Читать книгу Czerń i purpura - Wojciech Dutka - Страница 16

CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział 11
NAJWIĘKSZY WRÓG

Оглавление

Milena zauważyła, że jeden ze stałych bywalców klubu Luny, pan Hovanec, bardzo się nią interesuje. To dzięki niemu kupiła drewno na opał, była mu wdzięczna, ale czuła, że nie powinna z nim zacieśniać stosunków. Luna stwierdziła, że ten człowiek ma ochotę na jednorazową przygodę. Gdyby Milena mu uległa, potraktowałby ją jak smakosz cytrynę: wycisnąłby sok do ostatniej kropli, a niepotrzebną skórkę wyrzucił.

Gdy dziewczyna bezpośrednio, ale bardzo grzecznie odmówiła spędzenia wieczoru w jego towarzystwie, uznała, że będzie miała spokój. Okazało się, że to błędne założenie. Hovanec należał do mężczyzn, którzy nigdy nie odpuszczali. Wiecznie nienasycony, nie rezygnował łatwo z miłosnych podbojów. Był pewny, że w końcu dopnie swego, nawet gdyby musiał wyłożyć okrągłą sumkę. Dziewczyna nie miała ochoty odwdzięczać mu się za pomoc w zakupie opału. Lekceważyła go i to doprowadzało go do szału.

Hovanec wchodził właśnie w pięćdziesiąty piąty rok życia, a odmowa Mileny tylko go nakręcała. Od tej pory bywał na każdym przedstawieniu, gdy tylko przebywał w Bratysławie. Zawsze wysyłał dziewczynie kwiaty, a także liściki z zapewnieniami o gorącym uczuciu. W końcu zapragnął podarować wybrance piosenkę. Sam nie miał słuchu, ale za to miał pieniądze. Opłacił więc muzyka, który ją skomponował, i ulicznego barda, który ją wyśpiewał pod oknem garderoby Mileny.

Wysłuchawszy piosenki, Milena zachowała zimną krew i zapytała adoratora, czy ta piosenka podoba się jego żonie. Hovanec był bowiem żonaty i miał troje dzieci. Nie przeszkadzało mu to w rozlicznych przygodach miłosnych, podczas gdy pani Hovanec z dziećmi siedziała w domu. Hovanec nie mógł puścić zniewagi płazem, zawsze dostawał każdą kobietę, której pragnął. Porażki rozdrażniały go, więc się przyczaił i czekał na okazję.

Któregoś wieczoru zakradł się do garderoby. Ukrył się za parawanem. Gdy Milena przyszła odświeżyć się po występie, natychmiast zaatakował. Pchnął dziewczynę na środek pokoju i próbował zgwałcić na kanapie. Milena krzyczała przeraźliwie, co zaalarmowało wszystkich w klubie. Nadbiegły koleżanki, a także woźny i napastnik został wyrzucony z klubu.

– A to świnia – powiedziała Luna. – Powinnam była to przewidzieć. Musisz być na to przygotowana. Mężczyźni po prostu tacy są.

Milena przyjęła to ze spokojem, choć jednocześnie miała ochotę płakać ze wściekłości. Po raz pierwszy w życiu doświadczyła czegoś takiego i miała nadzieję, że już nigdy nie będzie musiała przez to przechodzić.


Saksonia, 1940


Franz popatrzył na mury zamczyska. Obrastały je mech i dzikie wino. Miał wrażenie, że winorośl, uosabiająca siłę nieokiełznanego życia, próbuje się wedrzeć do wnętrza, rozgryźć mury i przeniknąć do korytarzy, komnat i lochów pamiętających jeszcze Marcina Lutra. Zamek Sonnenstein znajdował się w bezpośrednim władaniu SS. Nikt nie wiedział, co działo się w lochach, poza kilkoma wtajemniczonymi esesmanami i zatrudnionym tam personelem medycznym.

On i Bastian czuli się dobrze w Saksonii. Byli wartownikami, choć nie tego się spodziewali. Przeszedłszy kilkumiesięczne szkolenie, spodziewali się przydziału do jakichś ważnych dla Niemiec akcji. Jednak pod koniec tysiąc dziewięćset czterdziestego roku Niemcy nie prowadzili żadnej kampanii wojennej. Ich władza rozciągała się od powalonej w maju tego roku Francji po ziemie polskie okupowane już od września roku trzydziestego dziewiątego.

Szkolenie w ośrodkach SS oznaczało mordercze treningi, mające znieczulić na fizyczny ból i zmęczenie. Jego głównym celem było stworzenie nowego człowieka w pełnym znaczeniu tego słowa. Młodym Niemcom wmawiano, że ich walka jest dużo trudniejsza niż ta na froncie. Toczyła się z ukrywającym się wszędzie wrogiem i z tego powodu wymagała bezwzględnego posłuszeństwa oraz wierności graniczącej z fanatycznym uwielbieniem. Nie ten najlepiej służy, kto rozumie, mawiano. Nie należało stawiać żadnych pytań. Należało tylko wykonać rozkaz.

Franz i Bastian słyszeli także od innych esesmanów interesujące wywody etyczne. Według nich sumienie, podstawowa część duszy zdolna rozpoznawać dobro i zło, odtąd miało służyć spersonalizowanemu moralnemu osądowi narodu niemieckiego. Ale jak naród, osiemdziesięciomilionowy twór, miał mieć jeden osąd etyczny, tego nikt nie tłumaczył. Ten kolektywny mechanizm etyczny, jakiemu odtąd miała podlegać dusza Franza, był w gruncie rzeczy bardzo wygodny, bo zdejmował z jednostki osobistą odpowiedzialność za popełniane czyny i przenosił ją na bliżej nieokreślone pojęcie narodu. Franz uznał, że nie potrzebuje żadnych innych wyjaśnień. Nie dostrzegał i nie pojmował mechanizmu dialektycznego myślenia, które miało pozbawić go władzy nad własną duszą. Robił więc to, co mu kazano, ale nie dlatego, że odczuwał, że ktoś mu coś nakazuje, lecz dlatego, że sam tego chciał.

Skoro adepci SS uważali, że sumienie było niepotrzebne, to niepotrzebne było też współczucie. To kolejny żydowski wymysł i tego uczono ich już w Hitlerjugend. Model świata, którego częścią stał się Franz, wprowadził ślepe podporządkowanie zasadzie honoru. Honor miał być dodatkowym bezpiecznikiem dla wyrzutów sumienia. Miał sankcjonować bezwzględność w nigdy dotąd niespotykanej skali. Na szkoleniach, będących w istocie praniem mózgu, starsi esesmani uczyli młodszych i pracowali nad ostatecznym zohydzeniem znienawidzonych przez reżim Żydów, pozbawiając ich do reszty człowieczeństwa. Jako obrzydliwych i niegodziwych przedstawiano też Słowian i Romów.

Wyjaśniano także, że najlepsi Niemcy, a do takich należeli żołnierze z dwiema runami na mundurze, musieli założyć rodzinę, żeby przekazać następnym pokoleniom najwartościowszą niemiecką krew. Od tego uzależniano awans. Chłopakom, szczególnie tym pochodzącym z uboższych rodzin, ten warunek podobał się szczególnie: oznaczało to przejście do wyższej klasy społecznej. Z chwilą dołączenia do biologicznej nazistowskiej elity ciężar zapewnienia przyszłości ich rodzinom spadał na nazistowskie państwo. Opowiadano im, że po zwycięstwie tysiącletniej Rzeszy zostaną przeniesieni do Kapsztadu, Indii, w dowolne miejsce na świecie.

Bastian i Franz mieli więc prawo marzyć, że kiedyś staną się panami świata, ale droga do realizacji tych snów zaczynała się w zamku Sonnenstein. Pierwszego dnia uświadomił ich przełożony, Rottenführer Beer, który szlify zdobywał w obozie koncentracyjnym w Dachau, gdzie kształcił się pod żelazną ręką tamtejszego komendanta Theodora Eickego.

– Niech nie interesuje was, co się tutaj dzieje – rzekł Beer. – Wasze obowiązki ograniczają się na razie do sprawdzania przepustki kierowcy, na której zawsze musi być pieczątka „Komando specjalne Sonnenstein”. Czy to jest jasne?

– Jak najbardziej.

– Dalsze instrukcje później.

Przełożony był nadzwyczaj lakonicznym człowiekiem. Ale chłopcy mieli już wbite do głowy: wykonywać rozkazy i nie pytać. Postanowili trzymać się tej zasady.

*

Nocami mogli się przekonać, że zamek był opuszczony tylko z pozoru. Wtedy przyjeżdżały ciężarówki. Jedna, czasami dwie, a niekiedy cztery lub pięć. Nie było reguły. Wjeżdżały do zamku i następnego ranka wracały. Wjeżdżały szczelnie zamknięte, a wyjeżdżały już na wpół otwarte. Pewnej nocy Franz i Bastian nie mieli akurat służby, ale i tak koło wpół do trzeciej nad ranem obudził ich Beer. Zerwali się na równe nogi.

– Nocna robota. Zbiórka za pięć minut w pełnym rynsztunku.

Nie musiał niczego tłumaczyć. Obowiązywała zasada, że nie należy zadawać pytań przełożonemu. Gdy zeszli na dół, zauważyli tylko kilku esesmanów z psami i Beera, najstarszego rangą strażnika na zamku. Franz podejrzewał, iż Beer świetnie wie, co dzieje się w tym miejscu i że te częste powroty pustych ciężarówek wcale nie były przypadkowe. Wolał jednak zachować wątpliwości dla siebie, żeby nie robić sobie kłopotów.

Czerń i purpura

Подняться наверх