Читать книгу Czerń i purpura - Wojciech Dutka - Страница 10
CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział 5
NIEPOKORNY
ОглавлениеPrezydent Słowacji ksiądz Jozef Tiso bardzo poważnie traktował zasadę, że w katolickim kraju to katolicy powinni sprawować urzędy, uczyć w szkołach oraz na uniwersytetach, rządzić, sprzedawać w sklepach i należeć do palestry. Kierował się zasadą subsydiarności, wywodzącą się przecież z katolickiej nauki społecznej. Państwo słowackie mogło teraz odreagować lata upokorzeń doświadczonych za rządów Czechów, ateistów, wolnomyślicieli i masonów. Ksiądz Tiso pamiętał o ubogich katolickich rodzinach i oferował im pomoc w znalezieniu pracy.
Elis Zinger czuł się obywatelem Słowacji, tak jak poprzednio obywatelem Czechosłowacji. Dlatego też poszedł do odpowiedniego urzędu, by zaproponować swoje usługi. Był przecież prawnikiem, i to dobrym. Usłyszał od urzędnika następującą poradę:
– Wy, Żydzi, zawsze spadaliście na cztery łapy. Teraz też sobie poradzicie. Jest pan żydowskim adwokatem, a prosi mnie pan o pomoc w znalezieniu posady? Przyzna pan, że to dziwne. Nie rozumiem.
– Jestem adwokatem – wyjaśnił mecenas Zinger. – Ale co z tego, skoro nikt nie chce mi powierzyć sprawy. Ba, nikt nie chce mnie nawet przyjąć jako pomocnika do kancelarii.
– A nie miał pan własnej?
– Nie, nie miałem nigdy własnej kancelarii. Byłem średnio zamożnym adwokatem. A teraz mam do nakarmienia rodzinę.
– Ja też mam rodzinę – odparł urzędnik. – I dlatego nie mogę panu pomóc.
– Dlaczego?
Urzędnik popatrzył na Zingera z politowaniem.
– Nie ma pan pracy, bo wciąż jest pan żydowskim adwokatem.
Zinger się obruszył.
– Przecież zawsze byłem żydowskim adwokatem i nigdy nikt nie robił z tego problemu. Miałem pracę i poważanie.
– A teraz nie ma pan poważania i nie ma pan pracy. Trzeba się ochrzcić, mecenasie – powiedział ubawiony sytuacją urzędnik, akcentując słowo „ochrzcić”.
Dopiero wtedy stary mecenas Zinger zdał sobie sprawę, że w tych trudnych czasach doszedł do granicy, za którą – jak mawiał Sokrates – są już tylko wina, głód i zbrodnia. Nie mógł tak dalej żyć. Nie chciał być obywatelem drugiej kategorii. Uświadomił sobie, że przecież nic nie ryzykuje, przyjmując chrzest, a w głębi serca mógłby pozostać tym, kim był przez całe życie, czyli średnio pobożnym intelektualistą należącym do nurtu niezaangażowanej ortodoksji żydowskiej. Postanowił, że musi poważnie omówić tę sprawę z żoną i córką oraz z rabinem Majzelsem. Mecenas zdecydował, że będzie niepokorny wobec losu, który nie sprzyjał jego rodzinie.
*
Rabin nie odniósł się entuzjastycznie do pomysłu mecenasa. Wsparły go żona i córka Zingera. Milena zebrała się na odwagę i powiedziała wprost:
– Nawet jeśli przyjmiesz chrzest, nie będziesz miał żadnej pewności, czy dostaniesz pracę.
– Właśnie. Dla nich zawsze będziesz Żydem – dorzuciła matka. – Tak jak dla Semotanovej nigdy nie byłam sąsiadką, tylko Żydówką.
– Ale ja to chcę zrobić dla was – przekonywał ojciec. – Dla mnie ceremonia chrztu nie będzie miała żadnego praktycznego znaczenia, nawet jeśli będę musiał chodzić do kościoła.
– To się nazywa hipokryzja, tato – zripostowała natychmiast Milena. – Poza tym dlaczego my nie możemy pracować? Czy mamy dwie lewe ręce?
Milena trafiła w czuły punkt. Nawet jeśli nie miała zamiaru burzyć spokoju matki, nienawykłej do pracy, to słowa córki bardzo ją zraniły. Matka wybuchnęła płaczem. Narzekała. Ona przecież tyle robiła: sprzątała, gotowała, dbała o dom, a własny mąż, który przyzwyczaił ją do pewnego stylu życia, teraz zmuszał ją do pracy ponad jej siły. Scena miała pozór autentyczności, ponieważ matka zawsze była dobrą aktorką.
Natomiast mecenas Zinger patrzył na Milenę z podziwem. Była taka silna. Chciała pracować. Nie posądzał córki o wielkie pragnienie zarobkowania, ale jej gest, czysty i bardzo lojalny wobec ich trójki, sprawił, że ojciec zauważył w Milenie nie dużą dziewczynkę, lecz świadomą obowiązku kobietę. Kochał ją i rozpieszczał, ale teraz wiedział, że jego mała Milena nie zawaha się iść do pracy, choćby uwłaczającej jej godności, by pomóc w utrzymaniu rodziny.
– Córeczko, jak ty chcesz pracować? – zapytał ojciec.
– Mogę śpiewać.
Zinger parsknął śmiechem, ale po chwili, patrząc na śmiertelnie poważny wyraz twarzy córki, natychmiast się opanował. Z kolei matka, widząc powagę Mileny, rozpłakała się na dobre. Ona wychowywała ją na pobożną i dobrą żydowską dziewczynę, która będzie przygotowywała się do roli matki i żony, a tymczasem córka chciała do reszty upokorzyć rodzinę i śpiewać nie wiadomo gdzie. Ojciec rzucił wówczas żonie okrutną uwagę, wiedząc, że doprowadzi ją tym samym na skraj rozpaczy.
– Ależ nie płacz, moja duszko. Jeśli Milena nie zarobi śpiewaniem na twoje kosmetyki, zawsze mogę się przecież ochrzcić.
Matka wybuchła histerycznym płaczem. Rabin Majzels, zaproszony przez mecenasa do ich domu, do tej pory przysłuchiwał się tej wymianie zdań z dobrotliwą i pobłażliwą miną. Teraz wyglądał na człowieka niezmiernie zakłopotanego. Nie lubił płaczących kobiet, ponieważ sądził, że przynoszą pecha.
– Panie Zinger, stary już jestem, ale powiem panu tak: chrzest to nie jest dobre wyjście. Jak się pan ochrzcisz, to jak będą wyglądały u naszych ludzi pańska żona i córka?
Mecenas odparł z prawniczą precyzją:
– Jak córka i żona ochrzczonego Żyda.
Majzels pokręcił z niesmakiem głową. Stwierdził, że nie należy sobie drwić z religii, szczególnie w tak ciężkiej sytuacji, jaką zsyła na nich Wszechmogący. Argumentował, że ochrzczony Żyd to nie jest już Żyd. Według rabina istniała też zasadnicza różnica, którą dostrzegą także chrześcijanie. Jak się ktoś chrzci, bo zaczyna wierzyć, to jest coś innego, niż jak się chrzci, bo chce być chrześcijaninem z czystego wyrachowania.
– Córka już powiedziała, że to hipokryzja. Czy rabbi chce wiedzieć, dlaczego ja się chcę ochrzcić?
– Dlaczego?
– Bo głód nie zważa na wyznanie.
*
Mecenas był uparty i nie rezygnował tak łatwo z raz powziętego zamiaru. Nie chciał, aby jego kobiety przymierały głodem, ale nie chciał też tracić zachowanych na czarną godzinę złotych guldenów, dawnej waluty monarchii habsburskiej. Chciał też pozostać w zgodzie z kulturą swojego narodu, ale mimo to ochrzcić się dla świętego spokoju. Chrzest miał go uwiarygodnić w oczach Słowaków i pomóc w znalezieniu pracy we własnym zawodzie.
Poszedł więc do proboszcza bratysławskiej katedry. Nic nie wskórał. Ksiądz był zdania, że chrzest, owszem, ale tylko z przekonania. Adwokat musiałby uczęszczać do grupy przygotowującej się do sakramentu. Co najmniej rok. Trzeba wiedzieć, w co się wierzy, stwierdził duchowny. Na propozycję Zingera, by przyspieszyć kurs w zamian za dwie złote monety, oburzony proboszcz odparł, że to są właśnie faryzejskie metody. I wskazał mecenasowi drzwi. Zinger był bardzo zawiedziony, gdyż uważał, że za odpowiedni datek w Kościele katolickim wszystko można załatwić. Poza tym żywił przeświadczenie, graniczące z pewnością, że głód i korupcja nie zważają na religię.
Postanowił upić się do nieprzytomności. Na wódkę starczyło. Mecenas musiał pogodzić się z tym, że żydowski prawnik na Słowacji jest nikomu niepotrzebny. Żona i Milena czekały na niego bardzo długo. Martwiły się, ponieważ Gwardia Hlinkowa zachowywała się wobec Żydów coraz bardziej prowokacyjnie. Ojcu mogło się coś przytrafić. A przecież Milena miała dla niego radosną wiadomość. To ona niemal na pewno będzie miała pracę.
Odpowiedziała na ofertę nocnego klubu w Bratysławie, w którym spotykało się kilkudziesięciu najbogatszych Żydów i oficjele państwa słowackiego. Załatwiali interesy, prowadzili spekulacje i urozmaicone życie towarzyskie. Mimo coraz większych obostrzeń, nienawistnego języka, szantażu, aktów bandytyzmu, jakie spotykały Żydów na każdym kroku, starano się zachować pozory normalności. Rząd księdza Tiso nie odważył się skonfiskować żydowskich majątków, mimo że obłożono je wyższymi podatkami. Prezydent Słowacji miał wciąż pewne opory. Można być przecież antysemitą, ale zostać jeszcze na dodatek złodziejem, to stanowczo za dużo dla człowieka, który otrzymał od papieża tytuł monsignore.
Gdy wreszcie ktoś włożył klucz w zamek, obie kobiety zerwały się na równe nogi, aby przekonać się, że mecenas wrócił cały i zdrowy. Był w znakomitym humorze, ale ledwo trzymał się na nogach. Z kieszeni płaszcza sterczała niedopita butelka brandy. Bardzo serdecznie przeprosił obie kobiety, że przyszedł w takim stanie do domu, ale dziś przekonał się ostatecznie, że nie ma nikogo bardziej żałosnego i śmiesznego od żydowskiego prawnika na Słowacji, który nie może znaleźć pracy i zapewnić godziwego życia żonie i córce.
– Rabin nie pochwaliłby tego, w jakim stanie przyszedłeś – stwierdziła Milena, mimo wszystko szczęśliwa, że ojcu nic się nie stało.
– Święta racja – odparł mecenas, pozwalając, by ściągnęły z niego płaszcz i buty.
Następnie dodał, że to niedopuszczalne, aby prawnik tej klasy co on przychodził do domu tak późno w nocy i w takim stanie, ale nic nie może na to poradzić. Tracąc najwyraźniej poczucie rzeczywistości, rzucił pompatycznie, że jutro, kiedy będzie w lepszej formie, natychmiast wybierze się do sądu, a jego klient będzie jak zwykle zadowolony z jakości usług swego obrońcy.
Wierna żona i córka zaprowadziły go do pokoju i położyły do łóżka. Mecenas Zinger zasnął niemal natychmiast kamiennym snem.
*
Franz był zaskoczony warunkami, w jakich mieszkał Friedrich, jego najbardziej podziwiany brat. Jako jedyny otwarcie zbuntował się przeciwko stawianym przez rodzinę wymaganiom. Nie został ani lekarzem, ani architektem, ani księdzem, tylko prostym robotnikiem. Wobec nieprzejednanej postawy syna rodzice stwierdzili, że nie będą go finansowali. Friedrich utrzymywał się sam, z własnej pracy. I zrobił coś, czego Franz mu zawsze zazdrościł: wyprowadził się i mieszkał z dala od babci, której ulegali rodzice, a szczególnie ojciec. Franz wiedział, czego Friedrich nie mógł znieść w ich rodzinnym domu – władzy babci.
Friedrich mieszkał na poddaszu w robotniczej dzielnicy Wiednia. Franz bardzo się zdziwił, kiedy przekonał się, że brat nie mieszkał sam, tylko z kolegami z fabryki, którzy wpuścili chłopców do środka. W owym lokum panował zaduch gotowanej kiszonej kapusty i dymu papierosowego. Bastian zakrztusił się w obskurnym przedpokoju. Chłopcy ubrani w mundury Hitlerjugend zauważyli, że współlokatorzy Friedricha patrzyli na nich bądź wrogo, bądź z wyczuwalną kpiną. Nie rozumieli przyczyn. Franz chciał pomówić z bratem i zapytać go o wyjaśnienia. Wprost nie mieściło mu się w głowie, że brat zrezygnował z dobrobytu i wybrał życie w tak poniżających warunkach.
Zirytowany przedłużającym się oczekiwaniem Franz zapytał jednego z mężczyzn, gdzie jest Friedrich.
– Przyjdzie na pewno – odparł tamten. – Dziś wieczorem ma walkę.
– Jaką walkę? – zapytali niemal jednogłośnie chłopcy.
– Bokserską – odparł tamten tonem, jak gdyby była to najoczywistsza rzecz na świecie.
Dla Franza jednak wcale nie było to takie oczywiste. Friedrich uprawiał boks – intuicja podpowiadała Franzowi, że jego brat bynajmniej nie pragnie zostać sportowcem. Zabolało go, że Friedrich nie napisał prawdy w listach do rodziny. Utrzymywał bowiem, że pracuje w wiedeńskiej fabryce remontującej tramwaje i że choć praca jest ciężka, na trzy zmiany, pozwala zarobić pieniądze, które zapewniają mu godne życie.
Friedrich zjawił się późnym wieczorem w otoczeniu kilku roześmianych i podchmielonych kolegów. Był bardzo spocony, a jego twarz nosiła wyraźne ślady walki. Łuk brwiowy był rozcięty, a grube szwy na skroni wyraźnie kontrastowały z rudymi smugami krwi. Rozbita dolna warga wzbogacała jego wcale nieprostacką twarz o ledwo zauważalny rys sportowej dumy. Friedrich był postawnym, atletycznym mężczyzną o szerokich barach, wyrobionych zapewne nie tylko w bokserskich walkach, lecz także przez ciężką pracę w fabryce. Pracował tam nie tylko dlatego, aby zarobić na utrzymanie. Kierowały nim motywy, o których Franz w owym czasie nie wiedział prawie wcale. Friedrich sympatyzował bowiem z Komunistyczną Partią Niemiec i chodził na potajemne zebrania partyjne. Był więc nastawiony zdecydowanie wrogo do nowego reżimu panującego w Austrii.
Starszy brat nie zauważył młodszego, który siedział pod ścianą głównego dużego pokoju zastawionego piętrowymi łóżkami. Z gwałtownych okrzyków kolegów Franz domyślił się, że Friedrich wygrał walkę, jednak za bardzo wysoką cenę. Friedrich solidnie oberwał, ale najwyraźniej był w tych brutalnych walkach zaprawiony i lubił je, zwłaszcza że przynosiły mu niemałe pieniądze. Wylewnie witał się ze wszystkimi. Komuniści, szczególnie ci ideowi, żyli we wspólnocie, gdzie wszystko było wspólne, bo należało do partii.
Gdy Friedrich ujrzał w końcu Franza i Bastiana w mundurach Hitlerjugend, od razu stał się mniej wylewny. Starł z czoła pot i krew. Jego usta zwęziły się, jakby w przeczuciu nieprzyjemnego, ale mimo to nieuniknionego spotkania z młodszym bratem zarażonym nazistowską gangreną. Ruchem dłoni odprawił kolegów poklepujących go po ramionach. Skórzaną i zniszczoną torbę rzucił niedbale na stół i z wyraźną irytacją zapytał:
– Co ty tutaj robisz, Franz?
Franz był bardzo zaskoczony. Pamiętał brata jako ułożonego młodzieńca i ulubieńca babci. Zawsze dogadywał się z Friedrichem lepiej niż z Lorenzem, studentem medycyny, a potem lekarzem w białym kitlu, zbyt wyniosłym dla dojrzewającego i potrzebującego akceptacji nastolatka. Teraz jego ukochany brat przemienił się w spoconego i okrwawionego wagabundę, dłubiącego w uchu z lekceważącym wyrazem twarzy i wycierającego wydobytą woskowinę o szary, brudny podkoszulek.
– Równie dobrze ja mógłbym cię zapytać o to samo – odrzekł Franz.
Zapadło kłopotliwe milczenie.
– Pisałeś nam, że masz pieniądze i że żyjesz uczciwie – dodał Franz.
– Bo mam i zarabiam najlepiej, jak umiem, w uczciwej i ciężkiej walce prawdziwych mężczyzn – odparł Friedrich, wydobywając z kieszeni pokaźny plik zmiętych banknotów. – To dwa tysiące czterysta marek.
Franz wiedział, że to duża suma. Miesięczny utarg sklepu mięsnego ojca. W kilka miesięcy po Anschlussie wszystko przeliczono na niemieckie marki, ponieważ austriackie szylingi stały się tylko wspomnieniem.
– Tak zarabiasz na życie? – zapytał młodszy brat.
– Tak mi się podoba – odparł Friedrich.
– Co to za walki bokserskie? Rodzice nigdy by się na to nie zgodzili.
Friedrich uśmiechnął się ironicznie. Po chwili powiedział najspokojniej w świecie:
– Rodzice nie mają nic do gadania. Zresztą, Franz, ty też nie. Nie obchodzi mnie, co powiedzą starzy. Jak widzę, szybko się przystosowali do nowej władzy. Właśnie z tego powodu nie chcę mieć nic wspólnego z rodziną.
Zaskoczeni Bastian i Franz wymienili wymowne spojrzenia. Friedrich najwyraźniej nie darzył zbytnią miłością narodowego socjalizmu. Chłopcy nie przypuszczali nawet, że brat jednego z nich sympatyzuje z komunistami.
Tymczasem, nie zważając na młodszego brata i na jego przyjaciela, Friedrich ściągnął podkoszulek i cisnął go na pobliskie krzesło. Chwycił spod stołu miednicę i napełnił ją wodą z jedynego kranu w pomieszczeniu. Zachowywał się tak, jak gdyby zupełnie nie przejmował się obecnością młodszego brata. Postawił miednicę z wodą na krześle. Wydobywszy kawał szarego mydła z torby, zaczął się myć. Gdy skończył, wytarł się ręcznikiem, po czym narzucił go na muskularne ramiona.
Franz patrzył na niego z podziwem i z pewną zazdrością. Podświadomie, może zupełnie dziecinnie uwielbiał starszego brata także za wygląd. Jego wyrzeźbione ciężką pracą atletyczne ciało wprawiało szczupłego i wątłego Franza w kompleksy.
Friedrich zestawił miednicę na podłogę, po czym usiadł na krześle. Franz z niecierpliwością oczekiwał na to, co powie starszy brat. W końcu Friedrich postanowił powiedzieć, co myśli.
– Po pierwsze, Franz, jesteś moim młodszym bratem, a nie babką, która wtrącała się zawsze w życie wszystkich. Nie wątpię też, że to ona nakłoniła cię do założenia tego mundurka. Ja jednak nie pozwolę nikomu wtrącać się w moje życie. To ja decyduję, jak prowadzę moje sprawy. Zrozumiałeś?
Gdy Franz chciał zaprotestować, Friedrich zadał następny cios.
– Walki bokserskie to mój sposób na życie i nic wam do tego! Nie wrócę do tej dziury, Franz, i nie spędzę życia na prowadzeniu sklepiku i rzeźni. – Mówiąc to, wskazał na plik zmiętych banknotów – To trzymiesięczny zarobek robotnika w fabryce.
Franz znów poczuł się jak uczniak. Strofowanie przez starszego brata nie byłoby dla niego tak przykre, wszak kochał go, jednak okoliczności sprawiły, że Franz czuł się przyparty do muru. Musiał się przeciwstawić. Był przekonany, że w tym sporze chodziło o zasady. Mundur Hitlerjugend powinien dać bratu czytelny sygnał. Franz próbował się tłumaczyć, lecz kiedy powiedział o wodzu oraz o roli partii, Friedrich natychmiast zareagował:
– Ty chyba straciłeś rozum, Franz! Czy ty myślisz, że ten wrzaskliwy mundurek czyni z ciebie nowego człowieka? Mam wrażenie, że nic nie widzisz i nie chcesz wiedzieć, co się naprawdę dzieje w tym kraju.
Tego jednak było za wiele dla młodych akolitów nazistowskiej wiary. Tych słów potwierdzających, że ukochany brat jest przeciwnikiem nowego porządku, Franz nie mógł darować. Wstał, wygładził mundur i skinął na Bastiana stojącego przy oknie i do tej pory przysłuchującego się rozmowie dwóch braci z milczącym sprzeciwem.
– Powinniśmy opuścić to miejsce, stary – rzekł Bastian.
– Masz rację – odparł Franz.
Miał już wyjść, ale jeszcze rzucił bratu:
– Nie powiem nikomu, że obraziłeś mundur Hitlerjugend, a przez to obraziłeś samego Führera. Nie licz jednak na mnie, kiedy ojciec sam się przekona, jak niegodnie zarabiasz na życie.