Читать книгу Wszystko, co piękne, zaczęło się potem - Simon Van Booy - Страница 11

2

Оглавление

Wkrótce po tym, jak Rebecca znalazła w Atenach swój własny kąt, poznała pewnego młodego mężczyznę. Miał na imię George, mieszkał sam i był bardzo zagubiony. Widywała go nieraz spacerującego przed stacją metra Monastiraki, niedaleko wąskiej bramy pchlego targu. Lubiła tam czasem usiąść i poobserwować ludzi.

Ubierał się zbyt elegancko jak na swój wiek i tutejszy klimat.

Dzieci ulicy chodziły za nim w drewniakach, przygrywały mu na małych akordeonach, ciągnęły za marynarkę i zachodziły drogę. Próbował się od nich uwolnić, ale nie był niemiły – przypominał trochę wujka, który ma mnóstwo siostrzeńców i bratanków, i choć słabo ich zna, kocha wszystkich.

Wyglądał na kogoś, kto przeczytał w łóżku całego Prousta. I kto chciałby wstawać wcześnie rano, ale rzadko kiedy mu się to udaje. Spacerował wolnym krokiem, zgarbiony nad papierosem.

Pewnego dnia przypadkiem usiadł obok Rebekki na marmurowym murku, na którym miejscowi lubią się wygrzewać z zamkniętymi oczyma. Ona siedziała nieruchomo i milczała. Jego buty były ciemnobrązowe. Uliczni chłopcy spostrzegli go i podbiegli, stukocząc głośno drewniakami o bruk.

Zerkali na nią nieufnie.

– To twoja dziewczyna? – zapytał któryś po angielsku.

George zarumienił się ze wstydu. Zmarszczki wokół jego ust były jak nawias otaczający niewypowiedziane słowa.

– Nie, to nie jest moja dziewczyna – odpowiedział cały czerwony.

– Ładna – zauważyła mała Romka.

– I pewnie właśnie dlatego nie jest moją dziewczyną.

Dzieci w milczeniu trawiły jego słowa. Jedno zaczęło ziewać.

– Ma pan dla nas cukierki, panie George?

George wyjął z teczki torebkę cukierków i wręczył ją chłopcu. Dzieci roześmiały się i uciekły.

– Kupiłeś je specjalnie dla nich? – zapytała Rebecca.

Wydawał się zaskoczony tym, że się do niego odezwała. Odparł, że nie wolno mu jeść cukru, więc tak naprawdę dzieci wyświadczają mu przysługę. Przez chwilę rozmawiali o pogodzie, potem o Grekach i o pchlich targach, na które oboje od czasu do czasu zaglądali. Byli zgodni, że najlepszy dzień na wizytę to niedziela, wtedy sprzedawcy rozkładają towary na kocach, a ludzie mają czas, żeby się zatrzymać.

Każdy taki koc to morze zagubionych przedmiotów – zauważył George. A każdy przechodzień swoim spojrzeniem układa je w inną całość.

Był Amerykaninem z Południa. Rebecca powiedziała, że czytała Przeminęło z wiatrem, ale dawno temu i po francusku. George odrzekł, że w tej książce pojawia się na moment jego dziadek – jako trzeciorzędna postać na ospałym koniu. Rozbawiło ją to. Mówił bez pośpiechu, jego usta długo żegnały się z każdym wypowiadanym słowem.

Rozmowa przechodziła z tematu na temat. Mijały godziny. Rebecca przyznała, że już wcześniej zwróciła na niego uwagę i że wydał jej się sympatyczny. George przyznał, że jest trochę nieśmiały.

– Ja też – powiedziała.

Po pewnym czasie George nagle wstał i oznajmił, że musi już iść. Nie pocałował jej na pożegnanie, tylko uniósł dłoń i uciekł. Obejrzał się jeszcze, żeby jej pomachać.

Parę tygodni później – żadne z nich nie umiałoby powiedzieć, ile dokładnie czasu minęło – wpadli na siebie na skraju kawiarni i tak jak poprzednio zamienili kilka słów. Luźna pogawędka szybko zamieniła się w rozmowę. Rebecca usiadła. Kelnerka wzięła ich za klientów i, nieco poirytowana, że wybrali najdalszy stolik, przyniosła dwie szklanki wody.

I tak oto przypadek sprawił, że zjedli pierwszy wspólny posiłek.

Był to początek niezamierzonego rytuału: spotykali się w pobliżu stacji metra Monastiraki, jedli obiad, pili dużo wina, a potem George odprowadzał Rebeccę do domu, niekiedy obejmując ją ramieniem.

Długie, nieśpieszne rozmowy, dym z papierosów, wieczorne drinki, leniwe spacery do domu – tak wyglądała ich przyjaźń dwa miesiące po pierwszym spotkaniu. George był zawsze dobrze ubrany i niezmiennie sympatyczny, choć miał słabą głowę. Pożegnania pod domem Rebekki, rozpięte gdzieś między zmęczeniem i zakłopotaniem, zawsze trwały dłużej, niż tego chciała.

Któregoś razu nachylił się i pocałował ją w policzek.

Pochyliła głowę jakby w modlitwie. Kiedy zbliżył usta do jej ust, cofnęła się. On także się cofnął, dość gwałtownie, jak gdyby nie do końca kontrolował swoje ciało. Utkwił wzrok w schodach, w gąszczu roślin, które porastały ścianę budynku, chłonąc ile się da z wyschniętej ziemi.

– Przepraszam – odezwał się. – Nie powinienem był.

– Nie, nie. Nic się nie stało.

Rebecca straciła dziewictwo w moskiewskim hotelu, w którym nocują pracownicy Air France, niedaleko Kremla. Miała wtedy dwadzieścia dwa lata.

Siedzieli na łóżku, śmiali się i pili wódkę. On miał białe skarpetki. Na dworze było bardzo zimno. Poznali się w autobusie dowożącym członków załóg z lotniska do hotelu. Był Holendrem. Kiedy było już po wszystkim, pocałował ją w czoło, wstał i otworzył okno. Mroźne powietrze wdarło się do środka. Wypalił papierosa, przytakując jej we wszystkim, co mówiła. Potem wzięli prysznic i się ubrali. Patrzył, jak Rebecca wymachuje suszarką wokół głowy. Jego żona też była Holenderką. Nie mieli dzieci. To nie był mężczyzna, którego mogłaby pokochać, ale pozwoliła swojemu ciału, żeby go zapragnęło.

Na George’a reagowało obojętnie. Nie czuła pożądania, tej delikatnej, ale potężnej siły, którą obudził w niej holenderski pilot. Tamto uczucie było czymś zewnętrznym, na co oboje wyrazili zgodę – specyficznym rodzajem głodu wywołanym po to, by go zaspokoić. Przy George’u nie doznawała tego dreszczu, za to czuła się bezpieczna, gdy obejmował ją ramieniem. Miał miękką klatkę piersiową. Był jak spokojne morze, po którym można dryfować bez końca i bez celu. Będzie musiała mu to powiedzieć, inaczej może go zranić.

– Zawsze nosisz krawat? – zapytała.

Wieczór zarzucał na miasto swoje sieci.

Latarnie jeszcze się nie zapaliły.

Ludzie wynosili śmieci w małych pozawiązywanych workach.

George był trochę bardziej pijany niż zwykle i miał kłopoty z utrzymaniem równowagi.

– Po prostu lubię krawaty.

– Ładnie ci w tym.

George uniósł koniec jasnopomarańczowego krawata. Był nadrukowany małymi klaszczącymi dłońmi.

– Biją brawo – uśmiechnął się i odwrócił do niej plecami. Rebecca zastanawiała się, czy płacze. Próbowała to sobie wyobrazić.

Tego wieczora w Atenach było bardzo cicho. Dobiegał ich tylko głuchy stukot pionków o planszę do tryktraka na jednym z balkonów.

Gdzieś dalej rozległo się szczekanie psa.

Hałas skutera, potem czyjeś kroki.

– Przytul mnie, George.

Sztywne ramiona objęły ją w talii i spoczęły delikatnie na jej biodrach. Prawie jej nie dotykał.

– Nie gniewaj się na mnie – szepnęła.

– Gniewam się na siebie – odparł.

Widziała, że jest pijany.

– Bo mnie pragniesz?

– Tak.

Niezgrabnie cofnął ręce, jakby odplątywał je z jej talii. Jego buty zaskrzypiały na bruku, drepcząc w miejscu, jakby śpieszno im było w drogę.

– Przez całe dzieciństwo uczyłam się samotności.

– Ja też.

– W takim razie nie możesz się gniewać na siebie ani na mnie – odparła z wdziękiem.

Powiedziała coś jeszcze, żeby rozwiać zakłopotanie, które w przeciwnym razie towarzyszyłoby im aż do następnego spotkania. Pocałowała go w policzek – kilka razy, lecz jej pocałunki były jak puste słowa, które nie niosą niczego prócz pocieszenia.

Czuła ciepło jego czoła, delikatny zapach soli.

Przejeżdżający samochód zwolnił na chwilę, a potem znów przyspieszył. Cokolwiek się wydarzy, będą musieli jakoś znieść żar nadchodzącego lata.

Rebecca utkwiła wzrok w kociaku drzemiącym pod kołem zaparkowanego auta.

– Gdybyś potrzebowała, żeby ktoś ci otworzył puszkę albo coś pomieszał, albo gdybyś chciała pożyczyć suszarkę, to mieszkam niedaleko.

– Dzięki, George.

– Chociaż akurat suszarki nie mam. Ale mam niesamowite nagrania suit Bacha.

Rebecca wzruszyła ramionami.

Nie wiedziała, kiedy znowu najdzie ją ochota na spotkanie. George był dla niej łatwą ucieczką od dotychczasowego życia: wiedział o niej tylko tyle, że jest francuską malarką w Atenach. Zamierzała tu dużo malować, a później wystawić swoje prace w Paryżu i zrobić furorę.

Może pewnego dnia matka przypadkiem wstąpi do galerii, nie zdając sobie sprawy, że wywieszone tam obrazy to nieoficjalna biografia jej córki. Historia samotności.

Zanim weszła po schodach do sypiącego się mieszkania, obejrzała się i zobaczyła, jak George wyjmuje kociaka, o którym zapomniała, spod samochodu. Postawił go przy krzaczku i odszedł.

Nagle poczuła ciężar pustki czekającej w mieszkaniu. Ciężkich nieruchomych przedmiotów, jakby zanurzonych w wodzie. Mieszkała w mieście, w którym znała tylko jedną osobę.

– George! – zawołała.

Odwrócił się do niej.

– Może wejdziesz na chwilę? – uśmiechnęła się słabo i zaprosiła go ruchem ręki. Wszedł za nią po schodach na górę.

Jej buty delikatnie stukały o marmurowe stopnie.

Siedzieli na balkonie, pijąc kawę. Ręce i nogi Rebekki powoli zasypiały. George zaczął masować jej kark i ramiona. Zamknęła oczy i głęboko westchnęła.

Podniósł się i stanął za nią. Czuła jego oddech z tyłu głowy. Miasto nagle ucichło – jeszcze nigdy nie wydawało się tak puste.

– Zostań.

Jego dłonie zamarły na jej ramionach.

– Na noc?

* * *

Wieczór był gorący.

George głaskał ją opuszkami palców po nagich plecach.

– Przyjemnie – szepnęła. Światło latarni rozlewało się po kołdrze.

Przysunął się do niej. Poczuła jego bliskość i półprzytomnie przylgnęła do niego tułowiem. Zamknęła oczy na kilka minut. Pomału, pieczołowicie całował jej plecy. Mimo otwartych okiennic było bardzo parno.

Obróciła się. Oczy miał szeroko otwarte, chwytał nimi każdą odrobinę światła w ciemnym pokoju. Napór jego ciała obudził w niej pragnienie. Rozchyliła uda. George wsunął się w nią, lecz po sekundzie przewrócił się na plecy, ciężko wzdychając.

Leżał nieruchomo przez parę minut. Potem z wolna nasunął na nią prześcieradło, jak gdyby przykrywając coś bardzo delikatnego – coś, co nieprędko będzie mu dane znowu zobaczyć. Pocałował ją w usta i położył się bez słowa.

Suszyło ją w gardle, ale była zbyt zmęczona, żeby wstać po coś do picia. Do poranka zostało już tylko kilka godzin.

Wszystko, co piękne, zaczęło się potem

Подняться наверх