Читать книгу Felietony - Agata Passent - Страница 11
ОглавлениеAtlaska
Przez długi czas kładłam się spać wcześnie nie po to, by gapić się na zakurzony klosz czy pajęczynę na najwyższej półce biblioteczki, ale by marzyć o najbliższej podróży. Do wakacji letnich każdy z nas dosłownie odliczał dni. Wyrywałam kartki z kalendarza z przeżytymi dniami szkolnymi z taką siłą, z jaką pieliło się chwasty w ogrodach, zanim i chwasty nie stały się ciekawe dla ekologów. Nie miało znaczenia, czy podróżą miało być kilka dni na pomoście Jeziora Nidzkiego, dwa tygodnie sportowej wyrypy na zgrupowaniu w COS-ie w Zakopanem, narty u przyjaciół w Alpach, zwykłe wczasy na wsi z krową i gęsią pod Łomżą, czy kolonie pracownicze nad rzeczką opodal krzaczka, podczas których jedyną atrakcją była gra w dwa ognie. Pod powiekami widziałam buszowanie w zbożu, marzyłam o kopnym śniegu, pachnących papierówkach, walce z osami kołującymi nad moją watą cukrową, upojnych imprezach nad tacką placków ziemniaczanych.
Od czasu gdy mam własną rodzinę, kładę się spać wcześnie, by zasnąć jak kłoda i nie myśleć o niczym, w szczególe o wakacjach. Swoje trzy grosze dorzucił tu Osama bin Laden – być może to przez jego pomysły i wystrzałową trupę z ISIS moje myśli o rodzinnych podróżach ulatują, zanim witamina C zdąży roztopić się w szklance wody. Okazało się, że podróżowanie miało dla mnie urok tylko wtedy, gdy nie wymagało pakowania, planowania i kompromisów. Kto pakował kilkoro dzieci na narty, ten wie, o czym mówię. Nawet jeśli, co praktykuję od lat, cały sprzęt narciarski czy deskarski wypożyczam, to fakt, że będę musiała co rano czekać bądź sama ubierać czterolatka na wyjście zimowe, powoduje u mnie nagły stan lękowy, ucieczkowy i zaczynam się zastanawiać, czy jest jakaś metoda na to, by samą siebie ubezwłasnowolnić, założyć sobie dający poczucie komfortu i powrotu do ciasnej macicy kaftan bezpieczeństwa i w takim „kombinezonie” pierwszym zbłąkanym Uberem dostarczyć siebie na oblężoną już niczym kostka cukru przez mrówki recepcję warszawskiego szpitala psychiatrycznego przy ulicy Sobieskiego. Wbrew temu, co w folderach i reklamach próbują wcisnąć nam deweloperzy na temat zielonego Wawra czy „bliskiego” Boernerowa (buahahabuahaha), to właśnie ulica Sobieskiego 9 jest jednym z najpopularniejszych adresów w stolicy. Ofkors są też podpruszkowskie Tworki, ale przy rosnących cenach paliwa, no i dla dziewczyny z miasta, taka alienacja jest nie do zaakceptowania.
Mimo to świąteczno-sylwestrowe wakacje postanowiłam spędzić w Maroku pośród czerwonych pofałdowań moich ulubionych gór Atlas. Prawie zupełna pustka. Gdyby nie słyszalna z pobliskiej wioski śpiewna modlitwa muezzina / głośnika, byłoby słychać tylko stąpanie pasterzy i owiec oraz wiatr. Wokół szare, suche osty, kępy pachnącego tymianku, kilka berberyjskich wiosek z prostymi domami zbudowanymi ze słomy i lokalnej czerwonej gliny. Tu się nie remontuje. Tu się stara przetrwać, a jak nie, to buduje się coś kilka kilometrów dalej, obok kolejnego źródła. Nad nami, jakby na wyciągnięcie ręki, a jednak nie tym razem, nie z czternastokilogramowym dzieckiem w plecaku, ośnieżony czterotysięcznik Dżabal Tubkal. A daleko za nim pełza pustynia z nomadami, którzy zamiast targować się o bonifikatę przy użytkowaniu wieczystym, cieszą się jednym kilimem i czajnikiem do zaparzania miętowej herbaty.
Od lat regularnie wracam do Maroka, ewidentnie mnie tu coś ciągnie, muszę sobie zrobić badania DNA – może kilka stuleci wstecz moi żydowscy przodkowie balowali w Mauretanii? Lecz coraz częściej mam wrażenie, że ktoś usilnie próbuje sprawić, by podróż w te strony kosztowała mnie więcej i więcej. Że jadę tu pomimo, a nie ot tak. Pomimo że mąż przez dwa tygodnie dosłownie wszystkim spotkanym znajomym opowiadał, że „Żona wybrała na wakacje berberyjską wioskę obok tej, gdzie terroryści z ISIS zamordowali dwie Dunki”. Dekapitacja. To teraz najnowszy powód, dla którego mam siedzieć na dupie. Nieważne, że na polskich drogach ginie więcej osób w weekend niż w Atlasie przez lata... „Życzliwe” znajome baby mówiły, że dzieci źle znoszą zmianę klimatu, a arabscy lekarze, o rany, ja się z nimi nie dogadam. Ale że niby kto zna więcej języków? Polka czy Berber? Kolega straszył tanimi liniami. Inny szydził, że oto mieszczka z Europy jedzie oglądać biedę krajów islamskich. To co? Mam dzieciom pokazywać tylko naszą mazowiecką gruszę i udawać, że kraje Maghrebu ograniczają się do hoteliszcza z basenem?
Po powrocie z Marrakeszu czułam się jak tytanka. Każde wakacje będą teraz ciężarem większym niż sztanga podrzucana na zawodach, z tego wysiłku pękną mi wszystkie naczynka, nie tylko kryształy po babci. Widzę, że przez długi czas będę kładła się wcześnie, żeby nie słuchać histerycznego bełkotu i życzliwych fejkniusów próbujących mi zepsuć każde święta poza domem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki