Читать книгу Kaszanka jako forma życia duchowego - Zbiegniew Mentzel - Страница 10
ОглавлениеZiemia dookoła Krakowa
„Trzy zera w zapisie bieżącego roku zawierają nieznany pierwiastek, oznaczający chaos... Ów chaos już zaczął się przejawiać w panice, jaką wywołuje milenijna pluskwa... Ludzie prawdopodobnie zaczną teraz błądzić...” – przeczytałem w „Trybunie” i wzruszyłem ramionami, kompletnie lekceważąc proroctwo numerolog, Anety Bartnickiej. Było pogodne przedpołudnie 14 stycznia roku 2000. Pociągiem ekspresowym InterCity „Kaszub” jechałem z Warszawy do Krakowa. Radość przepełniała moje serce.
Z wielu powodów byłem aż tak bardzo rad. Jechałem do Krakowa kupić dla Jovanki srebrny relikwiarzyk w kształcie medalionu, który ostatniego dnia roku 1999 zadatkowałem w Salonie Dzieł Sztuki na Świętego Jana. Zobaczyć medalion na piersi mojej żony chciałem jak najszybciej, ale nie tylko dlatego cieszyłem się z podróży. Pochodzić po Krakowie, zjeść obiad w Paese i popatrzeć na pozornie senne ruchy właścicielki wyśmienitej restauracji korsykańskiej – także nie było mi perspektywą niemiłą, a przecież ostrzyłem sobie jeszcze zęby na książki, które zamierzałem upolować w antykwariatach.
Przedział pociągu wypełniali w połowie Niemcy, a w połowie Polacy. „Weimar und Krakau?, Ja, Krakau und Weimar, natürlich” – rozmawiali ze sobą leniwie przystojna blondynka o zrośniętych brwiach i znacznie młodszy od niej brunet z hiszpańską bródką. Poczułem żal, że od dziecka nie jestem człowiekiem dwujęzycznym. Wprawdzie zmuszony przez Alfreda Polifkę, nauczyciela niemieckiego w szkole średniej, wykułem na blachę wszystkie czasowniki nieregularne, ale jedynym dłuższym tekstem, jaki mógłbym powiedzieć teraz po niemiecku, był Erlkönig Goethego.
„Wer reitet so spät durch Nacht und Wind” – rytualnie wyrecytowałem początek ballady geniusza z Weimaru, uświadamiając sobie jednocześnie, że znam dwadzieścia jeden przekładów Króla Olch na język polski.
Zabrałem się do lektury prasy bieżącej i zaległej. Za pomoc w wytropieniu skradzionych z Biblioteki Jagiellońskiej starodruków (w tym bezcennej Cosmographii Ptolemeusza) reporter „Gazety Wyborczej”, Włodzimierz Kalicki, otrzymał dopiero co od prezydenta Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski.
„Ten brodaty olbrzym, łagodny i roztargniony, jest jako dziennikarz bezwzględnie dociekliwy, zorganizowany, twardy” – czytałem w „Gazecie Wyborczej”, by po chwili dowiedzieć się, że partner Kalickiego, Michał Spandowski, jedyny w Polsce czynny inkunabulista, wypija dziennie do piętnastu kaw. Niemiecki dom aukcyjny Reiss & Sohn stracił dwa miliony marek wydanych na zakup ukradzionych w Krakowie dzieł. Trzy zera w zapisie bieżącego roku zapowiadają chaos – przypomniałem sobie bałamutną przepowiednię numerolog z dziennika postkomunistów. Ekspres „Kaszub” pędził po szynach, a jego koła wydawały niepowtarzalny odgłos opisany przez Urszulę Kozioł: „Daj, dam, dasz, da... Daj, dam, dasz, da... Daj, dam, dasz, da...”.
Na stację Kraków Główny przybyliśmy punktualnie. Prosto z dworca udałem się do redakcji „Tygodnika Powszechnego”, aby przeczytać na szpaltach swój felieton. Zakłopotany czymś redaktor Marian Stala powitał mnie na progu powściągliwie. Dokładnie trzy lata mijały właśnie od mojego debiutu na ostatniej stronie „Tygodnika”, a trzy lata pisania w „Tygodniku”, choćby nawet w charakterze stałego felietonisty, to stanowczo za mało, abym odwiedzał redakcję bez poczucia niepewności.
Przeczytałem felieton, dokonałem autorskiej korekty tekstu i udało mi się uprosić Artura Strzeleckiego, by wprowadził do komputera naniesione przeze mnie poprawki. Zostałem następnie przedstawiony Pani Józefie Hennelowej, której książkę o Juliuszu Osterwie (współautor: Jerzy Szaniawski) kupiłem jako siedemnastolatek podczas słynnej wyprzedaży tytułów Państwowego Instytutu Wydawniczego w pamiętnym roku 1968. Opowiedziałem tę historię.
Kiedy wychodziłem z redakcji „Tygodnika Powszechnego”, na dworze było już ciemno. W Salonie Dzieł Sztuki na Świętego Jana kupiłem srebrny relikwiarzyk dla Jovanki. Oglądając przez lupę medalion, na rewersie z wizerunkiem tajemniczej postaci w kornecie zauważyłem napis „Catherine Labouré”. Gabloty Salonu pełne były przedmiotów, które ciekawiły mnie z różnych względów. Poczułem głód. W restauracji korsykańskiej zamówiłem wyborne pory zapiekane pod beszamelem i karafkę czerwonego wina. Jadłem, piłem, patrzyłem na właścicielkę Paese, w której czaiła się energia, i zbierałem siły do walki z pokusami nocnego Krakowa.
*
15 stycznia była sobota. Antykwariaty zamykano o drugiej po południu, a ja pragnąłem spenetrować je systematycznie. Wiedziony zdumiewającą intuicją, natrafiałem na książki inspirujące mnie do pracy literackiej: Matematyka ornamentu (z wizerunkami babilońskich szlaków kafelkowych), Zygmunta Glogera Dolinami rzek. Opisy podróży wzdłuż Niemna, Wisły, Bugu i Biebrzy (z fotografiami mostu kolejowego w Grodnie i czółna rybaków nadniemeńskich), Samorodny teatr w szkole. Rzecz o instynkcie dramatycznym u dzieci i młodzieży (brak ilustracji, za to tekst w całości rewelacyjny), wiele innych...
W antykwariacie na Świętego Tomasza natknąłem się na potomka ostatnich właścicieli pałacu w Wilanowie. Dziesięć lat temu poznałem go nad morzem. Znajomy z wakacji przeglądał kolekcję starych rycin. Stałem na drabinie, odczytując tytuły zapomnianych autobiografii z początku stulecia, kiedy blada jak płótno antykwariuszka zażądała pomocy. Ogolony do skóry osiłek, wyglądający na żołnierza mafii wołomińskiej, zaoferował jej przed chwilą dwa bezcenne starodruki, żądając zapłaty gotówką.
„Zamykamy drzwi! To książki skradzione z Biblioteki Pruskiej. Łapać złodzieja!” – usłyszałem wołanie i zobaczyłem, jak potomek Branickich wytwornym gestem ujmuje osiłka pod ramię. Bieg wydarzeń nabrał przyspieszenia. Przerażony skin wyszarpnął się z uścisku, porzucając oprawne w skóry „Acta Eruditorum”. Na ulicy trzej atleci obserwowali go z napięciem, a gdy wybiegł z antykwariatu, wszyscy w okamgnieniu zapadli się pod ziemię.
„Od razu zdjąłem okulary, widziała pani, od razu zdjąłem okulary” – powiedział przepraszająco mój znajomy, a ja daremnie szukałem dla siebie usprawiedliwienia.
Kiedy znalazłem się na Rynku, w kościołach biły dzwony. Pochód pięćdziesięciu królów majestatycznie przemieszczał się na szczudłach z placu Marii Magdaleny. Weimar, Europejska Stolicy Kultury roku 1999, uroczyście przekazywał Krakowowi tytuł Europejskiej Stolicy Kultury roku 2000. W oficjalnej delegacji niemieckiej, oczekującej przy Pałacu Wielopolskich, ujrzałem poznanych w ekspresie „Kaszub” towarzyszy podróży. Barwny korowód przebierańców otoczył mnie ze wszystkich stron. Przez chwilę odnosiłem wrażenie, że wśród połykaczy ognia, szopkarzy i rycerzy pojedynkujących się na topory, dostrzegam upiornie uśmiechniętą twarz nauczyciela niemieckiego, Alfreda Polifki. „Odlot? Totalny odlot?” – zagadnął mnie krakowski dziad, a może raczej aktor Starego Teatru.
Upierając się przy układzie geocentrycznym, Ptolemeusz błądził. Ziemia obracała się dookoła Krakowa coraz szybciej, ale nie czułem zawrotu głowy. Byłem ożywiony. Rok z trzema zerami zaczynał się jak dobra powieść realistyczna.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki