Читать книгу Czerń i purpura - Wojciech Dutka - Страница 15

CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział 10
LEKCJA ANATOMII

Оглавление

Słowacja, lato 1940


Matka regularnie przysyłała z Węgier listy. Przychodziły zawsze na wpół otwarte, aby nie było wątpliwości, że czytała je cenzura. Ksiądz Tiso wolał wiedzieć, co myślą obywatele, którzy nie są katolikami. Poza tym listy miały stempel węgierskiej poczty, a Słowacja i Węgry za sobą nie przepadały. Po upadku Czechosłowacji Węgry zajęły część Rusi Zakarpackiej należącej uprzednio do państwa czechosłowackiego. Tymczasem rząd księdza Tiso widział w tym zabór części Słowacji przez starego wroga. Tylko potęga Niemiec zmuszała oba kraje do cichej koegzystencji.

Początkowo matka wciąż wylewała żale, ale pod koniec lata zmienił się ton tych listów. Pani Zinger stwierdziła, że na Węgrzech wcale nie jest tak łatwo żyć i że rodzina Róży bardzo potrzebowała finansowej pomocy, gdyż siostrze Mileny i jej mężowi się nie ułożyło. Węgierscy nacjonaliści robili wszystko, żeby uprzykrzyć życie Żydom i Romom. Matka musiała podjąć pracę fizyczną w jednej z budapeszteńskich fabryk, chociaż liczyła, że wywiezione oszczędności sprawią, iż nie będzie musiała tak pracować jak w Bratysławie. Pieniądze szybko się skończyły. Milena wciąż nie mogła się nadziwić pomysłowości matki, która zdołała przemycić je przez granicę. Również nadal nie potrafiła zrozumieć, jak to możliwe, że własna matka traktowała ją tak, jakby była obcą osobą. Poza tym mecenasowa pisała, że Budapeszt żyje tak, jakby wojny nie było. Milenie nie brakowało już matki. Odpowiedziała, że nie zarabia w klubie dużo i nie może im pomóc. Miała świadomość, że zrani miłość własną matki, ale podejrzewała, że sytuacja na Węgrzech jest znośna, a prośba o pomoc finansową wynika przede wszystkim z niechęci matki do pracy w fabryce.

Poza tym Milenę bez reszty pochłaniał klub; oddawała się z pasją ćwiczeniom choreograficznym i uczyła tekstów nowych piosenek, które Luna chciała zaprezentować publiczności. Koleżanki z pracy nie mogły nie zauważyć afektu Luny dla młodej śpiewaczki, ale nie widziały w tym problemu. Luna była tak barwną osobowością, tak bogatą i twórczą, a przy tym sympatyczną, że złożoność jej miłosnego świata była tylko nieznaczącym dodatkiem do jej portretu.

Pewnej nocy w październiku tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku, kiedy od dobrych kilku miesięcy szalała już wojna na froncie wschodnim, do garderoby Mileny weszła Luna. Zaproponowała, żeby razem spróbowały uciec na Węgry.

– Uciec? – zapytała zaskoczona Milena. – Mnie jest tutaj dobrze. Po co miałybyśmy tam uciekać?

– Znam wielu ludzi, którzy mogliby nam pomóc. W Budapeszcie to dopiero jest życie. Nie to, co tutaj, w tej dziurze. Tam jest więcej możliwości.

– Nie kłam. Chodzi o coś innego. Chcę wiedzieć wszystko – powiedziała dziewczyna.

Luna była zakłopotana, ale postanowiła wyznać prawdę. Dobry czas na Słowacji się kończył.

– Muszę ci opowiedzieć, czego dziś dowiedział się mój mąż – mówiła z przejęciem Luna. – Sama zdecydujesz, co z tym zrobić. Uważam, że nie powinnaś pozostawać w Bratysławie.

*

Mikulas Morgenstern, mąż Luny i współwłaściciel klubu, od lata tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku pracował w kancelarii słowackiego rządu. Dobrze mu tam było. Polubił nawet księdza prezydenta Tiso, bo jakże nie lubić takiego miłego, jowialnego człowieka. Prezydent uśmiechał się czasami jak poczciwy wiejski proboszcz, jednak ta sympatyczna powierzchowność kryła bezwzględnego autokratę, podporządkowanego Niemcom, który bez wahania niszczył wszystkich, którzy mogli zagrozić jego władzy.

Pewnego dnia ksiądz prezydent zapytał któregoś ze współpracowników, czy pan Morgenstern jest dobrym katolikiem. Oczywiście, że bardzo dobrym, odpowiedzieli pracownicy kancelarii, miał nawet korzenie niemieckie. Jednak jego żona, niemoralna śpiewaczka i właścicielka klubu nocnego, była Żydówką w drugim pokoleniu. Z tego powodu Morgensterna przesunięto do mniej znaczących zadań administracyjnych. Ambitny człowiek czuł, że jest marginalizowany. Chciał wiedzieć dlaczego. Zapytał o to przywódcę Gwardii Hlinkowej i zarazem ministra, Vojtecha Tichego.

– Ależ skąd takie domysły, panie Morgenstern! – odparł minister. – Pan jesteś dobry człowiek i Niemiec, co dziś jest ważne. Problem mamy tylko z pańską żoną.

– A co ona ma do tego, na miły Bóg? Zapewniam, że klub…

– Klub nie szkodzi. To nie ma znaczenia. Tylko jej pochodzenie.

Teraz zrozumiał. Luna miała żydowskie korzenie. Była jednak ochrzczona, chodziła z nim do kościoła – wprawdzie nie co tydzień, ale w najważniejsze święta była zawsze obecna. Morgenstern powiedział bez ogródek, że nie rozumie, jakie znaczenie ma rodowód jego żony, skoro jest chrześcijanką. Tichy odpowiedział rozbrajająco szczerze:

– Niemcy nas naciskają.

– Naciskają? Na co? – pytał zdumiony Morgenstern.

– Chcą, żebyśmy przemyśleli sprawę żydowską. Nie wiem, jak to się skończy, ani jak ksiądz prezydent zamierza to rozwiązać. A rozwiązać to musimy, jeśli nie chcemy, żeby Niemcy rozwiązali to za nas. To byłaby katastrofa, rozumie pan? Nie chcemy, żeby Niemcy wkroczyli na Słowację.

– Nie, nie chcemy – potwierdził Morgenstern, myśląc o swojej żonie.

*

Aby wstąpić do SS, Bastian i Franz musieli przejść przez szczegółowe badania rasowe, które odbywały się w Instytucie Dziedziczności, Biologii i Czystości Rasowej Trzeciej Rzeszy na Uniwersytecie Frankfurckim. Chłopcy pojechali tam koleją. Zjedli obiad w kantynie uniwersyteckiej, potem przyjął ich młody lekarz SS i zarazem pracownik naukowy uczelni. Bastian wszedł do gabinetu pierwszy. Obaj chłopcy byli bardzo zdenerwowani, ponieważ określenie ich typu rasowego miało fundamentalne znaczenie. Mężczyźni, u których badanie stwierdziłoby występowanie cech niearyjskich, nie mieli szans na przyjęcie do SS, nawet gdyby udowodnili swoje niemieckie pochodzenie od początku dziewiętnastego wieku. Gdy Bastian wyszedł z wyrazem triumfu na twarzy, na spotkanie z lekarzem SS poszedł Franz.

– Nazwisko i data urodzenia? – zapytał lekarz.

– Franz Jacob Weimert, urodzony dwudziestego drugiego maja tysiąc dziewięćset dwudziestego pierwszego roku w Drasenhofen.

Lekarz zapisał w formularzu nazwisko i imię chłopaka i raz jeszcze spojrzał na dostarczone przez niego dokumenty: własnoręcznie napisane podanie, życiorys, metrykę wypisaną suchą i rzeczową łaciną. Ten ostatni akt potwierdzał, że Franz ma niemieckie pochodzenie do czwartego pokolenia wstecz. W roku tysiąc osiemset pierwszym wędliniarz o takim nazwisku otworzył masarnię w Drasenhofen, co skwapliwie odnotowała kancelaria parafialna, ponieważ przodek Franza przeznaczył na kościół dwadzieścia cesarskich guldenów.

Następnie Franz musiał wykonać serię ćwiczeń gimnastycznych: skok przez kozioł, wspinaczka po linie, ćwiczenia wytrzymałościowe. Esesman miał być nadczłowiekiem o wyjątkowych predyspozycjach ciała i ducha, czystym owocem eugenicznej myśli dzielącej ludzi na doskonałych i zarazem godnych życia i na tych, którzy nie byli tego życia warci. Te zasady stały w sprzeczności z dotychczasowym moralnym światem chłopaka.

Jednak Franz pragnął w nie uwierzyć. Wiedział, że jeśli zostanie przyjęty do SS, dostanie skórzany pas, na którego sprzączce wygrawerowane będą słowa: „Moim honorem jest wierność”. To było wyznanie nowej wiary, którą chłopak chciał zastąpić tą dawną, którą porzucił. Zarazem to nowe wyznanie wiary stawało się oznaką porządku świata, do którego pragnął wejść. Chciał też uspokoić własne sumienie, poczuć się lepiej i przysporzyć choć odrobinę dumy rodzinie. Jeśli oczy są zwierciadłem duszy, to ktoś, kto widział Franza po raz pierwszy, byłby gotów przysiąc, że chłopak ma tak dobrze poukładane w głowie, jak niewielu jego rówieśników, i że na pewno wyjdzie na ludzi.

Tak popatrzył na Franza lekarz SS podczas badania. Po wykazaniu się przez chłopaka sprawnością fizyczną lekarz określił jego typ rasy. Franz musiał stanąć przed lekarzem na baczność w slipach. Esesman w białym fartuchu zmierzył suwmiarką rozstaw szczęk chłopaka, a następnie za pomocą innego przyrządu, przypominającego kątomierz, sprawdził kąt nachylenia czoła do twarzy. Wszystkie dane skrupulatnie wpisywał w rubryki arkusza. Sprawdził także dokładnie, czy płaty skroniowe czaszki odpowiadają cechom rasy aryjskiej. Chodziło o to, aby nie były nadmiernie wypukłe – takie czoła mieli ludzie podejrzani rasowo, na przykład Słowianie oraz Romowie. Lekarz musiał się zatem upewnić, że Franz wykazuje właściwe zewnętrzne cechy rasowe i że budowa jego ciała nie nasuwa podejrzeń, że nie jest tym, za kogo pragnie uchodzić.

Franz był bardzo zaaferowany procedurą. Uważnie przyglądał się lekarzowi. Nosił on nieskazitelnie biały fartuch, spod którego wystawał mundur w kolorze feldgrau. Na kołnierzu munduru widniały wyszyte dwie srebrne runy. Chłopak pomyślał nawet, że gdyby chodził w takim mundurze, wszystkie dziewczyny natychmiast uznałyby go za interesującego.

Tymczasem lekcja anatomii rasowej trwała dalej. Lekarz uprzejmie poprosił chłopaka, by ściągnął spodenki. Wprawny w poszukiwaniu rasowych defektów, chciał ocenić, czy Franz jest zdolny do płodzenia czystych rasowo niemieckich dzieci. Gdy upewnił się, że z budową chłopaka wszystko w porządku, wówczas zajął się włosami i oczami. Rasistowska pseudonauka stwierdzała wyraźnie, że włosy i oczy najpełniej zdradzały nieczystość lub niedoskonałość rasową. Lekarz chwycił tablicę z modelami gałek ocznych we wszystkich kolorach naturalnie występujących w przyrodzie. Spojrzał Franzowi w oczy. Błyskawicznie odnalazł odpowiednik na tablicy.

– To te! – Wskazał palcem oko w trzecim rzędzie wzornika, wśród oczu, jakie mogli mieć czyści rasowo Niemcy.

Zanotował w odpowiedniej rubryce, że oczy Franza mieszczą się w typie 3D i że są brązowomiodowe. Lekarz uprzejmie wyjaśnił, że oczy o takim zabarwieniu występują w środkowych Niemczech, a także w Bawarii i Austrii.

Teraz lekarz zajął się włosami. Z pomocą przyszła mu tabliczka z kosmykami włosów, od złotego blondu po antracytową czerń. Esesman spojrzał na włosy Franza i ze znawstwem szybko odnalazł odpowiednik na tablicy.

– To te! Jasny szatyn, typ 2E.

Znów zanotował skrzętnie wynik. Franz mógł się już ubrać. Następnie lekarz najzupełniej poważnie zaczął pisać uzasadnienie swojej decyzji. Gdy zapisał prawie półtorej strony, powiedział zdenerwowanemu chłopakowi:

– Jesteś typem południowonordyckim, typ 2C.

– Czy to źle? – zapytał zbaraniały Franz.

– Oczywiście, że nie – odpowiedział z uśmiechem esesman. – Ja nie widzę rasowych przeciwwskazań dla twojej kariery w SS. Twoja krew najprawdopodobniej musiała wymieszać się w zamierzchłej przeszłości z węgierską albo z romańską. Twój ród musiał mieć wśród przodków Rzymian zamieszkujących wówczas ziemie Dolnej Austrii. Ta prowincja nazywała się wtedy Noricum.

Franz nagle sobie przypomniał.

– Prapradziadek był Niemcem z Siedmiogrodu.

– Widzisz, że miałem rację! – powiedział z triumfem lekarz. – Zatem twoi przodkowie musieli mieć korzenie wśród romańskiej ludności Rumunii. Jak wiesz, tereny te w zamierzchłej przeszłości zamieszkiwali Rzymianie. Zatem wszystko w porządku; jesteś czystym rasowo Niemcem, który w swoich żyłach ma odrobinę szlachetnej krwi Rzymian.

Lekarz SS następnie westchnął, że czysty typ nordycki to zaledwie dziesięć procent Niemców. Franz miał wrażenie, że młody uczony naprawdę wierzył w potęgę eugeniki. Według niego klasyczny typ nordycki, wysoki blondyn z niebieskimi oczami, miał sześć podkategorii, a ideał, typ 1A, był bardzo rzadki. Esesman tłumaczył chłopakowi, że chodzi o idealne proporcje ciała. Z tego też powodu większość nordyckich Niemców to typ 1B. Wywód doktora był dość skomplikowany, ale Franz cieszył się, że niemiecka nauka potrafiła opracować kryteria czystości rasowej, o której tak często mówił Führer.

– Cieszę się, że sprostałem wymaganiom rasy – powiedział Franz, choć wydawało mu się, że cokolwiek powie, zabrzmi idiotycznie.

– Ja też – odparł lekarz. – Potrzebujemy takich młodych i ideowych Niemców jak ty. Życzę powodzenia na szkoleniach.

– Dziękuję panu, Herr Doktor – odpowiedział chłopak.

Wtedy lekarz wstał, podszedł do niego i uścisnął mu rękę. Był bardzo bezpośredni. Zaimponowało to chłopakowi. Pomyślał, że ten lekarz jest nie tylko świetnym naukowcem, lecz także sympatycznym człowiekiem.

– Nazywam się Mengele – przedstawił się. – Unterscharführer Josef Mengele. Zostałem niedawno przyjęty do SS, więc wiem, co czujesz. Może kiedyś się spotkamy w służbie dla Niemiec.

– Może – odpowiedział Franz.

Pożegnał się i podziękował. Wychodząc, czuł, że kręci mu się w głowie od tej całej nauki. Stwierdził, że lekcję anatomii doktora Mengele zapamięta na długo.

*

Oczekujący na niego Bastian od razu pochwalił się, że jest typem bliskim ideałowi, kategoria 1B. Franz przyznał, że i w tym przyjaciel okazał się lepszy.

– Powiedz, długo oglądał ci jaja? – zapytał Bastian, parskając śmiechem.

Franzowi nie było jednak do śmiechu. Traktował wstąpienie do SS śmiertelnie poważnie. Przyznał, że odczuwa podświadome podniecenie na widok munduru z dwiema runami. Liczył, że dzięki temu mundurowi pomści śmierć Friedricha i zmyje z rodziny hańbę Lorenza. Starszy brat z każdym miesiącem stawał się coraz większym ciężarem. Nie pracował i nie potrafił się pogodzić ze swoim kalectwem.

Przez następne sześć miesięcy chłopcy stacjonowali w Wiedniu, ucząc się na kursach organizowanych przez tamtejsze SS. W grudniu tysiąc dziewięćset czterdziestego roku trafili do pierwszej poważnej placówki, zamku Sonnenstein w Saksonii. Do rodziców Franz przyjechał tylko na kilka dni, żeby się spakować. Jedynie babcia była dumna ze swojego wnuczka. Rodzice milczeli, ale chłopak uznał to za zgodę na wszystko, czego się podjął i na wszystko, co miał przynieść mu los.

Czerń i purpura

Подняться наверх