Читать книгу Wszystko, co piękne, zaczęło się potem - Simon Van Booy - Страница 8

PROLOG

Оглавление

Kiedy się urodziłam, wszystko już było.

Małe pytania krążą jej po głowie jak szybujące ptaki. Szkielety drzew, obdarte ze skóry przez mróz, znowu się zmieniają. Zielone koniuszki twardnieją w ostatnich tchnieniach minionego roku.

Czeka w dzikiej części ogrodu, oparta o furtkę, ubrana w płaszczyk – ten, którego nie chciała założyć. Ale teraz wszystko jej się w nim podoba, zwłaszcza guziki – malutkie kły przebarwione od tysięcy posiłków. Tajemniczość kieszeni.

Daleki, odludny kraniec lasu wyznacza początek i koniec jej świata.

Niedługo łąki za furtką utoną w powodzi świeżej trawy.

Dziś są jej urodziny. Kończy dziesięć lat; od teraz wolno jej samej chodzić do furtki po dzikiej stronie; leżeć w łóżku i słuchać oklasków deszczu o szyby. Nawet jej sny są bardziej dorosłe: w kaskadzie rozpuszczonych włosów szuka z tatą skarbów w dalekich krajach; potem ucieka przed chmurami wiedzy w światło poranka i wszystko zapomina.

Tata szuka jej po lesie. Obiad stygnie w garnku.

Mama jednym spojrzeniem wyczarowała płomyk i odpala od niego świeczki.

Tata woła ją po imieniu – tym, które jej nadano.

Ale jej prawdziwe imię znają tylko cisza poranka i robaki wypełzające spod nasiąkniętej wodą ziemi; lśnią i zgodnie kręcą ślepymi głowami. Tata budzi je, stukając kijem w ziemię. Myślą, że to deszcz.

Kiedyś tata twierdził, że ją też znalazł w ogrodzie – wtedy nie była jeszcze jego córką, lecz tajemniczym stworzeniem, które pojawiło się razem z kilkoma wczesnymi żonkilami. Mówił, że pewnie by jej nie znalazł, gdyby nie jego zapał i łut szczęścia – dwie rzeczy, które przydają mu się również w pracy na wykopaliskach.

Mama ma długie włosy. Wiąże je z tyłu głowy w miękkie gniazdo. Jej szyja ma w sobie coś z ciszy i rześkości poranka. Czas oplótł jej oczy zmarszczkami. Jej drobne usta są odbiciem wewnętrznej dobroci.

Rano tata powiedział, że spadnie śnieg.

W jej wyobraźni już zaczęło sypać, i to mocno. Nie może nic na to poradzić. Niedługo wszystkie obrazy w jej głowie pokryją się tym, co sobie wymarzyła. O północy odchyli róg zasłonki i będzie podziwiać lśniący całun.

Czasem w nocy zaczyna płakać i przychodzi do niej tata. Głaszcze ją po dłoni, aż oczy jej się zamkną i powoli zanurzy się w sen, pozostawiając na jego powierzchni małe pytania, które unoszą się tam aż do rana.

Wie, że to oni ją stworzyli.

Że uniesiono ją do góry – ciepłą, wrzeszczącą kulkę, wymachującą malutkimi rączkami.

Było dużo krwi.

Wie, że urosła w brzuchu. Bo ludzie rosną w brzuchach innych ludzi.

Kiedyś znalazła na drzewie coś, co rosło. Ruszało się w jedwabnym woreczku przytulonym do chropowatej kory. Biała torebka utkana z czarodziejskiej nici. Odwiedzała z oddaniem to magiczne dziecko. Szeptała do niego i nuciła piosenki ze szkoły.

Słowa w chwilach swej wielkości stają się czystym uczuciem.

Dziecko w białym kokonie rosło, a czasem, kiedy ogrzewała je oddechem, zdawało jej się nawet, że się porusza.

Wyobrażała sobie, że któregoś dnia ze środka wyjrzy zdziwiona twarz, a wtedy ona odklei dzidziusia od drzewa, nakarmi go mlekiem i schowa do pudełka od zapałek, aż urośnie i będzie mógł spać we własnym pokoju, i tak jak inne dzieci demaskować swoje psoty nieostrożnymi pytaniami. Wyobrażała sobie maleńkie ciałko wijące się w jej dłoni. Czarną kropkę otwartych ust.

Ale kiedy pewnego dnia po kolacji poszła odwiedzić swoje dziecko, zastała na drzewie tylko pusty kokon.

Zaczarowany jedwabisty woal rozerwał się pod jej nieobecność. Czekała do zmroku, aż wrony zaczęły pokrakiwać żałobnie w stronę dalekiej kuli ognia, której nie obejmowała rozumem. Jej oczy też były czerwone. Ruszyła powoli do domu przez ogród.

Tak jak wcześniej bała się powiedzieć komukolwiek, że urodziło jej się dziecko, tak teraz była zbyt dumna, by wyjawić swój żal.

Któregoś letniego dnia, kiedy z pustką w sercu leżała pod tym samym drzewem, usiadł jej na kolanie motyl.

Jego skrzydełka wznosiły się i opadały, dwoje oczu wpatrywało się w nią ślepo, a ona ślepo wpatrywała się w nie. Natura zawsze zwycięża.

Słyszy głos taty.

Czysty i dźwięczny, niesie się wśród mokrych drzew.

Był taki czas, że tata nie znał mamy.

To było, jeszcze zanim się narodziła.

Tamten świat był światem cieni, żywym, lecz bezkształtnym i pozbawionym sensu.

Nikt o niej wtedy nawet nie myślał. Była martwa, chociaż nie umarła.

Teraz tata stoi na skraju nocy i woła ją po imieniu, a ona zastanawia się, jak poznał mamę. Czy też wykrzykiwał jej imię w ciemnym lesie? Czy rozbrzmiało bezwiednie w jego duszy niczym jakaś prastara siła przyciągania?

Dzisiaj przy kolacji zapyta, jak to właściwie było.

Czy ta miłość była w nich od zawsze?

Wie tylko, że jej mama upadła – nie z nieba, jak nitki błyskawic nad cichymi wzgórzami, tylko w miejscu, które nazywa się Paryż. Roztrzaskany na kawałki aparat. Krople krwi na kamiennych schodach.

Tata jest już bardzo blisko.

Przeszło jej przez myśl, żeby paść na ziemię, ale przypomina sobie swoje imię – ten haczyk, który niesie ją przez świat.

W drodze powrotnej przez szarość wieczoru poprosi tatę, żeby opowiedział jej, jak poznał mamę.

Pamięta tylko, że ktoś upadł – i że wszystko, co piękne, zaczęło się potem.

Wszystko, co piękne, zaczęło się potem

Подняться наверх