegu. Nie wybierał, nie zastanawiał się, pozwolił, żeby zdecydował za niego los. I tak pewnie nic tam nie znajdzie.

Zaczął czytać.

Osiedle marzeń

Подняться наверх